Stefan Ehrlich
UPALNE LWOWSKIE LATO ROKU 1942
(Tłumaczył z angielskiego Jan Czekajewski)
Było to w środku gorącego lata 1942r kiedy pewność zbliżającej się "Akcji"
(deportacji do komór gazowych) wisiała ciężko i namacalnie w powietrzu lwowskiego getta.
Ja wraz z moja małą siostrą byliśmy czasowo wyłączeni z tej akcji, ponieważ naszym zajęciem było upiększanie ogrodów i pałacyku Pana Otto Waechter'a, Gubernatora Galicji i SS-Braigadefuehrer'a.
Niemniej jednak, matka moja była już wyznaczona, aby przebyć drogę, która uprzednio przeszły obie moje babki. Drogę, której końcowym przystankiem była komora gazowa w Bełżcu.
Moje babki z kolei, podzieliły los mego ojca, który został zabity wkrótce po zajęciu Lwowa przez Niemców, jeszcze przed konstrukcją komór gazowych w Bełżcu.
Kiedy moje babki zostały "zlikwidowane", matka moja otrzymała czasową dyspensę od śmierci jako jedyna gospodyni domu, w którym dwu robotników (ja i ma siostra) pracowało dla Niemców. Niemniej, jasnym dla nas było, ze ten luksus nie potrwa zbyt długo.
Dlatego tez sugerowałem mej matce, aby postarała się o „aryjskie papiery” (fałszywe nie-żydowskie dokumenty) które mogłyby ją jeszcze uratować. Jej odpowiedz brzmiała: "Nie, jeśli nie uczynimy nic nielegalnego, jeśli zginiemy wtedy odpowiedzialność i wina spadnie na tych, którzy są za tą zbrodnię odpowiedzialni".
Przypominam sobie jasno dzień, kiedy śmierć zbliżyła się do mojej matki. Zauważyłem znak jej nieuchronności.
Każdego dnia, idąc droga do Pałacyku Gubernatora, poprzez dzielnice Lwowa zarezerwowane dla Niemców, przechodziłem obok potężnego gmachu gimnazjum, gdzie skoszarowani byli żandarmi zwani Schutzpolizei (Policja Ochrony) i Ordnungspolizei (Policja Porządkowa).
Każdego dnia większość z nich była w koszarach. Tego jednak dnia, w sierpniu 1942r, koszary były prawie puste. Zaledwie kilku żandarmów zamiatało podłogę między pryczami. Ta sielankowa scena zrobiła na mnie depresyjne wrażenie. Mogę je porównać tylko do uczucia, jakiego doświadczyłem wiele lat potem podczas ataku serca.
Nie wspomnialem jednak nic o tym mej siostrze.
Nie zauważyłem żandarmów również, kiedy wracałem wieczorem. Mój niepokój wzrastał w miarę zbliżania się do bram getta. Uprzednie "akcje" (deportacje do komór gazowych) głównie dotyczyły ludzi starych, miedzy innymi obydwu mych babek. W czasie takiej „akcji” żandarmi ładowali swe ofiary na ciężarówki ustawione przy bramie getta, aby przewieźć je z kolei na rampę kolejowa. Drewniane schody były przystawiane do tyłu każdej ciężarówki. Staruszki ustawiały się w kolejce koło schodków i kiedy wspinały się na platformę samochodu, niemiecki żandarm oferował każdej z pań pomocną dłoń z uprzejmym ukłonem. Obserwując ta scenę przypomniałem sobie opowieść mej babki, która opisywała niezwykle uprzejmych policjantów Imperialnego Berlina z lat 1900-1914, który dobrze znała. Otóż w owych czasach, niemiecki policjant widząc starą kobietę stojącą na tramwajowym przystanku, witał damę uprzejmym ukłonem i ofiarował swą pomoc przy wejściu na schodki tramwaju.
Teraz Berlin przyszedł do nas, do Lwowa, kompletnie i całkowicie, włączając w to policyjną scenerię i uprzejme ukłony.
Tym razem nie zobaczyłem jednak ciężarówek przy bramie getta. W mym sercu zatlił na chwilę ognik nadziei, który jednak zgasł w momencie, kiedy znalazłem się w getcie. "Akcja" była w toku, tym razem bez ciężarówek, ponieważ gospodynie domowe objęte tą akcją były względnie młode i mogły same maszerować do odległej stacji kolejowej. Żandarmi wraz z ukraińską policją pilnowali małych grupek gospodyń domowych stojących na chodniku przed każdym z domów. Z każdą chwilą kobiet przybywało. Dodatkowe osoby dołączały do już stojących przynaglane przez policjantów i niemieckich żandarmów przeprowadzających inspekcję wewnątrz domów.
Kiedy zbliżyłem się do mego domu nie zauważyłem wśród stojących mej matki. Płomyk nadziei zapalił się ponownie w mym sercu.
Nadzieja wybuchła płomieniem, kiedy znalazłem się w naszym mieszkaniu.
Matka ma, jak zwykle zrównoważona, siedziała przy stole wraz z niemieckim żandarmem. Oboje delektowali się wiśniówką, butelkę której matka ocaliła z podkarpackiego gospodarstwa mej babci. Żandarm i moja matka byli zagłębieni w przyjaznej konwersacji. Cale jej zachowanie było tak spokojne i zrelaksowane, że byłem pewny ze mama opłaciła się żandarmowi łapówką, w zamian za którą żandarm zostawi ją w spokoju. Obydwoje wyglądali jak para kupców, którzy opijali właśnie zawarty interes.
Kiedy butelka została opróżniona, żandarm podniósł się do wyjścia, lecz ku memu zdumieniu ma mama podążyła za nim. Nic w jej zachowaniu nie wskazywało, że idzie na własną egzekucje. Nie zauważyłem nic napiętego w jej uśmiechu ani nic sztucznego w jej przyjaznej konwersacji z żandarmem. Zachowywała się tak jak każdego dnia.
Wyglądała jakby odprowadzała swego gościa do progu domu, aby wrócić do nas, do dzieci, za moment.
Mama zadawała sobie sprawę z naszej obecności. Widząc nasze twarze pełne szoku i paniki, ofiarowała nam na pożegnanie kilka ciepłych słow. " Pamiętajcie o tym jak uczyłam was pracować".
I rzeczywiście ja i moja siostra kontynuowaliśmy nasza prace pod bacznym okiem Niemca, Pana Sommer'a, byłego Cesarskiego Ogrodnika w ogrodach Kaisera Wilhelma w Berlinie.
Hitlerowcy wygnali Pana Sommer'a, u którego doszukali się żydowskiego rodowodu, z Berlina do Lwowa, gdzie teraz zajmował się pielęgnacją kwiatów na Żydowskim Cmentarzu. Piękne kwiaty zastąpiły wówczas kamienne nagrobki, których Żydom zabroniono stawiać. W tym samym czasie więźniowie żydowscy skoszarowani we Lwowie na ulicy Janowskiej łupali stare nagrobki na żwir pomocny przy renowacji dróg, a ja wraz z ma siostrą zajmowaliśmy się transplantacja pięknych kwiatów z żydowskiego cmentarza do ogrodów hitlerowskiego gubernatora.
W dniu, w którym ma mama poszła na śmierć siałem trawę na nowym trawniku gubernatora, wklepując deską nasiona do ziemi, zraszając ją rzęsistymi łzami.
Pan Gubernator, przeszedł obok patrząc z zadowoleniem na swój nowy trawnik.
Patrzył jednak na wskroś przeze mnie, jakbym był dla niego całkowicie przejrzystą, kryształową taflą.
Ja i moja siostra upiększaliśmy ogrody Pana Gubernatora aż do grudnia 1942, kiedy to pewnego ranka do drzwi naszego mieszkania we Lwowie zapukała policja.
Tym razem była to policja żydowska wypełniająca wyznaczona “normę osób” przeznaczonych na smierć, do jakiej byli zobowiązani.
Był to także ostatni dzień, kiedy widziałem moja małą siostrę.
PS. Dr. Stefan Ehrlich zmarł w sierpniu 2005r w Columbus, Ohio, USA, przeżywając Adolfa Hitlera o 60 lat.
Komentarz tlumacza, Jana Czekajewskiego
Dr. Staefana Ehrlicha poznałem przed 30 laty. Pracował on wtedy w Columbus, Ohio w Chemical Abstracts, sporządzając abstrakty z czasopism naukowych publikowanych w językach słowiańskich. Z upływem czasu, staliśmy się przyjaciółmi. Przed kilkoma laty przekazał mi cześć swoich wojennych wspomnień, pisanych po angielsku, których pierwszy rozdział powyżej przetłumaczyłem. Stefan Ehrlich przeżył niemiecka okupację, jako jedyny ze swej, znanej we Lwowie, rodziny prawników. Po wojnie Stefan Ehrlich skończył w Polsce studia rolnicze publikując nawet książkę „Hodowla Nutrii”. Książka ta jest podobno, do dzisiaj, zalecana jako cenna lektura dla studentów hodowli zwierząt. Stefan Ehrlich był erudytą o szerokim zakresie wiedzy, szczególnie w zakresie historii. Miał tez swoje słabostki i dziwactwa. Miedzy innymi uważał się za wynalazcę, który poprzez swe wynalazki zmieni świat i uszczęśliwi ludzkość..
Często nagabywał mnie abym mu pomógł w komercjalizacji jego „wynalazków”, co wprowadzało mnie w zakłopotanie, jako ze „wynalazki” Stefana nigdy nie były w dziedzinie na której się znal, ale dotyczyły wielkich i niezwykle trudnych problemów techniki, takich jak produkcja czy przesyłanie energii na skale globalna albo zamiana pustyni na kwitnące ogrody.
Kiedyś, przyparty do muru przez Stefana oferującego mi udział w komercjalizacji jego wynalazku, powiedziałem: „Stefan, jak to się dzieje, ze ty Żyd, który wedle powszechnego przekonania winien lepiej znać się na handlu, niż ja, zwracasz się do mnie z prośbą o handlowa pomoc?
Stefan odparował, Ty nie wiele wiesz o Żydach. My Żydzi dzielimy się na dwie kategorie, kupców i filozofów. Ja urodziłem się filozofem.
W przeszłej historii, Żydzi- filozofowie, żenili się z córkami kupców i żyli za pieniądze teściów. Z nich rekrutowali się rabini i naukowcy. Po wojnie, w komunizmie, było brak żydowskich kupców, wiec ożeniłem się z Katoliczka. Jestem wiec skazany na pomoc takich ludzi jak ty, którzy jakimś niesprawiedliwym zrządzeniem losu obdarzeni zostali zmysłem handlowym.
Stefan miał złote serce ale był bardzo niepraktyczny. Czasami stawał się ofiarą oszustów, którym zawierzał swoje karty kredytowe albo dawał zaliczki na promocje swych „wynalazków”. Czasami, na prośbę jego żony, Marii, musiałem go chronić przed podejrzanymi osobnikami i transakcjami.
Stefan umarł sto dni temu i od tego czasu zaistniała luka w naszym małym środowisku polonijnym w Columbus, Ohio. Będziemy go ciepło wspominać.
Jan Czekajewski
1 grudzień, 2005r
Columbus, Ohio, USA