Tuesday, November 27, 2007

Pieczątka

27 XI 2007

Pieczątka

Dotychczas nie zdawałem sobie sprawy z wagi pieczątki w mym życiu. A jednak pieczątkami byłem otoczony od zarania mego istnienia, prawie od pieluszki. Moi rodzice byli urzędnikami, i na pewno świadomi byli wagi pieczątek używając je w dziennym zmaganiu o kawałek urzędniczego chleba, stemplując zawzięcie różnorakie, podejrzanej wartości, dokumenty. Niemniej szacunek dla pieczątki nie został mi przekazany genetycznie, albo jak to kiedyś powiedział o polskich antysemitach, Premier Izraela, Izaak Shamir, nie wyssałem pieczątki z mlekiem matki. Świadomość powagi pieczątki została u mnie wywołana późno w mym życiu, już na emigracji w Stanach Zjednoczonych. Niemniej to Odrodzonej i Wolnej Polskiej Biurokracji winny jestem podziękowanie za te objawienie. A jak to było opowiem……

Otóż, negocjując przez rok z pewną instytucją naukową w Polsce sprzedaż pewnego urządzenia, pieczątka urosła w tych negocjacjach, jak waluta Euro i Polski Złoty, do należnego jej respektu. Kiedy zamówione urządzenie było już zapakowane i czekało na skończenie biurokratycznych formalności, ostatnią barierę stanowił brak pieczątki na protokóle odbioru dla stosunkowo drobnej transakcji (odbiór miał się odbyć w Polsce). Wyglądało to na drobiazg, ale…w mojej firmie sprzedającej do ponad 50-ciu krajów, po prostu nie było pieczątki i nikt się pieczątki od nas nie domagał przez... 30 lat istnienia firmy. Nie domagali się jej Chińczycy ani Albańczycy, Indianie ani Peruwianie. Na skutek pieczątkowych trudności z Polską, sporządziliśmy sobie pieczątkę, niestety tylko jedną. Dylemat przed jakim stanąłem , to decyzja czy powierzyć pieczątkę inżynierowi, który poleci do Polski w celu instalacji urządzenia, czy zostawić ją w firmie, gdyż - być może - następna Polska Ważna Instytucja Naukowa zamówi coś u nas i pieczątka na ofercie będzie natychmiastowo nieodzowna. Mój ojciec, który spędził w carskim zaborze i wojsku wiele lat, na pewno by tę sytuację zrozumiał, ja jednak wyjechałem dawno temu z Polski i dlatego mam pewne trudności ze zrozumieniem wagi "Pieczaci i Bumagi". Poza tym trapią mnie nocne mary, czy pieczątka jaką mamy, odpowiada, co do kształtu i wymiaru, obowiązującym w Polsce normom Unii Europejskiej. Po skonsultowaniu szeregu kolegów z Polski i zagranicy, dowiedziałem się, że na temat wagi pieczątki krążą różne opinie i mity. Na jednym polskim uniwersytecie istnieje przekonanie, ze każde pismo skierowane do ambasady amerykańskiej winno być opatrzone pieczątką okrągłą. Wedle tego mitu, urzędnicy w ambasadzie każdy list bez okrąglej pieczątki wyrzucają do kosza. Inny znajomy, polski bankowiec i doradca finansowy, donosi, że pieczątka w Polsce ma się dobrze i rośnie na wartości także w oczach bankierów amerykańskich działających w Polsce. Wygląda na to, że plaga pieczątki, tak jak ospa wietrzna, zaraża tych, którzy nigdy z pieczątką w dzieciństwie się nie zetknęli. Psychiatrzy, którzy się ta choroba zajmują wykryli, ze u części bankierów występuje brak przeciwciał, koniecznych do obrony przed tą chorobą. Jak mi donoszą z Warszawy, ta bankierska pieczątka, to nie byle jaka pieczątka, która można sobie wystrugać z kartofla Jej treść określają odpowiednie przepisy. Mają na niej być różne adresy i kody rejestracyjne ważne dla urzędu podatkowego i administracji państwowej. Ciekawi mnie, czy przepisy także określają procedurę przykładania pieczątki, czyli stemplowania oraz czytelność odbitego obrazu.


Pieczątka versus Pieczątka –Dylemat Lingwistyczny

Tu właśnie powstał w mej głowie, podobnie jak u Stalina, na rok przed jego śmiercią, dylemat natury lingwistycznej, że w języku polskim nie ma jasnego rozróżnienia miedzy pieczątką i pieczątką. Pieczątką – narzędziem, a pieczątką- obrazem, stworzonym na skutek uderzenia pieczątki-narzędzia w papier. Najwyższy czas, aby odnośny urząd zwrócił się do polonistów o stworzenie odpowiedniego nazewnictwa, które by zapobiegło zamętowi, jaki powstał w mej głowie, a na pewno także w milionach polskich głów, wystawionych codziennie na konfrontację z pieczątką. Ja, na przykład, proponuję nadanie narzędziu, nazwy Pieczątek, czyli pieczątka rodzaju męskiego, a obrazkowi pieczątki należy zostawić dotychczasowa nazwę rodzaju żeńskiego, Pieczątka.

Pieczątka Antykomunistyczna

Aczkolwiek bieżące zmagania z Polską Biurokracją zwróciły mi uwagę na moje niedobory w percepcji wagi pieczątki, to jednocześnie przywołały wspomnienia, które potwierdziły znakomita rolę jaką odegrały pieczątki w mym doczesnym życiu. Otóż dwukrotnie, raz w roku 1947 a drugi raz w roku 1984, pieczątka wpłynęła na dalsze koleje mego życia.

Było to chyba w roku 1947, kiedy komuna zaczęła zaciskać pętlę na szyi niezależnie myślących Polaków. Był to jeszcze okres, kiedy się mówiło szeptem o antykomunistycznym podziemiu. Jako 13 letni chłopak postanowiłem pomóc Polsce i założyć podziemną, tajną, antykomunistyczna organizację, której zadaniem będzie podnoszenie Ducha Narodu. Pomny zasad konspiracji, zdawałem sobie sprawę, że w każdej konspiracji, jeśli składa się ona z dwu osób, to istnieje prawdopodobieństwo, że druga osoba może być donosicielem albo „szmalcownikiem”. Najtrudniejsza do wykrycia jest konspiracja jednoosobowa, zakładając, że ta osoba nie ma rozdwojenia jaźni. Na starej niemieckiej maszynie do pisania marki Adler, jaka rodzice mieli w domu, pisałem odezwy wzywające Naród Polski do Oporu. Byłem przekonany, że me odezwy będą miały silniejsze oddziaływanie, kiedy będą postemplowane pieczątka z symbolem tej organizacji, nadającą jej wagi i splendoru. Pieczątkę taką wystrugałem z ziemniaka. Oczywiście trudno było wyrzeźbić z kartofla tekst, ale jakieś symbole udawało mi się otrzymać. Jeżdżąc na rowerze po mieście, mocowałem me odezwy na słupach telefonicznych pineskami. Drugą zasadą konspiracji, jakiej przestrzegałem, jest zasada, aby nie wracać dwukrotnie w miejsce „zbrodni”. Po pokryciu okolicy mymi odezwami, ze względu na bezpieczeństwo własne i rodziny, zawiesiłem akcję dywersyjną i zeszedłem do „podziemia”, czekając na przybycie (na białym koniu) Generała Andersa w towarzystwie Prezydenta USA, Harrego Trumana. W tymże podziemiu, chwilowo, od 60-ciu lat, ciągle przebywam. ( Czytelników proszę o dyskrecje, na wypadek powrotu Ludowej Władzy). Tu pozwolę sobie na drobną dywersję, co do mojego organizacyjnego podziemia. Otóż w tym moim antykomunistycznym „podziemiu” przebywa także inna organizacja, tym razem komunistyczna, czyli Związek Młodzieży Polskiej-ZMP. Ponieważ z ZMP wyrzucano mnie trzy razy, a ja się uparcie trzykrotnie zapisywałem, to też w momencie kiedy ZMP rozwiązano, ja postanowiłem zejść z moją przynależnością organizacyjna do podziemia i nie zwrócić organizacyjnej legitymacji. Zatem w moim „podziemiu” przez dziesiątki lat są zakonspirowane, obok siebie, dwie organizacje, jedna anty a druga pro- komunistyczna. Jestem chyba jedynym ZMP-owcem, na dodatek kapitalistą-wyzyskiwaczem, na świecie.


Pieczątka „Anty” a nawet „Pro” .


Po lewej insygnia amerykańskiej agencji kontrwywiadu naukowego , „Exodus”. Napis brzmi: ”Rozbijacze -Technologii”. Po moim ośmieszeniu tego plakatu, „Exodus” zmienił napis na „Obrońcy Technologii”. (Ten facet w kapeluszu to ja).


Moja kartoflana pieczątka mogła mnie albo moich rodziców wsadzić do komunistycznego wiezienia w roku 1947. Natomiast w roku 1984 inna pieczątka uratowała mnie od wiezienia kapitalistycznego. Sprawa wyglądała na śmieszną ale nie beznadziejną. Specjalny organ stworzony do walki z przemytem wojskowej technologii do Sowietów, nazwany po biblijnemu, „Exodus”, ubzdurał sobie ze jestem sowieckim agentem sprzedającym Sowietom ważne dla budowy bomb atomowych, superkomputery. Moje polskie nazwisko, właściciela malej firmy elektronicznej handlującej sprzętem medycznym z ZSSR, pasowało jak ulał do „kreta”, albo „szczura” jakiego wysłał sowiecki wywiad aby kradł amerykańską technologię. Pasowałem także agentom „Exodus” na ofiarę, która nie będzie w stanie się bronić i której można będzie sprawić „pokazowy proces”, czyli zdrowo, bez wielkiego ryzyka, dokopać. Sprawa zaczęła się od wysyłki na wystawę medyczną do Moskwy urządzenia, który nazwaliśmy Oxymax. Służyło ono do pomiaru oddychania myszy lub szczura laboratoryjnego Przyrząd mierzył konsumpcje tlenu i wydychanie dwutlenku węgla. Urządzenie to używało komputera, klonu IBM-PC, produkowanego na Tajwanie, wartości około $400.- , dla drukowania wyników pomiaru. Chińczycy na Tajwanie chcąc nadąć splendoru dla tej raczej marnej reprodukcji IBM-PC, nakleili na tylnym panelu komputera, naklejkę z nazwą „ Super Computer”. Kiedy celnicy amerykańscy na lotnisku w Nowym Jorku sprawdzili paczki i przeczytali naklejkę „Super Computer”, wpadli w euforię i natychmiast wysłali specjalny oddział „Exodus” do mej firmy w Columbus w celu konfiskaty wszystkich superkomputerów, zaaresztowania sowieckiego szpiega , czyli mnie, i dania nauczki innym, że ORMO , przepraszam Exodus, czuwa, a zatem Ameryka może spać spokojnie. Na szczęście w tamtych odległych czasach lat 1980 tych, dla wsadzenia podejrzanego do wiezienia trzeba było mieć niezbite dowody winy a podejrzliwy sędzia, który podpisał nakaz rewizji, nie godził się na mój areszt ani na wybicie moich trzonowych zębów. Widocznie uzbrojony w bomby atomowe Związek Radziecki nie był taki groźny, jak dzisiejsi terroryści. Dzisiaj bym się tak łatwo nie wywinął, a z naklejką terrorysty, mógłbym spędzić dożywocie w klatce na Kubie, zmuszony do studiowania Koranu. Agenci Exodus byli rozczarowani, że pozostawiono mnie na wolności, niemniej oddali moja sprawę federalnemu prokuratorowi, który rozpoczął dwuletnie śledztwo, odgrażając się w telewizji, że za zagrożenie bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, on mnie zgnoi w wiezieniu. Śledztwo, śledztwem, ale nikt mnie osobiście na zeznania nie zapraszał, chociaż ich do tego uporczywie zachęcałem. Niemniej $200 tysięcy wartości mych przyrządów rdzewiało przez dwa lata w magazynie celnym w Nowym Jorku, co było dużą sumą w tamtych czasach, kiedy Dolar był Królem, a ma firma Dawidem. Agenci Exodus liczyli widocznie na moje bankructwo. Broniąc się przed zarzutem, że eksportuję niedostępną dla Sowietów technologię, sprowadziłem podobny, ale dużo lepszy, klon komputera IBM-PC z Bułgarii a nawet poleciałem do Moskwy z kamerą video aby przeprowadzić własny wywiad na wystawie medycznej w Moskwie, jakie firmy amerykańskie, angielskie i niemieckie sprzedają Sowietom personalne komputery, w sposób zupełnie legalny. Nic jednak nie było w stanie przekonać prokuraturę, że jestem niewinny. W oczach prokuratury byłem winny zbrodni w myśl sowieckiej zasady: „człowiek jest, paragraf się znajdzie ”. Aby sprowokować jakąś reakcję biurokratycznego molocha, sporządziłem sobie pieczątkę z napisem:

„Warning! Exporting can be dangerous to your mental health”,

czyli po polsku,

„Uwaga ! Eksporting może być niebezpieczne dla twego zdrowia psychicznego”.



Pieczątką tą zacząłem stemplować wszystkie listy i koperty do agencji rządowych, kongresmanów, telewizji i prasy, czyli wszystkich tych których prosiłem o pomoc w rozwiązaniu tej idiotycznej a jednak niebezpiecznej dla mnie sprawy. Po dwu latach potwierdziła się zasada, że mysz zdolna jest ruszyć górę. Wpływowy dziennik The Wall Street Journal napisał artykuł o mojej tragikomedii, który przeczytali wszyscy, mający w USA coś do powiedzenia. W ciągu następnych kilku dni zwrócono mi zarekwirowane przyrządy i umorzono dochodzenie z powodu „braku wystarczających dowodów winy”. Przypuszczam, że tym razem pieczątka uratowała mnie od bankructwa i wiezienia. Dwa lata później zostałem mianowany najlepszym biznesmanem w dziedzinie wysokiej technologii w stanie Ohio i zaszczycony dyplomami uznania od Senatu i Sejmu Stanu Ohio.


Trzech „ Sowieckich Agentów” (dwóch już w klatce) na tle „Super Komputera”

Ukwiecałem także swym towarzystwem podróże Gubernatora Stanu Ohio do Chin i Egiptu, nie mówiąc już o udziale w niezliczonych bankietach w jego rezydencji, gdzie raczono nas mizernym Chardonay z winnic w rodzimym Stanie Ohio.

Posłowie

Kiedyś widziałem film amerykański, z okresu wojny rewolucyjnej o niepodległość Stanów Zjednoczonych. W filmie tym Anglicy prowadzą „rebelianta” na szubienicę. W ostatnim momencie przybywa galopem goniec z wiadomością, ze podpisano rozejm. W ramach umowy dalsze egzekucje amerykańskich patriotów zostały zawieszone. Zawiedziony oficer angielski, zdejmując pętlę z szyi rebelianta, mówi: „Ponieważ nie mogę Pana powiesić, zapraszam zatem Szanownego Pana na herbatkę”. Bardzo lubię te anglosaskie poczucie humoru, ciesząc się jednocześnie, że w dzisiejszych czasach bezpieczniej jest mieć w Ameryce imię Jan a nie Jamal. Jamalów się dzisiaj na herbatkę nie zaprasza, a jeśli nawet, to jedynie na tą, parzoną w Guantanamo, na Kubie.
Jan Czekajewski

Post Scriptum
Po skoczeniu tego artykułu, mój znajomy z Florydy, kiedyś ze Lwowa a później wice prezydent znanej amerykańskiej firmy biotechnologicznej, przysłał mi własne wspomnienie na temat pieczątki. Tym razem pieczątka miała godło niemieckiego orla nazywanego przez Polaków „gapa”. Brat jego, o którym wspomina autor, jest dzisiaj słynnym, genetykiem, i emerytowanym profesorem jednego ze znanych amerykańskich uniwersytetów. Nie mogę się oprzeć, aby nie załączyć jego opowieści do mych wspomnień o pieczątkach.
Oto jego opowieść z czasów okupacji niemieckiej we Lwowie:

Hitlerowska Pieczątka

Ponieważ widzę Janku, że pieczątka jest Twoim "zamiłowaniem", wiec dodam Ci jeszcze jedna historie. W czasie niemieckiej okupacji we Lwowie , cala nasza rodzina: ojciec, brat i ja pracowaliśmy w światowej sławy Instytucie prof. Rudolfa Weigla, wynalazcy szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu. Nie pamiętam juz od kogo brat kupował alkohol medyczny, który by barwiony na niebiesko, niemniej, poza tym, był bardzo dobrej jakości i jego jedynym problemem był niebieski kolor. Moj brat jako człowiek pomysłowy założył w naszej kuchni destylacje tego alkoholu. Ponieważ, w tamtych czasach, były problemy z ciśnieniem gazu, wiec mój brat założył pompę wodną jaka kupił w likwidującym się posowieckim sklepie z wyposażeniem szkol. Ta pompa wysysała gaz rur i w ten sposób zapewniała, że palnik, jaki podgrzewał kolbę ze spirytusem miał odpowiednia temperaturę do destylacji. Produkcja była w pełnym toku, i mielimy nadmiar tego cennego produktu. Ponieważ nasz dom nie by "trunkowy", wiec ja, jako " rodzinny handlowiec" postanowiłem na tym zarobić. Nasza kucharka Hania chodziła regularnie do pobliskiego szynku gdzie zbierała puste butelki po wódce. Alkohol był sumienne mieszany z woda z kranu, tak aby miała przepisowe 40% alkoholu, które brat dokładnie sprawdzał. Pozostawało jeszcze lakowanie butelek, tak żeby wyglądały na "oficjalne" jak z niemieckiej fabryki monopolowej. Do tego był używany oryginalny pfenig (groszowa moneta niemiecka), którego "gapa"(orzeł hitlerowski) doskonale pasowała do pieczętowania, zalakowanych korków butelek. Tak opieczętowane butelki sprzedawałem, przeważnie kolegom ze szkoły handlowej do której wówczas uczęszczałem, a oni z kolei odsprzedawali je na targu. Tak wiec, masz następną historie do swego zbioru opowiadań o pieczątkach.
Staś

Sunday, August 26, 2007

SAGA NORDYCKA

SAGA NORDYCKA
albo
MARA NOCY LETNIEJ w UPPSALI

W sierpniu 1987 roku podobnie jak w latach poprzednich odbyłem moją doroczną pielgrzymkę do Szwecji, miejsca uświęconego wieloma moimi wzniesieniami i upadkami lat sześćdziesiątych (1960….). Jednym z miejsc kultu, które staram się nie pominąć w czasie mych zagranicznych pielgrzymek jest szacowna instytucja zwana "Baldachinem" zlokalizowana w Uppsali i prowadząca swą działalność pod szyldem Lokalu Gastronomicznego Kat.II z Wyszynkiem i Dancingiem. Wysoka klasyfikacja gastronomiczna tego lokalu, narzuca warunek, aby goście byli elegancko ubrani, co zasadniczo ogranicza się do bezwarunkowego wymogu krawata, butów i marynarki. Ci z Panów, którzy krawata nie mają albo zapomnieli go założyć, mogą go pożyczyć od szatniarza za jedyne 10 szwedzkich koron. Otóż w tym lokalu, do którego przybyłem ubrany zgodnie w wymogami dobrego tonu, w celach, nie wyłącznie, dancingowych, spotkałem dziewczynę w wieku podrywkowym ( lat 29) o imieniu Lena, której zaoferowałem, po zamknięciu lokalu odwiezienie do domu pożyczonym na lotnisku w Sztokholmie, samochodem, VW Golf, w gustownym kolorze sraczkowym. Lena wracała do domu w towarzystwie koleżanki. Koło godziny drugiej w nocy dojechaliśmy na nowe, nieznane mi przedmieście Uppsali zabudowane setkami bliźniaczo podobnych domów. Po przybyciu na miejsce, Panie wdzięczne mej słowiańsko-amerykańskiej galanterii, zaprosiły mnie na „herbatę”. Kiedy usiadłem za kuchennym stołem, poczułem się nieswojo w przepoconej marynarce i zmiętym krawacie. Przeprosiłem wiec gospodynie, na minutkę, aby zaaranżować zamianę marynarki na bawełniany sweter, który trzymałem na takie okazje, w bagażniku samochodu. Wychodząc z domu, pomny bliźniaczego podobieństwa wszystkich domków osiedla, zwróciłem uwagę, że tylko przed domkiem Leny święciła się lampa, którą zapamiętałem jako element charakterystyczny i wiodący w drodze powrotnej. Kiedy, po chwili wróciłem, już w swetrze, ku memu zdumieniu, na podwórku kompleksu domków, zauważyłem, świecące się, nie jedną, ale trzy lampy. Czyżbym pomylił podwórka, przeszło mi przez myśl? Po zapukaniu do drzwi, jak mi się wydawało, domu Leny, zostałem srogo zrugany przez zaspanego Szweda, który postraszył mnie policją. Całe szczęście, ze była to Szwecja a nie moja Ameryka, gdzie się zwykle najpierw strzela a potem pyta o imię. Zorientowałem się, że cały kompleks domków jednorodzinnych był zbudowany w charakterze kwadratowych ryneczków połączonych przejściami z sąsiednimi, także kwadratowymi ryneczkami. Był to idealny labirynt, z którego trudno było wyjść, szczególnie w nocy. Wszystkie domki były z drzewa, pomalowanego na kolor buraczkowy, podobne do siebie jak bliźniaki jednojajowe. Po półgodzinie nieudanych poszukiwań domu Leny, dałem za wygraną i postanowiłem wrócić do samochodu. Niestety w tym momencie, na skutek stresu, tak mi się pokiełbasiło w głowie, że nie mogłem znaleźć ani domu Leny ani parkingu z moim samochodem. W panice zacząłem nawet wątpić czy poznam pożyczony samochód, jakim przyjechałem. Po dwu godzinach krążenia, z jednego podwórka do drugiego, koło godziny czwartej nad ranem, przypadkowo znalazłem się na właściwym parkingu ( a było ich kilka) i zderzyłem się z mym samochodem. Ku memu dziwieniu, przy samochodzie stała moja nowa znajoma Lena, z koleżanką. Obydwie panie dziwiły się memu zniknięciu i pytały, czy dlatego uciekłem, że było ich dwie, czy tez, dlatego że są kobietami. W każdym razie hiobowe myśli przechodziły im przez głowę, kiedy zobaczyły mój pusty samochód zaczęły podejrzewać, że mnie zamordowano albo szlak mnie trafił. Każda z tych alternatywnych podejrzeń była dla mnie nieprzyjemna, obraźliwa i nie do przełknięcia. Mój honor wymagał sprostowania. Niestety, już świtało i zarówno ja, jak i obie Panie, byliśmy mocno śpiący, a ja, następnego dnia, miałem wracać do domu w Columbus. Po powrocie do Stanów wydarzenie to nie dawało mi spokoju. Napisałem wiec do Leny, że zapraszam ją do Columbus i zapewniłem ją solennie, że drogę do własnego domu znam na pamięć, więc zdarzenie w Uppsali było wyjątkiem i się w Columbus nie powtórzy. Upewniłem ją, że kiedy już znajdę własny dom to dla pewności zostawię sobie notatkę na stole, co do dalszego kierunku i postępowania.
Niestety naprawić sytuację towarzyską wywołaną mym pechowym zagubieniem się w labiryncie szwedzkiej architektury, nie było łatwo.
Jako inżynier, będąc także człowiekiem z natury rzeczowym, zapytałem Lenę w rozmowie telefonicznej, czy zdaje sobie sprawę, że mam w stosunku do niej honorowe zamiary, z którymi wiążą się pewne wzajemne zobowiązania natury romantycznej, konieczne dla ustalenia i zatwierdzenia mych predyspozycji erotycznych. Podejrzliwa Lena, zgadzając się na warunki, zażyczyła sobie jednak, abym poddał się badaniom na wirusa AIDS, czyli jak się mówi w Polsce, Adidasa, i przedstawił jej odpowiednie zaświadczenie dotyczące mego nieskazitelnego zdrowia. W tamtych latach Szwedzi uważali, że w Ameryce AIDS jest tak powszechny jak grypa. W roku 1988 badania takie były skomplikowane i wymagały pobrania około 1/10 litra krwi. Lekarz, z pobliskiej przychodni, do którego się udałem z prośbą o badanie mej krwi, także się zapytał, czy nie mam alternatywnych skłonności seksualnych. Kiedy mu wyjawiłem rzeczywisty powód mych badań i warunki jakie postawiła Lena, zdziwił się menu idealizmowi i skwitował proroczym wręcz stwierdzeniem; „Mam nadzieję, że Pańska szwedzka miłość będzie warta Pańskiego poświęcenia”
Lena miała przyjechać w drugiej połowie lutego 1988 r. aby sprawdzić moją
orientację na terenie Columbus. Byłem pełen emocji czy podołam tej krytycznej próbie. W lutym 1988 wysłałem Lenie bilet lotniczy i wkrótce Lena zjawiła się w Columbus. Niestety, wymarzona idylla skończyła się dla mnie koszmarem, który zaczął się jak następuje. Pierwszej nocy, Lena wzięła prysznic i zeszła do pokoju, gdzie ja właśnie oglądałem telewizję. Zauważyłem, że jest bardzo nerwowa i ręce się jej trzęsą. Wyjaśniła, że z natury nie ma zaufania do mężczyzn, gdyż jej były maź, a była rozwódką, czasami też tak siedział jak ja i patrzył w telewizor, a potem nagle brał łopatę od zgarniania śniegu i walił nią po meblach. Tłumaczył, że go denerwuje, że śnieg pada, a w Szwecji śnieg pada często. Zapomniałem ją zapytać, czy szanowny małżonek walił łopatą tylko po meblach, czy tez okazyjnie i po niej.
Próba zbliżenia w łóżku także skończyła się fiaskiem. Lena dostała wręcz konwulsji, bynajmniej nie z ekstazy tylko z paniki.. Można powiedzieć, że zaistniały wszystkie warunki do rozwodu z powodu nieskonsumowanego stosunku i zerwanego kontraktu. Na dodatek moje wysiłki udokumentowania mego zdrowia wirusowego nie zostały docenione, bo Lena nie zainteresowała się mym zaświadczeniem. Jedyny element, jaki trzymał nas razem to jej bilet z datą powrotu zafiksowaną za dwa tygodnie, od momentu przyjazdu, bez możliwości zmiany. Poprosiłem wiec Lenę o przemieszczenie do innej sypialni, czyli spowodowałem naszą separację od łoża, ale nie od stołu. Separację od stołu na razie wykluczyłem, gdyż głodzenie Leny zachowałem na wypadek, gdyby Lena uparła się przedłużyć swój pobyt poza umowne dwa tygodnie. Z braku uniesień erotycznych, sięgnąłem po intelekt. Może długie filozoficzne dyskursy wynagrodzą mi rozpierającą mnie cnotliwość? Niestety Lena niewiele miała do powiedzenia, słabo mówiła po angielsku a ja niewiele po szwedzku. Z desperacji postanowiłem popłynąć z nią na Bahama, statkiem z Miami, odwrócić swoja uwagę i zachłysnąć się morskim powietrzem. W pierwszym dniu na plaży, usnąłem i obudziłem się kompletnie porażony tropikalnym słońcem. Resztę wakacji miałem z głowy; dreszcze, światłowstręt i bąble od oparzenia dopełniły wrażenia. Kiedy, pełen ciągle rozpierającej mnie cnoty, wróciłem z Leną do Columbus, z ulgą powitałem dzień wyjazdu mojej niedoszłej kochanki. Odwiozłem ją na lotnisko trzy godziny przed odlotem i pożegnałem, jak stroskany ojciec, muśnięciem wargami w policzek. Praszczaj, Lena!, pomyślałem w języku Dostojewskiego i Tołstoja, który najlepiej oddaje cierpienia słowiańskiej duszy. Wracaj w skutą lodem Skandynawię! Czuję, że już nigdy się nie zobaczymy! Przy pożegnaniu miałem odczucie szczęścia, wręcz ekstazy, jakiego nie przeżywałem w najlepszych relacjach erotycznych bieżącego stulecia, czyli już dzisiaj ubiegłego XX wieku.
Kiedy znalazłem się w domu, poczułem, że mimo wszystko, z akademickiego punktu widzenia, gra warta była świeczki, no może ogarka? A mianowicie, zrozumiałem, mądrość przysłowia, że „Nie należy kupować Szwedki w worku”.
Co do wydatków związanych z tą nordycką przygodą, to koszty biletu lotniczego i wycieczkę na Bahama, spisałem na straty a zaświadczenie o mym wirusowym zdrowiu, oprawiłem w ramkę i powiesiłem w sypialni.
Muszę przyznać, ze lektura tegoż zaświadczenia przez kolejne wielbicielki mego intelektu, bigosu i zawartości portfela, wpływała na nie niezwykle kojąco.

Monday, August 20, 2007

Sztuczne Szczeki

Sztuczne Szczęki

Miedzy reperacją i produkcją wilgociomierzy do zboża, akwizycją zamówień na przekaźniki telewizyjne i produkcją halasomierzy znalazłem czas na zupełnie prywatną działalność handlowo- przemysłową w postaci produkcji dentystycznych szlifierek, używanych przez techników dentystycznych przy wykonywaniu protez .
Był rok 1958 , kończyłem 23 rok życia i System Ekonomiczny PRL-u robił wszystko aby osoba prywatna, a byli nimi technicy dentystyczni, nie mogła zarobić na boku kilku złotych, gdyż, osoba ta, będąc własnością państwa, winna budować socjalizm na świecie w pełnym wymiarze godzin, a wieczorami wypoczywać albo się rozmnażać.
Z tego właśnie powodu szlifierki dentystyczne nie były dostępne w powszechnej sprzedaży, aczkolwiek części wymienne do nich jak np. giętkie wały ( tzw. rękawy) można było kupić. Klientami w tych hurtowniach zapatrzenia dentystycznego były instytucje państwowe tzw. protezownie powiatowe ale także indywidualni dentyści, ci którzy się uchowali przed kosa „domiarów” urzędu podatkowego.
W owym czasie kochałem się, zwykle w czwartki, w dziewczynie o imieniu Elżbieta, która była technikiem dentystycznym. Elżbieta (Ela) miała wiele wartości widocznych i kilka ukrytych. Z tych widocznych była jej pracowitość, znajomość fachu technika dentystycznego i uroda. Do ukrytych, mógłbym zaliczyć, niezwykłą zdolność Eli do wyczarowania u mnie poczucia męskiej omnipotencji (zwykle w czwartki).
Z tą moją potencją, Ela, miała chyba, ułatwione zadanie, jako, że ja nie miałem w owym czasie żadnej skali porównawczej. Nasz znajomość skończyła się małżeństwem, kiedy to takiego dozgonnego poświecenia nie byłem jeszcze przygotowany.
Otóż Ela pracowała w protezowni dentystycznej przy dyrekcji okręgowej kolei żelaznej we Wrocławiu. Wynagrodzenie techników dentystycznych w protezowni było słabe, prawie że głodowe, ale tajemnicą poliszynela było, że pensja oficjalna jest tylko znikomą częścią innych możliwości. . Protezownia służyła raczej jako szyld i biuro zamówień, gdzie kolejarze mogli składać prywatne zamówienia na dobrze dopasowane, sztuczne szczeki. Ci z emerytów PKP, którym śniły się dawne kapitalistyczne czasy i wierzyli że maja 100% ubezpieczenie na usługi dentystyczne podawani byli, przez personel protezowni, ideologicznemu dokształcaniu, które brzmiało mniej więcej jak poniżej:
Proszę Pana , rzeczywiście PKP zapewnia darmowe usługi dentystyczne w pełnym wymiarze, niemniej są w tym ubezpieczeniu pewne mankamenty. Jeśli Szanowny Pan życzy sobie sztuczna szczękę w ramach kolejarskiego ubezpieczenia, to przede wszystkim materiały dentystyczne jakimi protezownia dysponuje są produkcji radzieckiej. Jak Panu wiadomo, ludzie radzieccy, przodujący w dziedzinie filozofii marksistowskiej, maja pewne trudności w opanowaniu skomplikowanej technologii produkcji materiałów dentystycznych. Protezy wykonane z radzieckich materiałów się łamią i trzeba zaczynać odnowa. My tutaj, w PKP, mamy ściśle ograniczony czas na wykonanie Pańskiego uzębienia wiec się spieszymy. Pośpiech powoduje, że wymiary nie bardzo pasują, sztuczne zęby uciskają i na ogół państwowi pacjenci wola nosić zęby w kieszeni niż w jamie ustnej. Czasami się zdarza, że nasz personel może zrobić protezę w domu z materiałów importowanych z "ZACHODU" i oczywiście mając więcej czasu i ryzykując własną reputację, dopasuje Panu tą proteza tak dobrze, że pewni pacjenci lubią sztuczne szczeki bardziej niż swoje.
Po takim przeszkoleniu 90% pacjentów protezowni PKP wybierało zęby z zachodniego importu, dopasowane przez urodziwe dentystki, w tym moja Elę, z płatnością w gotówce do zgrabnych i sprawnych rączek.
Większość pracy nad prywatnymi zamówieniami była wykonywana w ramach 8-godzinengo dnia pracy, który miał duże luki czasowe z powodu, spowodowane faktem, że tylko niewielu upartych pacjentów wybierało socjalistyczne uzębienie. Niemniej czasami prywatnej roboty ( tak zwanej „fuchy”) było tak dużo, że Ela nie mogła wykończyć wszystkich prywatnych zamówień w pracy państwowej i potrzebowała prywatnego warsztatu w domu. Problemem była właśnie własna szlifierka dentystyczna, której nie mogła kupić, za żadne pieniądze.
Ela zwróciła się do mnie o pomoc i od kilku dni chodziłem po Wrocławiu myśląc jak rozwiązać ten problem, który tropił polskich techników dentystycznych od Bugu do Nysy Łużyckiej i Od Bałtyku do Tatr. Problem był o tyle interesujący, że technicy stanowili klasę ludzi zamożnych, obracali tylko gotówką i proces wymiany dóbr i produkcji nie wymagał angażowania instytucji państwowych, takich jak Politechnika, dla ominięcia przepisów finansowych. Z rynkowego punktu widzenia protezownie były łatwe do lokalizacji, jako że ich adresy były w każdej książce telefonicznej.
Wiedziałem, że cześć podzespołów szlifierki dentystycznej czyli tzw. rękaw, czyli wał giętki, można kupić z łatwością za 700zl, pozostawał problem niedostępnego motorka elektrycznego i nożnego rozrusznika, koniecznego do regulacji szybkości obrotów. Pewnego dnia, na Wrocławskim Rynku, gapiłem się na wystawę księgarni międzynarodowej, gdzie wystawiono Zestaw Dzieła Lenina, oprawionych w ładną cielęcą skórę. W myślach rozważałem możliwość przerobienia okładek Dzieł Lenina na eleganckie damskie rękawiczki. Odchodząc od wystawy księgarni, zauważyłem w sąsiednim sklepie artykułów przemysłowych, wystawiony na sprzedaż, motorek elektryczny, ładnie obudowany, do maszyny do szycia starego typu, marki Singera.
Była to przystawka, która umożliwiała elektryfikacje starych maszyn do szycia na napęd nożny . Przystawka miała wszystko czego mi brakowało do kompletu szlifierki dentystycznej, a mianowicie motorek o właściwej mocy i rozrusznik nożny regulujący szybkość. Pozostało tylko wykonać tzw. sprzęgło miedzy motorkiem i giętkim wałem
( rękawem) i oto mamy kompletną dentystyczna szlifierkę. Drobnym mankamentem był fakt, że na motorku była przynitowana mała tabliczka z specyfikacjami technicznymi i nazwą wytwórcy , " Wrocławska Fabryka Wodomierzy". Zdałem sobie sprawę, że nazwa wytwórcy winna być jak najbardziej strzeżoną tajemnica handlowa, i dlatego po zakupie motorka w sklepie, jeszcze na ulicy, podważyłem tabliczkę śrubokrętem i spuściłem ją do kanału ściekowego, w myśl zasad konspiracji jakie widziałem na szpiegowskich filmach.
W ciągu godziny zrobiłem rysunek techniczny sprzęgła i następnego dnia złożyłem całkowicie prywatne zamówienie na takie sprzęgła u tokarza warsztatu Politechniki Wrocławskiej na ul. Prusa. Cena sprzęgła od sztuki została ustalona na 150 zł , warunki płatności określone zostały jako " z raczki do raczki", czyli pieniążki do raczki, sprzęgło do teczki ( w rączce). Za dwa dni Ela miała szlifierkę dentystyczna z którą poszła do swej, PKP-owskiej protezowni, pochwalić się wśród kolegów,. Koledzy dentyści, kiedy zobaczyli Eli szlifierkę , wpadli w zazdrość i zaczęli się dopytywać , gdzie takie eleganckie szlifierki można kupić. Ela, nie w ciemię bita, powiedziała że zna takiego „jednego”, który jeździ służbowo za granice do NRD ( Niemiec Wschodnich) i czasami przywozi takie szlifierki. Aby nie ryzykować konsekwencji towarzyskich, gdyby prawda wyszła na jaw, Ela nadmieniła, że nie jest pewna, czy szlifierki są rzeczywiście z importu, czy tez robione w Polsce. Na pytanie ile kosztują, powiedziała cenę 6000 zl. .
Panowie i Panie z protezowni PKP obejrzeli szlifierkę bardo dokładnie i zauważyli 4 nity które pozostały po oderwanej przeze mnie tabliczce z specyfikacjami motorka. Stwierdzili zgodnie, że jakość produkcji i te cztery nity wskazują, że szlifierka musi być przemycana, albo organizowana ( kradziona) z dostaw z Niemiec Zachodnich i dlatego dla kamuflażu oderwano niemiecka tabliczkę z nazwą producenta. Ela nie powiedziała ani tak, ani nie, tylko potwierdziła ich podejrzenia, bąkając pod nosem, "możliwe". Ela przyszła do domu z zamówieniem na 6 szlifierek bez rękawa, gdyż jak wspomniałem rękawy były w sklepach dostępne. Przy cenie dla klienta 6000 zł, koszty własne wynosiły jak następuje:
800 zł za motorek z pedałem regulującym szybkość,
150 zł za sprzęgło do rękawa
50 zł. za niklowanie sprzęgła które było wykonane z mosiądzu.
Suma: 1000zl
Zysk na sztuce wynosił:5000zł

Kosztów pracy własnej, polegającej na oderwaniu oryginalnej tabliczki znamieniowej z nazwą wytwórcy, tu nie wliczam, jako że były minimalne. Marża na koszty własne była 5 x koszta własne. Tak zwane inne narzuty i podatki wynikające z utrzymania mojej Podziemnej Wrocławskiej Wytworni Szlifierek Dentystycznych (PWWSD) , nie istniały, gdyż przedsiębiorstwo było, jak to się dzisiaj mówi, „wirtualne” i mieściło się w teczce. W owym czasie, jako asystent Politechniki, zarabiałem 2000 zł miesięcznie, czyli sprzedaż jednej szlifierki dentystycznej była równoważna 2.5 moich miesięcznych pensji, które, bądź co bądź wystarczalny na minimalne utrzymanie. Zdałem sobie sprawę, że następnym zadaniem winno być zbudowanie systemu dystrybucji krajowej mego dentystycznego wynalazku i w tym celu zainwestowałem w wielka mapę Polski, na której kolorowymi szpilkami zaznaczyłem położenie powiatowych i wojewódzkich protezowni dentystycznych. Jednocześnie zatrudniłem na prowizji, kolegów studentów jako komiwojażerów, którzy nocnymi pociągami wozili po 6 szlifierek w teczkach i rankiem witali powiatowych i wojewódzkich dentystów ofertą dostawy wspaniałych zagranicznych szlifierek dentystycznych za jedyne 6000 zl każda. W ten sposób zanim wyjechałem do Szwecji, jesienią 1960r, aby spróbować wyższych lotów w zonie kapitalistycznej, pokryłem w 90% zapotrzebowanie na szlifierki dentystyczne w Polsce i stos gotówki w mej szafie z bielizna stawał się ambarasujący. Dzisiaj z perspektywy czasu i doświadczenia widzę, że byłem prekursorem tak zwanego Software Industry czyli przemysłu wartości intelektualnych , który opiera się na sprzedaży wiedzy zapisanej na dyskach. Byłem cos w rodzaju wczesnego Billa Gates’a w wydaniu PRL-owskim, najbogatszego człowieka Ameryki, właściciela firmy Microsoft. Drobna różnica była jedynie w tym, że Bill Gatek sprzedaje dyski a ja sprzedawałem motorki. Czyli, jak mawia Pan Zenek z Limanowej, okresowo pracujący na azbestach w Chicago, „ Ta Ameryka nie będzie mi tu fikać.”

Friday, August 17, 2007

Wilgotna Robota

Wilgotna Robota

Już w roku 1955, podczas trzeciego roku studiów na Politechnice Wrocławskiej, stało się dla mnie jasnym, że brakuje mi praktycznego podejścia do wykładanej teorii. Od strony finansowej, jak mawiał mój ojciec też "prządłem marnie". Logika wskazywała, że praca w dziedzinie elektroniki będzie dla mnie stanowić pomost między teorią i praktyką. Mój przyjaciel, student na tym samym roku, Karol P., zgadzał się ze mną i dyskutowaliśmy wspólnie możliwość znalezienia pracy.
Pewnego dnia zapukaliśmy do drzwi Katedry Radiofonii Przewodowej, którą kierował Prof. Stefan Bincer. Wybór drzwi do pukania był w części przypadkowy, ale miał nieco związku z naszą praktyką wakacyjną, po drugim roku studiów, na stacji wzmacniakowej radiofonii przewodowej Urzędu Telefonów w Gdańsku. Podczas tej praktyki złożyliśmy w dyrekcji projekt racjonalizatorski automatycznego alarmu w wypadku, kiedy sygnał foniczny zaniknie np. z powodu przepalenia się lampy wzmacniacza. Czuliśmy się, więc ekspertami w dziedzinie radiofonii przewodowej.
Tu muszę wyjaśnić, na czym polegała tzw. radiofonia przewodowa. Była to dziedzina radiofonii, która miała swoje źródło i wzór w ówczesnym Związku Radzieckim. Ideałem rządu sowieckiego było zapewnienie każdemu kołchoźnikowi w każdym kołchozie głośnika, do którego program z Moskwy był przesyłany przewodowo. W Polsce przyjęło się nazywać te głośniki „kołchoźnikami”. Aby ludziom sowieckim nie mącić w głowie, nadawano tylko jeden program, niemniej słuchacz-kołchożnik miał pełną kontrole nad tym czy chciał słuchać czy nie, przez włączenie lub wyłączenie głośnika. W bardziej zaawansowanych modelach rolnik- kołchoźnik miał dodatkowo możliwość regulacji siły głosu, co było jednym z osiągnięć socjalizmu i dowodem wolności wyboru w dziedzinie mediów. Rząd Sowiecki bardzo sobie cenił taki system, jako, że publiczność nie była niepokojona hiobowymi wieściami z Londynu albo Nowego Jorku. Po "zwycięstwie" socjalizmu w Polsce w 1945r ten wytwór sowiecki został także wprowadzony w Polsce i zainstalowany na wsiach i w miastach. Nigdy jednak nie doszedł do sowieckiego rozkwitu, ale służył komunie jakiś czas dla ogłupiania społeczeństwa, do momentu aż został zastąpiony odbiornikami radiowymi. w których skolei, na zarządzenie Przewodniej Partii (PZPR), wyeliminowano pewne górne pasma fal krótkich na których nadawano wrogą propagandę ze stacji radiowych Wolnej Europy , Głosu Ameryki czy z Londynu. Powodem eliminacji zakresów były techniczne trudności w zagluszanu wrogich ideologicznie programów na wysokich częstotliwościach. W każdym razie po osiedleniu się we Wrocławiu po 1946r. Prof. Stefan Bincer, szybko zrozumiał konieczność kształcenia nowych kadr inżynierskich dla przesyłania wiadomości po drucie i stal się kierownikiem Katedry Radiofonii Przewodowej na Politechnice Wrocławskiej.
Prof. Bincer znal sowiecki system nieco bliżej jako, że kiedyś mieszkał we Lwowie i obserwował sowiecką gospodarkę w latach sowieckiej okupacji Lwowa w latach 1939-41. Wrogiem sukcesu Prof. Bincera w dziedzinie Radiofonii Przewodowej był postęp techniczny i polska produkcja prawdziwych odbiorników radiowych. W momencie kiedy zapukaliśmy z Karolem do drzwi Katedry Prof. Bincera, radiofonia przewodowa więdła śmiercią naturalną. W tym czasie pracownicy naukowi na Politechnikach mogli sobie dorobić nieco do głodowych pensji przez tzw. prace zlecone z przemysłu, czyli konsultacje. W wypadku Prof. Bincera przemysł radiofonii przewodowej zwijał swe druty ( dosłownie) i nie było potrzeby na konsultacje lub nowe opracowania w tej dziedzinie, stąd mizeria finansowa w jego Katedrze.
Dzisiaj z perspektywy 50 ciu lat, oglądając telewizję kablową i czekając na podłączenie mego komputera do światłowodu widzę że radiofonia ( albo telewizja) przewodowa miała pewną szansę tylko, że urodziła się dużo za wcześnie, co Prof. Bincer czuł ale nie mógł nic na to poradzić.
Prof. Bincer przyjął nas ciepło i otwarcie powiedział, że on sam chciałby coś, albo gdzieś konsultować, ale zamówienia z przemysłu nie pchają się do jego laboratorium. Tu musze dodać, że Prof. Bincer nie miał żadnego laboratorium w którym można by budować cos praktycznego, miał natomiast strukturę prawną pod nazwą "Zakład Pomocniczy Przy Katedrze Radiofonii Przewodowej", który mógł przyjmować zlecenia na konsultacje i nowe opracowania dla przemysłu. W owym czasie gospodarka PRL-u była oparta na modelu wymyślonym przez dwu partyjnych geniuszy, Prof. Hilarego Minca, władającego w Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego (PKPG) i Vice Premiera Eugeniusza Szyra. Wedle tego modelu popartego drakońskimi karami, przedsiębiorstwa państwowe mogły składać zamówienia wyłącznie w przedsiębiorstwach państwowych eliminując w ten sposób, bardzo skutecznie, przepływ pieniędzy z instytucji państwowych do rąk prywatnych. Tzw. „Zakłady Pomocnicze Politechniki”, będące „przedsiębiorstwami państwowymi” stanowiły ukrytą furtkę przez którą osoba prywatna mogła oferować swe usługi przedsiębiorstwom państwowym. Co prawda Politechnika pobierała myto przy takiej furtce w postaci 50% narzutu na prace, ale nie było to zdzierstwem porównując je z podobnymi „narzutami” na uniwersytetach amerykańskich.
Współczując biedznym studentom, Prof. Bincer nam powiedział: przynieście mi zamówienia a je „przepchnę” przez mój zakład pomocniczy. Jak się od tego zabrać zupełnie nie wiedziałem, co jednak nie przeszkadzało, że puściłem wodzy wyobraźni. W tym czasie wpadła mi do ręki amerykańska książka w tłumaczeniu rosyjskim będąca przedrukiem co ciekawszych rozwiązań elektronicznych przyrządów opublikowanych w amerykańskim czasopiśmie "Electronics". Redaktorami tej książki byli dwaj panowie Markus & Zeloff a jej angielski tytuł brzmiał :Handbook of Industrial Electronic Circuits (Podrecznik przemysłowych układów elektronicznych)
Wśród setki różnych przyrządów był tam opisany przyrząd do pomiaru wilgotności papieru. Ciekawe, że kilka lat później, w następnym wydaniu tej samej książki, znalazły się opisy przyrządów mojej własnej konstrukcji, skonstruowanych w czasie mej pracy na Uniwersytecie w Uppsali, Szwecja, także opublikowanych w czasopiśmie „Electronics”. Po zapoznaniu się z technicznym rozwiązaniem wilgociomierza do papieru doszedłem do wniosku, że prawdopodobnie będę mógł taki przyrząd zbudować. Uznałem wiec, dość naiwnie, albo bezczelnie, że mogę się czuć ekspertem w dziedzinie wilgociomierzy do papieru i pozostaje tylko fraszka, czyli chętny klient z forsą. Mój ojciec w czasie drugiej wojny światowej pracował jakiś czas w papierni w Częstochowie. Ta właśnie papiernia stała się pierwszym obiektem mych podróży jako handlowca. Udałem się do Częstochowy z Karolem P., także rodem z Częstochowy. W portierni papierni podaliśmy się za naukowców z Politechniki Wrocławskiej, którzy mają do zaoferowania wynalazek związany z produkcją papieru i wymagają rozmowy z dyrektorem technicznym. Dyrektor Techniczny rzeczywiście się zjawił, wysłuchał co mięliśmy do powiedzenia i powiedział, że bez wilgociomierza do papieru doskonale daje sobie rade, bo ma takiego „fachmana” co mierzy wilgotność „na oko” albo dotykiem, ale wie że Zakłady Przemysłu Zbożowego z siedziba na pobliskiej ulicy Warszawskiej mają kłopot z wilgociomierzami do zboża produkcji niemieckiej, których nikt nie jest w stanie zreperować. Wilgociomierze do zboża były używane przy wycenie zboża w czasie skupu od rolników. Chodziło o to aby nie płacić rolnikom za wodę, tylko za suche zboże, jako że przy dostawach zboża występowały duże różnice wilgotności. Pomaszerowaliśmy więc na ul. Warszawską do Państwowych Zakładów Zbożowych i tu z kolei przedstawiliśmy się jako wybitni specjaliści od pomiaru wody w wszelkiego rodzaju nasionach. Kierownictwo laboratorium prawie że nas ucałowało i na stole pojawiło się pięć wilgociomierzy do zboża produkcji firmy Dr. Weiss GmbH w Berlinie. Zapakowaliśmy wiec uszkodzone wilgociomierze, zabraliśmy wystawione zlecenie na reperacje i odjechaliśmy z wilgociomierzami, pociągiem do Wrocławia.
Na Politechnice zabraliśmy się z Karolem do naukowego zrozumienia zasady działania tych dziwnych przyrządów, co było dość trudne, jako że nie istniała żadna dokumentacja ani instrukcja na ten temat. Śledząc przewody elektryczne odtworzyliśmy schemat tego przyrządu i odkryliśmy dlaczego nie działają. Okazało się, że we wszystkich uszkodzonych wilgociomierzach były spalone bezpieczniki. Bezpieczniki łatwo żeśmy wymienili ale trudno nam było uwierzyć, że to było jedyne uszkodzenie które wymagało ekspertów z Politechniki. Dla uspokojenia sumienia postanowiliśmy sprawdzić kalibracje wilgociomierzy porównując wyniki pomiaru wilgotności zboża wilgociomierza firmy Dr.Weiss GmbH z wynikami pomiaru metodą suszenia i ważenia. Okazało się, że żaden z wilgociomierzy nie wskazywał dokładnie, a co więcej pomiary zmieniały się w czasie, co składaliśmy na karb uszkodzenia którego nie mogliśmy wykryć. Dzisiaj z perspektywy wielu doświadczeń widzę że błąd był w konstrukcji wilgociomierza i w samej zasadzie pomiaru, która opierała się na pomiarze oporności elektrycznej zmielonego zboża umieszczonego miedzy dwoma elektrodami ściskanymi sprężyną. W miarę jak sprężyna ubijała zboże umieszczone między elektrodami oporność elektryczna malała i miernik wykazywał coraz większą wilgotność. Wyniki także zależały od wielkości okruszyn, od dokładności zmielenia a także od mineralnego składu zboża. Teraz widzę że mierniki te były szmelcem, który winno się wyrzucić na śmieci, ale aby dojść do tego rodzaju konkluzji zajęło mi 50 lat , w ciągu których pozbyłem się uwielbienia dla szacownych tytułów zarówno firm jak i osób prywatnych. Ponieważ już minęły dwa miesiące od momentu naszej wizyty w Częstochowie, Zakłady Zbożowe wymagały zwrotu przyrządów a my zapłaty za nasz wysiłek. Z drżeniem serca zapakowaliśmy, wedle nas, ciągle uszkodzone, wilgociomierze i wysłaliśmy do Częstochowy jako zreperowane. W ciągu najbliższych dwu tygodni, ku naszemu zdumieniu, Politechnika dostała przelew bankowy z zapłatą za reperację. Utwierdziło to mnie w przekonaniu, że nawet jeśli nie bardzo się wie co się robi, to można jednak z taką niewiedzą zarobić pieniądze. Na marginesie, z tego też powodu bardzo boję się szpitali i lekarzy.
Wkrótce po tej pierwszej transakcji z wilgociomierzami do zboża zrozumiałem także ważność "marketingu" czyli reklamy. Aby dać znać braciom rolnikom, że na Politechnice we Wrocławiu reperuje się wilgociomierze do zboża, na zdezelowanej maszynie do pisania marki „Olimpia”, jaka była na wyposażeniu Katedry Urządzeń Radiofonii Przewodowej, napisałem 50 listów do 50 rożnych ośrodków Państwowych Zakładów Zbożowych i Gminnych Spółdzielni Rolniczych zajmujących się skupem zboża. Wkrótce wilgociomierze masowo zaczęły napływać do Zakładu Urządzeń Radiofonicznych a ja i Karol P. staliśmy się etatowymi pracownikami Politechniki Wrocławskiej. Prawdziwy sukces nastąpił jednak wtedy, kiedy weszliśmy w kontakt z Panem Janem Łysakiem z Centrali Zakładów Zbożowych w Warszawie , który rozesłał list do podległych laboratoriów, że wszystkie wilgociomierze w Polsce wymagają co rocznej kalibracji przed akcją skupu zboża. Ciekawe, że Pan Jan Łysak zrobił nam taką przysługę nie biorąc za to ani grosza. Wspomniałem mu to ostatnio z podziękowaniem, odwiedzając go w Warszawie jako emeryta po 45 latach od opisanych tutaj wypadków. W ciągu kilku miesięcy z przymierających głodem studentów staliśmy się względnie zamożnymi inżynierami. Wilgociomierze które zazwyczaj były przysyłane do nas latem albo wiosną, czasami czekały na odbiór aż do grudnia, co było o tyle dziwne, że akcja skupu zboża kończyła się późną jesienią. Tajemnice wyjaśnił mi jeden z prezesów Gminnej Spółdzielni, który zaoferował mi premię w postaci podwójnej zapłaty za reperację, pod warunkiem, że jego wilgociomierz nie będzie gotowy przed grudniem. Okazało się że "handlowcy" z Gminnych Spółdzielni albo zaniżali zawartość wody w zbożu i dzielili się z rolnikiem dodatkowym "zyskiem", albo zawyżali wilgotność i płacili rolnikom mniej niż należało a różnicę zatrzymywali sobie. Metoda oceny wilgotności bez wilgociomierza nazywała się naukowo "organoleptyczna" i polegała na zanurzeniu suchej ręki w worku zboża i indywidualnego odczucia urzędnika. Mogę powiedzieć, że metoda "organoleptyczna" pokryła pośrednio większość kosztów mych studiów na Politechnice jak i wielu innych wydatków zaliczających się do kategorii rozrywkowej.
Reperacja wilgociomierzy stanowiła dla nas stały dochód ale rynek na te usługi był ograniczony ich ilością w Polsce, jako że nowych już nie sprowadzano. Doszedłem do wniosku, że Polska wymaga producenta wilgociomierzy, który by wyparł metodę organoleptyczna z kilku tysięcy punktów skupu zboża. W oparciu o wzór niemiecki opracowałem wiec naszą własną wilgociomierzową chałę czyli szmelc, nie gorszy ale nie lepszy od niemieckiego. Politechnika sprzedała kilkadziesiąt, a po moim wyjeździe z Polski, jeszcze kilkaset wilgociomierzy do zboża mej konstrukcji do ośrodków skupu zboża, jak Polska długa i szeroka. Co prawda nie jestem dumny z technicznego rozwiązania wilgociomierza, jako że chwała przypada tutaj firmie niemieckiej Dr.Weiss GmbH, której konstrukcję skopiowałem. Niemniej na tej pierwszej mej konstrukcji nauczyłem się podstaw wytwarzania przyrządów pomiarowych na małą skalę w prymitywnie wyposażonym warsztacie. Później to doświadczenie przydało mi się przy zakładaniu firmy amerykańskiej Columbus Instruments.

Thursday, August 16, 2007

„Krzywki”, czyli jak uratowałem polski przemysł tekstylny

Jan Czekajewski

„Krzywki”, czyli jak uratowałem polski przemysł tekstylny

Kiedy księgowa mego amerykańskiego przedsiębiorstwa podała mi wyniki finansowe wskazujące na zysk firmy rzędu 30% obrotów, nie wpadłem w euforię, ponieważ w mojej młodzieńczej historii opisanej poniżej marża zysku była większa, a inwestycja w produkcję dużo mniejsza. Wiadomość o 30% zysku spowodowała, że myślą i sercem wróciłem do tych młodzieńczych, pełnych romantyzmu i ideałów, dni roku 1958, w Bielawie, na Dolnym Śląsku, kiedy to, następujące wydarzenia miały miejsce.
Do Bielawy wybrałem się z powodów demograficznych. Przeczytałem mianowicie w partyjnej Gazecie Robotniczej, że w Bielawie mieszczą się duże fabryki tekstylne mające kłopot z nadmiarem dziewcząt. W tamtejszym przemyśle tekstylnym 90% pracowników stanowiły kobiety w wieku 18 do 25 lat, czyli w zakresie mych naukowych zainteresowań. Chłopów tam jak na lekarstwo, jako że do nisko płatnej pracy w przędzalniach mężczyźni się nie nadają ani się też się nie pchają. Dziewczyny w Bielawie jakoby usychają z tęsknoty za chłopakami. Kierowany obywatelskim obowiązkiem byłego ZMP-owca, wziąłem „delegację” z Politechniki z zamiarem wizyty handlowej w Bielawskiej Fabryki Włókienniczej, która zapewne w tamtych czasach nosiła imię radzieckiej prządki, Lidii Korabielenikowej, która w ZSSR biła rekordy przędzalnicze, a być może innej zasłużonej rewolucjonistki.

Po przyjeździe autobusem PKS-u, zgłosiłem się do dyrektora technicznego przędzalni z zapytaniem czy fabryka nie wymaga jakiś konsultacji z dziedziny automatyki, elektroniki, nagłaśniania, wyciszania lub pomiaru wilgotności.
Na wypadek, gdyby nasze usługi były potrzebne, albo niezbędne, to oczywiście zespół naukowców pod kierunkiem Profesora Bincera potrafi się odpowiednia znaleźć z 10-cio procentową prowizją dla dyrekcji. Dyrektor zrazu zbladł podejrzewając policyjną prowokacje, wyszedł z pokoju i zacząłem się obawiać, że może dzwoni do Urzędu Bezpieczeństwa .Zacząłem się obawiać, że zamiast wyjechać z Bielawy z zamówieniem i wspomnieniami natury erotycznej wyprowadzą mnie z fabryki w kajdankach jako wroga ludu pracującego. Po kwadransie, który dla mnie wydawał się wiecznością, dyrektor wrócił i powiedział, że co do elektroniki to nic mu nie jest potrzebne, do hałasu w przędzalni już przywykł, ale dalsze istnienie fabryki zależy od żeliwnych krzywek czyli prowadnic nitki bawełnianej. Wyjął z teczki taką krzywkę i położył na stole. Jeśli towarzyszu inżynierze zdołacie dostarczyć nam 500 takich krzywek to nie tylko ja, ale także Komitet Powiatowy Partii PZPR w Dzierżoniowie będą wdzięczne Politechnice za uratowanie produkcji. Krzywka wyglądała jak zwichrowane koło rowerowe z tym że dużo mniejsza o średnicy sokolo 25 cm. Na obwodzie był wyfrezowany żłobek, który, jak wyjaśnił dyrektor, prowadził nitkę bawełnianą w czasie nawijania bawełny, tworząc szpulę w kształcie wrzeciona. Zadaniem skomplikowanego kształtu krzywki było przesuwanie nitki z mniejsza szybkością w centrum szpuli i szybciej na brzegach. W konsekwencji szpule nawijane z pomocą tej krzywki wyglądały jak wrzeciona a nie jak walce. Ten wrzecionowaty kształt szpul bawełnianych był konieczny dla maszyn tkackich. Ponieważ wszystkie maszyny były produkcji niemieckiej, kilkaset takich krzywek zostało po Niemcach w magazynach, ale w okresie ostatnich 10 lat większość krzywek zainstalowanych w maszynach popękała. Dyrekcja spodziewa się, że za dwa, trzy miesiące, przędzalnia bawełny w Bielawie stanie z braku części zamiennych, czyli właśnie takich krzywek. Krzywki były zrobione z kruchego ale twardego żeliwa, obrobionego frezarką co było majstersztykiem techniki odlewniczej i nikt w polskim przemyśle państwowym nie chciał się podjąć ich produkcji. Było to w czasach, w których nie istniały jeszcze frezarki sterowane komputerowo, dla których, frezowanie zawiłych kształtów jest dziecinnie proste.
Zdegustowany wziąłem model czyli jedna krzywkę razem z rysunkiem technicznym i udałem się do klubu pracowniczego aby przy winie jabłkowym wzmocnionym nieco spirytusem przyjrzeć się pracowniczkom przędzalni, które to zadanie było właściwą przyczyną mej bielawskiej turystyki. Okazało się jednak, że albo przyjechałem w zły dzień w środku tygodnia, albo raporty o głodzie seksualnym w Bielawie były jak zwykle przez komunistyczna propagandę przesadzone, gdyż nie zauważyłem żadnego obiektu godnego „podrywania”. Tak to wtedy, w kręgach młodzieńczych, nazywano zaloty, używając terminu zapożyczonego z wędkarstwa. Zdegustowany stwierdziłem że dalszy pobyt w Bielawie to strata czasu. Okazało się, że jeszcze zdążę na ostatni autobus PKS-u do Wrocławia i udałem się spiesznie na dworzec autobusowy. Kupując bilet zauważyłem, że jestem obiektem obserwacji elegancko ubranego mężczyzny, w średnim wieku ubranego w elegancki flanelowy płaszcz koloru jasno czekoladowego. Pomyślałem sobie, że personel Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego jest na moim tropie, a elegancki pan jest ich tajnym pracownikiem. Moje podejrzenia się wzmocniły, kiedy przystojny pan tak manewrował między wsiadającymi pasażerami, aby usiąść na sąsiednim siedzeniu. Tajemniczy mężczyzna zrazu wdał się ze mną w towarzyską pogawędkę, pytając się skąd jestem i dlaczego odwiedzałem Bielawę. Przedstawił się, jako miejscowy lekarz i jedzie do wielkiego miasta Wrocławia aby zakosztować kultury, opery, baletu i kina, rzeczy wyraźnie deficytowych w powiecie Dzierżoniowskim do którego Bielawa należała.
Mówiąc to zaczął mi ściskać mi jedną ręką kolano i zaproponował, że gdybym kiedyś odwiedził jeszcze Bielawę to jego dom i łóżko stoi dla mnie otworem. Jednocześnie wyjaśnił, że on darzy szczególną sympatia mężczyzn i mój intelekt jest dla niego nawet ważniejszy niż ma smukła sylwetka. Muszę dodać że sylwetkę miałem w tamtych czasach bardzo smukłą, będącą wynikiem mych wyczerpujących zobowiązań w stosunku do płci pięknej a także z conocnymi wygibasami na parkiecie tanecznym w studenckim klubie „Pałacyk”. Musiałem przystojnemu panu we flanelowym płaszczu wytłumaczyć, że ja nie mam uprzedzeń do jego zamiłowań męsko-męskich, ale me pasje są skierowane zupełnie w innym kierunku i nie obejmują ani chłopców, ani lekarzy jakkolwiek byliby zamożni albo inteligentni. Moimi zainteresowaniami cieszą się prządki i lekarki, nawet jeśli ubogie.
Pomyślałem sobie, że może w Bielawie jest pewnego rodzaju głód seksualny tylko, że nie w kręgach o których pisała partyjna gazeta. Był to jeszcze jeden dowód na kłamstwa i wypaczenia komunistycznej propagandy.
Po przyjeździe do Wrocławia, położyłem krzywkę na biurku Prof. Bincera i opisałem swa porażkę marketingową. Profesor popatrzył na krzywkę z niesmakiem i powiedział, że przedstawi ten projekt na Uczelnianej Komisji do Kwalifikacji Naukowych Zleceń jako „Kompleksowy Projekt Radiofonizacji i Nagłośnienia Zakładów Bawełnianych w Bielawie”. Niemniej on sam, jako elektronik, nie ma pojęcia jak taka krzywkę zrobić a nawet gdyby miał pojecie to mamy w naszej katedrze dwa woltomierze, trzy śrubokręty i wiertarkę ręczną do drzewa, które to instrumenty nie są wystarczającym oprzyrządowaniem do wytopu i odlewania stali. Natomiast ja, jeśli zechcę w dalszym ciągu cieszyć się prestiżem naukowca, winieniem zabrać ta krzywkę z jego biurka i znaleźć kogoś, kto taka krzywkę wykona, a my już ją odpowiednio drogo sprzedamy przędzalni w Bielawie, uwzględniając 10% procent prowizji dla towarzysza dyrektora technicznego. Mój wuj, Eugeniusz W. u którego w tym czasie mieszkałem, był inżynierem mechanikiem i pracował w dużych zakładach produkcji maszyn budowlanych. Przed państwową pracą miał we Wrocławiu odlewnię dzwonów kościelnych , którą jednak Państwo Ludowe mu zabrało. Wuj Eugeniusz, były kapitalista i przemysłowiec, pracując teraz na państwowej posadzie, robił zebrania robotnicze na hali maszyn i tłumaczył robotnikom, że pracować trzeba uczciwie niezależnie w jakim systemie się żyje. Takie wypowiedzi nie zaskarbiły mu wielu przyjaciół ani wśród komunistów ani wśród antykomunistów. Partia uważała, że zadanie indoktrynacji należy do Partii, a robotnicy uważali, że zamiast „gatki-szmatki” trzeba im przemawiać do ręki, albo do żołądka. Ogół uważał go za maniaka i dyrekcja w końcu usunęła go z produkcji i skazała na wygnanie do biblioteki technicznej, jako że znał kilka języków a w bibliotece nie mógł czynić rozkładu moralnego wśród książek. Wuj Eugeniusz, w rzadkim momencie realizmu, skontaktował mnie z inżynierem Cesarzem, który był kierownikiem odlewni metali w tejże fabryce. Tam także pracował fachman, złota raczka, który potrafił budować z gliny formy odlewnicze o jakich się innym wręcz nie śniło. Jego kwalifikacje zawodowe były jednak zahamowane systemem socjalistycznych wynagrodzeń. Zaistniała sugestia, że jeśliby dostał coś do rączki to w ramach godzin pracy mógłby odlać i wyfrezować krzywki takie same albo lepsze niż niemieckie o jakości jakiej nie uwidzisz w całym systemie państw socjalistycznych, łącznie z NRD. O ile sobie przypominam cena za krzywkę, jaką płaciliśmy inż. Cesarzowi była 250zl a jaki był podział tych pieniędzy miedzy Cesarzem i mistrzem odlewniczym pozostaje do dzisiaj niezgłębioną tajemnicą. Ważnym było, że w ciągu najbliższych 30 dni odebraliśmy od inżyniera Cesarza 300 krzywek, które Prof. Bincer wycenił jako warte 950 zl każda. W sumie dostarczyliśmy do Bielawy około 600 krzywek, które uratowały produkcje zakładów przędzalniczych i zapewniły ich funkcjonowanie w ciągu najbliższej dekady. Politechnika zainkasowała z przędzalni w Bielawie, za prace naukowe i konsultacyjne w dziedzinie radiofonizacji, 600 x 950zl. Z tej sumy zapłaciła 600x 250zl Cesarzowi wedle przykazania „ Co Boskie Bogu a co Cesarskie Cesarzowi” a z pozostałą pokaźną sumą należało cos zrobić. W tym momencie zaistniały pewne kłopoty natury formalnej, jako że, na Politechnice Wrocławskiej asystent techniczny mojego kalibru mógł zarabiać w ramach „konsultacji” 15 zł. na godzinę i pracować nie więcej niż 40 godzin miesięcznie. Profesorowi chyba przysługiwało mniej godzin ale wyższa stawka 60 zloty za godzinę pracy. Moja miesięczna pensja wynosiła wtedy 2,000 zł miesięcznie. Profesor Bincer sięgnął do swego humanistycznego obycia i historii opisanej przez Gogola z tzw. martwymi duszami przy handlu posiadłościami ziemskimi w carskiej Rosji, w okresie pańszczyźnianym. System ten opierał się na fikcyjnym zawyżaniu wartości posiadłości przez dopisywanie nazwisk mieszkańców z nagrobków cmentarnych. Nam jednak potrzebne były żywe dusze a nie martwe. Dusze przynajmniej na tyle żywe, aby mogły doczłapać do okienka kasjera pobrać pieniądze, podpisać listę płacy i przed ostatnim tchnieniem oddać nam 90 % gotówki. Pozostałe 10% było umowną i powszechnie przyjętą zapłatą za fatygę i ryzyko prawne.
Celem operacji było sztuczne zawyżenie liczby pracowników Politechniki, którzy wykonywali prace nad kontraktem dla radiofonizacji Zakładów Bawełnianych w Bielawie, biorąc pod uwagę, że każdy z nich winien pracował jedynie nie więcej niż 40 godz. w miesiącu.
Z dotrzymaniem tych wszystkich warunków były kłopoty, jako że inżynierowie na Politechnice, łącznie ze mną, mieli swe własne prace zlecone i wyczerpany zasób dozwolonych godzin.
Przyszło mi jednak do głowy, że pracownicy katedr Marksizmu- Leninizmu i Ekonomii Politycznej nie mogli mieć prac zleconych z przemysłu, a formalnie byli do takich upoważnieni. Moją misją było wytłumaczyć towarzyszom marksistom, że naginając nieco nieżyciowe prawo nie tylko nie obalają systemu socjalistycznego ale nawet go wzmacniają. Przecież to oni są tego systemu podporą a jeśli sobie dodatkowo zarobią
( 10% za podpis na liście płacy) to wzmacnia to także system socjalistyczny. Towarzysze marksiści raźno do projektu przystali, zainkasowali gotówkę i uczciwie zgodnie z moralnością socjalistyczna oddali nam 90%. Dzisiaj widzę że najwartościowszy materiał dla reformy systemu drzemał wśród właśnie marksistów, starszych kolegów późniejszego Prezydenta Wolnej Polski, Olusia K.

JAK BUDOWALEM TELEWIZJE W RADOMIU

Jan Czekajewski

Jak Budowałem Telewizję w Radomiu
Wspomnienia ( nazwiska osób żyjących zostały zmienione)

Był to rok 1959 kiedy pracowałem jako młody, bo zaledwie 25 letni, asystent techniczny w mizernym Zakładzie Urządzeń Radiofonii Przewodowej na Politechnice Wrocławskiej, kierowanym przez Prof. Stefana Bincera. Zakład był mizerny bo całe jego wyposażenie techniczne składało się z dwu woltomierzy, kilku śrubokrętów i wiertarki do drzewa, napędzanej ręczną korbką. Sam profil zainteresowań Zakładu, czyli przesyłanie programów radiowych po drutach do tak zwanych “kołchoźników”, też się zwijał, gdyż ludzie zaczęli kupować odbiorniki radiowe, aby słuchać Wolnej Europy i Głosu Ameryki.
Pewnego dnia Prof. Bincer zapytał mnie znienacka, co myślę o budowie małych stacji telewizyjnych tzw. przekaźnikowych, które mogłyby wypełnić luki w pokryciu Polski przez telewizję, szczególnie w okolicach górzystych albo położonych poza zasięgiem wielkich nadajników TV. Odpowiedziałem Profesorowi, że to bardzo interesujące, ale ja nie wiem jak takie przekaźniki budować. Profesor Bincer wyjawił, że on także nie wie, ale trzeba znaleźć kogoś, kto się na tym zna, jako że istnieje możliwość zarobienia dużych pieniędzy na takim przedsięwzięciu.
Tak się złożyło, że o rok wyżej ode mnie studiował chłopak o nazwisku Andrzej Drozd, który już jako radio-amator nauczył się sam budować odbiorniki i nadajniki telewizyjne.
W owym czasie w latach 50-tych nie było stacji TV we Wrocławiu, a najbliższa taka stacja była za polską granicą, w Pradze Czeskiej. Niestety miedzy Pragą a Wrocławiem były dość wysokie góry ( Sudety) i bezpośredni odbiór był niemożliwy, jako że fale radiowe w paśmie telewizyjnym rozchodzą się po linii prostej. Andrzej zbudował wiec systemem chałupniczym mały przekaźnik TV ( odbiornik TV połączony z nadajnikiem TV) na górze Śnieżce w Sudetach i skierował antenę odbiornika TV na Pragę, a drugą antenę nadawczą skierował na Wrocław.
Jeśli ktoś miał odbiornik telewizyjny, a zaczęto je sprowadzać z ZSSR, to mógł odbierać program czeski we Wrocławiu. Była to ciekawostka techniczna, która świadczyła o dużych zdolnościach technicznych i wyobraźni Andrzeja Drozda. Prof. Bincer wezwał Andrzeja Drozda do siebie i zaproponował mu kierownictwo budowy przekaźników telewizyjnych, na które nie mięliśmy jeszcze zamówień. Prof. Bincer widocznie dość wysoko oceniał moje kiełkujące talenty handlowe, dlatego tez polecił mi wyjazd w teren, do Radomia, dla rozeznania zapotrzebowania na przekaźnik telewizyjny. Doszły nas słuchy, że Radom był poza zasięgiem stacji warszawskiej i mieszkańcy domagali się programu telewizyjnego. Po całonocnej podróży, na górnej półce w wagonie 3-ciej klasy, udałem się do budynku zarządu miasta i zapukałem do pierwszych drzwi, na których widniał napis „Wydział Bezpieczeństwa i Milicji”, pułk. Biruta.
Otworzył mi drzwi człowieczek mizernego wzrostu, o którym mówiliśmy później, miedzy kolegami, że mierzy 1m 50cm jak stanie na gazecie partyjnej. Nie dając mu czasu na wypchnięcie mnie za drzwi, zapytałem, czy Miasto Radom jest zainteresowany oglądaniem, na żywo, w telewizji, parady w Moskwie, z okazji rocznicy wybuchu Wielkiej Rewolucji Październikowej. Pułkownik Biruta z miejsca zachwycił się mą inicjatywą, ale będąc prawdziwym komunistą zapytał, jaki ja mam w tym prywatny interes, gdyż za komunizm on sam życie gotowy jest oddać, ale tacy ideowi, są ostatnio na wymarciu. Poza tym Pułkownik Biruta wiedział, że najemny pracownik Politechniki, będąc całym sercem oddany socjalizmowi nie będzie zabiegał o budowę stacji telewizyjnej w odległym Radomiu, jeśli na tym nie zarobi. Wprowadziłem więc pułkownika Birutę w genialny plan autorstwa Prof. Bincera dotyczący obejścia komunistycznych przepisów gospodarczych. Plan polegał na inicjatywie społecznej i „oddolnej”, i wymagał założenia w Radomiu "Społecznego Komitetu Budowy Stacji Telewizyjnej". Komitet ten winien założyć konto bankowe w Powszechnej Kasie Oszczędności, na które to konto „oddolni” założyciele winni wpłacić spontanicznie po kilka złotych. Do komitetu założycielskiego należy zwerbować dyrektorów miejscowych fabryk, urzędu bezpieczeństwa, Partii i wszystkich tych którzy w Radomiu się liczą albo mogą cos złego do Warszawy donieść. Następnie członkami komitetu winny zostać wielkie fabryki zbrojeniowe dysponujące dużą gotówką. Te właśnie fabryki winny sypnąć funduszami. My z kolei na Politechnice sformułujemy Zespól Naukowo Inżynierski, który opracuje projekt przekaźnika i będzie służyć konsultacjami. Pieniądza z konta PKO będą przelane w 50% na konto Politechniki Wrocławskiej, która zakupi konieczne części i będzie budować przekaźnik, a pozostałe 50% trafi do rąk członków Zespołu Naukowo- Inżynierskiego kierowanego przez Prof. Bincera. Pułkownik Biruta widząc, że nie jesteśmy groźnymi idealistami tylko o szmal tu chodzi, podpisał się pod projektem i zabrał się do organizacji przedsięwzięcia na terenie Radomia. Dla przypieczętowania umowy, ucałował mnie w oba policzki, do czego musiał stanąć na palcach i zaprosił mnie, na mój koszt, do miejscowej, kiedyś wykwintnej, dzisiaj ludowo zgrzebnej restauracji o nazwie chyba Europejska, jeśli nie Polonia. Pułk. Biruta dbając o zdrowie lubował się jedynie w wódce czystej z „czerwoną kartką”. Do zakąski preferował śledzik w oliwie. Po kilku setkach pułk. Biruta tytułował mnie per Towarzyszu Inżynierze i zwierzył się, że czasy już nie takie jak były i Polska Ludowa po roku 1968 stacza się szybko ku upadkowi. Proroczo widział zdrajców rewolucji oddających 35 lat później władzę motłochowi przy okrągłym stole. Moralność socjalistyczna nie jest już taka jak przedtem kiedyś. Teraz zanim człowiek skończy pół litra a kelner, ścierwa, bez taktu, wciska mu rachunek. Kiedyś to żaden kelner nie odważył się podać mi rachunku, a jak odebrałem płaszcz z garderoby to w kieszeni zawsze plik setek się znajdował.
Teraz Towarzyszu Inżynierze ci w Warszawie to hołota, co kultury nie zna, na zesłanie mnie do Milicji Obywatelskiej oddali. To nie to, co służba w Bezpiece, gwardzistami w obronie rewolucji byliśmy, z reakcja walczyłem i londyńskim podziemiem. Niedoceniają mnie teraz, milicjantem mnie zrobili. Jak pajac w tym mundurze milicyjnym wyglądam,stierdził. Jeszcze się odbijemy, Tow. Inżynierze, zapewnił. Nie byłem pewny czy te opinie płyną prosto serca Towarzysza Pułkownika Biruty, czy są po prostu prowokacją. Jako były ZMP-owiec, którego wyrzucano z tej organizacje trzy razy, umiałem się właściwie zachować, aby nie stać się ofiara międzypartyjnych rozgrywek a jednocześnie nie utrącić wartościowej sympatii pułkownika i grubego zamówienia.
Następnego dnia wyjechałem z Radomia w przekonaniu, że moja misja trafiła na oddanego sprawie promotora i rzeczywiście w wkrótce dostaliśmy z Radomia, zgodnie z moją instrukcją, dwa zamówienia, jedno zaadresowane do Politechniki Wrocławskiej a drugie do rąk Komitetu Naukowców pod dyrekcja Prof. Bincera.
Andrzej Drozd zabrał się do pracy na budową przekaźnika. Antenę zaprojektował mgr.inz. Daniel Bem, do niedawna dziekan i profesor w tej samej uczelni. Wkrótce nastał czas na następną wizytę w Radomiu w celu instalacji anteny i ustalenia odpowiedzialności za eksploatacje przekaźnika.
Przyjechaliśmy trójką do Radomia jako delegacja złożona z Pana Władka K. , 19-letniego technika ( lubił zdrowo popić), Andrzeja Drozda, ( który rzeczywiście wiedział co robi i także miał skłonności do flachy) i mnie raczej w roli komisarza polityczno-ekonomicznego, który miał nadzorować aby ci pozostali dwaj nie mówili za dużo o finansach. Moje zdolności alkoholiczne były w porównaniu z dwoma pozostałymi kolegami bardzo mizerne, można by powiedzieć, że abstynencko- kontrrewolucyjne.
Tu muszę dodać dla ścisłości i jako nauczkę dla maluczkich, że Andrzej D. z powodu jego zamiłowania do flachy i papierosów nie dożył lat 40-tu. Nie doczekał wiec czasów rozkwitu telewizji kolorowej. Przeżył go jednak przekaźnik telewizyjny, jaki zbudował w Radomiu.
W czasie naszej wizyty w Radomiu okazało się, że Pułkownik Biruta już nie jest komendantem milicji tylko został przez Partię przesunięty na inne odpowiedzialne stanowisko dyrektora Oddziału Narodowego Banku Polskiego. Odniosłem wrażenie, że pułkownik Biruta nie cieszył się z nowej nominacji, chyba, dlatego, że nie widział dobra rewolucji w kasowaniu czeków. Nie miał zresztą żadnego pojęcia o sprawach finansowych w wymiarze potrzebnym dla bankowca i czul się chyba zagrożony na swym nowym stanowisku. Przeklinał wiec zdrajców rewolucji z Warszawy i odwilż Październikową 1956. Wyjawił mi jednak, że są pewne ukryte zalety nowej pozycji Dyrektora Narodowego Banku Polskiego a mianowicie duża pula ładnych dziewcząt, które zrobią wszystko dla Dyrekcji, aby uzyskać premię albo awans. Zalecił mi, zatem abym z Andrzejem Drozdem udał się do jego banku i zajrzał do kilku pomieszczeń gdzie pracowały młode dziewczyny. Moim zadaniem było wskazać takie, które nam się podobają, określić ich "azymut”, czyli pozycje geograficzna w rozkładzie budynku i przekazać te informacje już nie pułkownikowi, tylko dyrektorowi Birucie. Wskazane Piękne Panie miały się zjawić w naszym hotelu o uzgodnionej godzinie z zamiarem podbudowania naszego morale, koniecznego w instalacji anteny telewizyjnej. Zadaniem Pań z Banku było przekonanie nas w sposób im dobrze znany, aby sygnał telewizyjny docierał do ich domów i Komitetu Powiatowego Partii w postaci wiernej i silnej. Dyrektor Biruta wyjaśnił im uprzednio, że jeśli panie finansistki nie wykażą się kwalifikacjami towarzyskimi w skali przynajmniej powiatowej, to Naukowcy z Politechniki, mogą tak złośliwie ustawić antenę nadajnika, że sygnał TV do ich domów będzie śnieżny a obraz migotliwy. Na dodatek zły odbiór TV w Komitecie Partii PZPR może być poczytany jako sabotaż. Andrzej się trochę ociągał w zaproszeniu pań finansistek do hotelu, co wskazywało na jego drobno mieszczańską moralność. Ja natomiast z entuzjazmem ustosunkowałem się do zaistniałych możliwości towarzyskich, które, gdyby nie ich grzeszna natura, można by nazwać, że spadły mi prosto z nieba.
Wykorzystując wdzięki towarzyskie naszego technika, Pana Władka, który zajął rozmową hotelową recepcjonistkę, przemyciliśmy panie do pokoju i zakazaliśmy Panu Władkowi powrotu przed godziną 12-tą w nocy. W hotelu zrobiłem Paniom krótki wykład z teorii rozchodzenia się fal radiowych w pasmach telewizyjnych i wielkiego ryzyka, na jakie my naukowcy telewizyjni jesteśmy narażeni instalując anteny telewizyjne. Chodzi o to, że sygnał musi być w sam raz, ani za słaby ani za silny. W wypadku bardzo silnego sygnału fale radiowe mogą spowodować czasowa lub stałą impotencje u instalatorów anteny. My naukowcy, tak jak nasza rodaczka, Madame Curie-Skłodowska, poświęcamy się dla nauki, nie bacząc na zagrożenia związane z promieniowaniem.
Panie finansistki wyraźnie się przejęły zagrożeniem naszego zdrowia przez fale radio-telewizyjne i kierując się względami humanitarnymi zgodziły uczestniczyć w końcowych chwilach naszych romantycznych możliwości. Postawiły jednak warunek, że załatwimy dla nich, w dyrekcji Banku NBP , dwutygodniowe wczasy pracownicze w Kudowie Śląskiej. Po ustaleniu warunków wymiany towarzyskiej, przypieczętowaliśmy znajomość za pomocą litra wiśniówki, którą panie przyniosły razem z trzema kielichami w postaci słoików po musztardzie.
Następnego dnia, Społeczny Komitet Budowy TV w Radomiu wydal przyjęcie na cześć Naukowców z Politechniki Wrocławskiej i finansował, jak się później okazało, libację z konta przeznaczonego na budowę stacji przekaźnikowej.
Ani wczesnej ani później w życiu nie byłem tak pijany jak po tej libacji. Niestety odmówić nie mogłem, gdyż towarzystwo było honorowe i odmowa wychylenia choćby jednej „setki” (100g) mogła się skończyć zerwaniem kontraktu albo przynajmniej mordobiciem. Kroku w opilstwie dotrzymywał nam młodociany, 19 letni, Pan Władek. Kiedy, po libacji, zataczając się dowlekliśmy się do hotelu, padłem na łoże jak sparaliżowany nie mogąc ani usnąć ani wstać. Słyszałem tylko, że Pan Władek zdecydował się zejść do stróżówki, aby pożyczyć zapałki, bo zachciało mu się zapalić papierosa. Ocknąłem się z pijanego stuporu koło 4-tej nad ranem i zauważyłem, że łóżko Pana Władka puste. Tej nocy budziłem się jeszcze dwa razy, pól przytomny, niepokojąc się o pijanego Pana Władka, który być może spadł ze schodów i połamał sobie nogi.
W Radomiu mieszkaliśmy we trzech w jednym pokoju hotelu, którego drzwi wejściowe pilnowała odźwierna. Jej zadaniem było uważać, aby goście hotelowi nie zabierali z sobą kluczy a także pilnowała moralności rezydentów, aby ci nie sprowadzali sobie do pokojów dziewczyn. Ponieważ w socjalizmie homoseksualizm został jakoby całkowicie wyleczony, ci z panów, którzy jeszcze praktykowali miłość męsko-męską mieli raczej dogodne warunki lokalowe. Nigdy by odźwiernej staruszce nie przyszło do głowy podejrzewać męsko- męskie amory, nie mówiąc wręcz ostatnio modnych damsko-damskich relacjach.
Pan Władek, który ze skruszoną miną pojawił się o godzinie 10-tej rano, wyjaśnił, że rzeczywiście poszedł do stróżówki po zapałki, wtedy to odźwierna wciągnęła go pijanego do przyległego pokoiku i zgwałciła. Było to o tyle ciekawe, że różnica wieku była z górą 50 lat na korzyść odźwiernej. Od tego momentu recepcjonistka-staruszka wręczała nam klucze z błogim uśmiechem i nawet wzmiankowała, że będzie patrzeć w druga stronę jak sobie sprowadzimy dziewczyny. Oczywiście przyzwolenie na wizyty dziewczyn w pokoju hotelowym nie dotyczyło Pana Władka.
Kilka dni po tych wydarzeniach przyjechała do Radomia Zofia, moja alternatywna, poza małżeńska miłość. Zofia cechowała się wydatnym( bardzo) biustem, i wysokim wzrostem. Na marginesie musze dodać, że ten biust omamił mnie do tego stopnia, że została za jakiś czas, na jakiś czas, moją druga żoną. Libacje organizowane przez komitet społeczny trwały z częstotliwością ograniczoną czasem potrzebnym na wytrzeźwienie, czyli dzień w dzień. W czasie jednej z nich, pan dyrektor Biruta zapałał ochotą do tańca z Zofią, czego nie miałbym mu za złe z wyjątkiem przykrego widoku. Biust Zosi spoczywał po obu stron głowy dyrektora Biruty i opierał się na jego wydatnych uszach. Pan Władek już wyraźnie pijany a mniej obyty towarzysko nie mógł znieść tego widoku i dopadł dyrektora –pułkownika Birutę, z widelcem w ręku, na którym tkwiło jeszcze niedojedzone dzwonko marynowanego śledzika, z zamiarem ugodzenia go w kręgosłup. Był to niecny zamiar, jako że dyrektor Biruta miał nos wciśnięty w okolice pępka Zofii, nie widział napastnika i nie mógł się bronić ani też wyciągnąć pistoletu służbowego, który nosił w cholewie. Świadom konsekwencji politycznych rzuciłem się z Andrzejem D. na pomoc dyrektorowi NBP i zdołaliśmy obezwładnić pijanego pana Władka, który się zawstydził swego czynu i zaczął rzewnie płakać, że swa popędliwością nie tylko mógł spowodować paraliż pułkownika, ale i poplamić mu oliwą marynarkę. Tu dla poprawności historycznej, musze dodać, że śledzik wiszący na widelcu, narzędziu niedoszłej zbrodni, był marynowany w oliwie a nie w occie. W owym czasie nie zastanawiałem się, kto płaci za te libacje, jako że mnie nie przedstawiano rachunków. Prawda wyszła na jaw dopiero kilka miesięcy później, kiedy Politechnika zaczęła się domagać zapłaty za swe inwestycje w części potrzebne dla budowy przekaźnika. Okazało się wtedy, że pieniędzy jest brak, gdyż się rozeszły się w Radomiu, na tzw. koszta własne i reprezentacyjne. Wkrótce potem wyjechałem z kraju do Szwecji i do dzisiaj nie wiem, czy Politechnika dostała pieniądze, czy tez pogodziła się ze stratą. Dla porządku musze dodać i wyjaśnić, że Komitet Społeczny zachował się honorowo w stosunku do Zespołu Naukowego Prof. Bincera i nasze 50% podjęliśmy gotówką z banku PKO bez żadnych komplikacji. Prof. Stefan Bincer także uniknął kłopotów z Ludową Władzą, gdyż nagle i przedwcześnie umarł na serce.
Prof. Bincer nie doczekał się upragnionego kapitalizmu ani też moich sukcesów na niwie wolnego rynku, które jego naukom, w dużej mierze zawdzięczam..
Dwadzieścia piec lat później, będąc już obywatelem amerykańskim i kierownikiem własnego przedsiębiorstwa przeczytałem w polskiej gazecie, ze obywatele miasta Radomia bronią zbudowanego przez nas przekaźnika telewizyjnego przed likwidacją. Okazało się, że służył im dobrze przez ćwierć wieku a nowo zbudowana stacja telewizyjna w Górach Świętokrzyskich, która miała objąć swym zasięgiem Radom, nie spisuje się tak dobrze, jak stary przekaźnik telewizyjny zbudowany przez naszą „Grupę Naukowców” w roku 1959.
Poczułem, że przy wszystkich wykroczeniach, jakie poczyniliśmy wobec Polski Ludowej i Dziesięciorgu Przykazań, nasz wysiłek nie poszedł na marne i poprzez telewizję przybliżył obywateli Radomia do Wielkiego Świata.

Tuesday, January 16, 2007

Wizyta w Villersexel

Wizyta w Pałacu Villersexel
czyli Upojny Czar Arystokracji (francuskiej)



„Góralu czy ci nie żal”, czyli Reniek opuszcza ojczyznę
Dzień 15go sierpnia 1963 roku, nie był wyjątkiem astronomicznym, mimo że po południu tegoż dnia, Polska Republika Ludowa traciła Reńka, jednego ze swych najwybitniejszych synów. Celnicy na granicy z NRD zajęci byli, jak co dzień, parzeniem herbaty i dzieleniem się skonfiskowanymi turystom papierosami Malboro. Jak dla ironii zwyczajność tego dnia podkreślało zwyczajnie zachodzące słońce. Mój przyjaciel szkolny, Reniek O. przekroczył właśnie granice polską, a raczej PRL-u, zmierzając motocyklem marki Jawa 350, na Zachód, do Francji. Zarówno ja, niżej podpisany, jak i Reniek, mięliśmy wtedy po lat 28 i bujne czarne czupryny.
Czerwona tarcza zachodzącego słońca świeciła mu obiecująco prosto w oczy a odurzający zapach spalin wysokooktanowej benzyny ołowiowej wprowadzał go w stan prawie że seksualnego upojenia.
Reniek jechał w nieznane, w kierunku świetlanej albo przynajmniej gastronomicznie lepszej przyszłości, gdyż do siermiężnego raju towarzysza Władysława Gomułki, nie zamierzał już wrócić.
Miał on osobiste uprzedzenia w stosunku do Pierwszego Sekretarza PZPR, z powodów nie tyle politycznych co kulinarnych. Miał mu za złe, że mieszkanie fabryczne jakie mu zapewniono we Wrocławiu, na stażu, po ukończeniu Politechniki Częstochowskiej, było mniej niż wykwintne. Był

Janek, autor spomnień w tamtych latach

to pokój „gościnny” w fabryce urządzeń dla przemysłu spożywczego, mieszczącej się w starym poniemieckim, zrujnowanym przez wojnę browarze, na ul. Krakowskiej, we Wrocławiu. Okna w owym pokoju nie mógł otworzyć, gdyż mieszczący się na parterze fabryczny klozet czyli po staropolsku „sracz”, zwykle zapchany, woniał rozkładającym się moczem wszerz i wzdłuż budynku ale głównie w kierunku Reńka okna. O ile sobie przypominam pokój ”gościnny” nie miał łazienki. Reniek będąc z natury pedantem, w celach higieny osobistej, był zmuszony prać skarpetki i intymną garderobę w zlewie. Był on wiec jednym z pierwszych odkrywców tak zwanej technologii podwójnego zastosowania. Dzisiaj ta nazwa odnosi się do technologii pokojowych które także mogą być używane przez terrorystów , np. metalowe widelce na pokładzie samolotów.
Jeśli chodzi o dietę, której Reniek staranie przestrzegał to składała się ona głównie z rosołu z makaronem i rurek z kremem. Po starannych badaniach rynku gastronomicznego we Wrocławiu, Reniek odkrył, że współczynnik ilości kalorii w stosunku do ceny, był w takim zestawie najwyższy. Kalorie były Reńkowi potrzebne bardziej niż witaminy, z powodu zobowiązań jakich się podjął i dotrzymywał ( w miarę sił) w stosunku do kilku Wrocławianek. Z otrzymaniem paszportu PRL-owskiego na wyjazd, na zgniły i wraży Zachód, Reniek nie miał większych trudności. Był już wtedy człowiekiem zaufanym odnośnych organów śledczych, które zleciły mu inwigilację i pisemne donosy na temat mej osoby. Urząd Bezpieczeństwa był w owym czasie skonfundowany mym powrotem do PRL-u po rocznym pobycie w Szwecji. Wedle nich człowiek który wracał ze Szwecji do Polski, nie przymuszony głodem, był albo agentem CIA albo kompletnym wariatem. Współczując Reńkowi jak i pracownikom U.B., czując się winny niezręcznej sytuacji w jaką ich wpędziłem, siadłem więc przed lustrem i napisałem wnikliwą analizę psychologiczną mej własnej osoby. Reniek poprawił mą ortografie, (głównie wstawiając gdzie należy „ó” i „rz”), podpisał donos własnym nazwiskiem i oddał gdzie należy. Donos Reńka O. na Janka Cz. zrobił podobno furorę w kołach literackich wrocławskiego Urzędu Bezpieczeństwa.

Janek jedzie do Francji
W tym samym czasie, kiedy Reniek przekraczał polska granice pojazdem jednośladowym, ja że swą „dziewczyną” Zofia, późniejszą mą drugą byłą żoną , młodą i piersiastą lekarką z Łodzi, przygotowywałem się w Uppsali ( Szwecja) do wakacji. Był to już mój drugi pobyt w Szwecji, gdzie pracowałem jako asystent w Instytucie Fizyki Uniwersytetu w Uppsali. Od początku mego pobytu w Uppsali, moim marzeniem było zaoszczędzić $5000 dolarów na kupno francuskiego samochodu marki „Simca”. Właśnie z początkiem wakacji marzeniom tym stało się za dość, konieczna sumę $5000 już miałem i taki wymarzony samochód mogłem nabyć w salonie firmowym w Paryżu.



Reniek w towarzystwie motocykla Jawa 350 i Markizy Jeanne Marie de Grammont

Przed samym wyjazdem do Paryża, około 1 września 1963r, dostałem kartkę pocztowa od Reńka O., wysłaną z Francji, w której donosił, że jest gościem Markizy de Grammont, w pałacu Villersexel mającym ponad 20 sypialni . W pałacu tym, jak pisał Reniek, mieszkają trzy panie, Pani Starsza-Markiza, jej córka, Markizianka, w wieku poborowym, czyli około 30tki, a także polska, jakoby, „arystokratka”, która nazywano Mademoiselle de Lulu w wieku „balzakowskim”, czyli około lat czterdziestu. Reniek był jednym z dwóch mężczyzn (poza służbą) zaproszonych do pałacu. Drugim był jego kuzyn, polski hrabia, na którego zaproszenie właśnie Reniek przyjechał do Francji, motocyklem czyli pojazdem jednośladowym. Tak się złożyło, że powinowaty Reńka, kiedyś polski dyplomata, który po wojnie uciekł do Francji, został w tym samym czasie, zaproszony do pałacu Villersexel, jako honorowy gość, dla zabawiania więdnących z nudy arystokratek. Różnica miedzy kuzynem i Reńkiem była zasadnicza, kuzyn był żonaty i starszy od Reńka, a Reniek był młodym kawalerem o imponującej prezencji fizycznej. We Wrocławiu na potańcówkach studenckich Reniek służył mi często jako osobisty ochroniarz, przed agresywnymi konkurentami do płci pięknej. Ochrona była konieczna jako, że w młodości miałem podobno buńczuczny i wyzywający wyraz twarzy, którą to twarz moi konkurenci zamierzali zniekształcić, czyli w języku literackim, chcieli mi zdrowo dokopać. Ponieważ, kuzyn nie mógł zostawić Reńka samotnie, uprosił Markizę, żeby przygarnęła Reńka, komunistycznego wypędka, w funkcji wakacyjnego pazia. Kiedy Reniek znalazł się w pałacu Villersexel i zauważył mnogość sypialni, pomyślał sobie, że i ja mógłbym także dostać podobną pozycję. Jemu samemu byłoby mniej nudnie, a sypialnie nie byłyby tak nieprzyzwoicie puste. Czy do obowiązków pazia włączały się także usługi personalne w stosunku do trzech arystokratek, tego się nigdy od Reńka nie dowiedziałem ani wtedy ani potem. Niemniej niedawno, po 43 latach, Reniek zeznał, że Mademoiselle de Lulu często mdlała i musiał ja na rękach do jej sypialni zanosić. Podobno omdlenia mijały po intensywnym masowaniu jej lędźwi.

W swym zaproszeniu Reniek zapomniał o jednym, że ja mieszkałem w Uppsali z urodziwą Zofią, z biustem, do którego nie mogła aspirować i konkurować żadna francuska arystokratka i że do Villersexel przyjedziemy razem.
W euforii swych pierwszych dni we Francji, Reniek pisząc kartkę do mnie , prawdopodobnie nie brał na serio, że ja jego propozycję gościny w Villersexel potraktuję poważnie, szczególnie, że nie miał żadnego prawa wydawać takich zaproszeń. Jakie było jego zdumienie, kiedy pojawiłem się z Zofią na podjeździe do rzeźbionych wrót wejściowych pałacu Villersexel, opisuję poniżej.
Do Francji wybraliśmy się z Zofią, dla oszczędzenia kosztów, jako współ-pasażerowie młodej pary szwedzkiej, jadącej w kierunku południowej Europy samochodem „combi”. W Paryżu pożegnaliśmy się z naszymi współ-podróżnikami i udaliśmy się na wielki kamping na przedmieściach Paryża, rozbijając tam namiot kupiony, przed wyjazdem, z rekomendacji pracownika polskiego konsulatu. Namiot ten został poddany pierwszej próbie ognia a raczej deszczu i okazało się, że dach namiotu przeciekał, natomiast gumowana podłoga doskonale zbierała wodę. Nie przyszło mi do głowy, aby odwrócić namiot do góry nogami, czyli z podłogi uczynić dach a z dachu podłogę. Zresztą takie rozwiązanie nie mogło wchodzić w rachubę w środku nocy i wśród ulewnego deszczu. Następnego dnia kupiłem wymarzony samochód Simca 1300, który się cieszył w Polsce, jak wszystko co francuskie, dobrą ale wcale nie zasłużoną sławą i podążyliśmy z Zofia w kierunku Pałacu Villersexel, gdzie w glorii i przepychu francuskiego Chateaux pławił się nasz kolega Reniek O.


Afront w Villersexel

Kiedy następnego dnia podjechaliśmy nasza „Simcą” pod przednie wrota pałacu, strzeżone po obu bokach żeliwnymi armatami z epoki napoleonskiej, drzwi otworzył nam ubrany w liberię lokaj, któremu nakazałem sprowadzić mojego przyjaciela Monsieur’a Renka O. Zamiast Reńka pojawiła się natomiast młoda kobieta, w wieku poborowym, czyli koło lat trzydziestu i przedstawiła się jako Mademoiselle, Jeanne –Marie de Grammont, najmłodsza latorośl starego (od 1330r) rodu Markizów de Grammont. Kiedy się dowiedziała, że zaprosił nas Reniek, po kilku zdawkowych uprzejmościach podała nam wykwintnym ruchem arystokratyczną dłoń i życzyła nam dalszej podroży po Francji. O zaproszeniu do sypialni albo stołu, nie wspomniała w żadnym języku, jaki znałem, mimo że chyba słyszała jak od głodu burczy nam w brzuchach.
Przelotnie pojawił się Reniek, który wspomniał, że teraz na rozmowę ma mało czasu ale za godzinę może się z nami spotkać w parku pałacowym, koło fontanny.
Wtedy będziemy mieli więcej czasu i swobody na przyjacielska pogawędkę o wypadkach ubiegłego roku. Przypuszczam, że brak czasu był spowodowany kolejnym omdleniem Mademoiselle de Lulu i Reniek musiał jej masować uda. No cóż, zdrowie pięknych pań przede wszystkim, gdyż jak mówi stary polski toast biesiadny: „Pijmy Zdrowie Pań, bo jak Panie zdrowe to i my zdrowi”.
Kiedy za godzinę spotkaliśmy w parku Reńka, wspomniał że czas ma „napięty”, gdyż o godzinie 16.00 w pałacu podaje się tradycyjna herbatkę i musi się do niej stosownie ubrać. Dla wyjaśnienia, dodał, że w doborze stroju wieczorowego pomaga mu lokaj, gdyż herbatki różnią się obowiązkowymi strojami. Każdego razu towarzystwo pałacowe ubiera się w stroje z innej epoki historycznej. Garderoba renesansowych i późniejszych epok strojów znajduje się na poddaszu Pałacu. Ponieważ stroje wieku 17 lub 18 różnią się od dzisiejszych, więc pomoc specjalisty w ubieraniu jest nieodzowna. Nie do pomyślenia byłoby przypasać rapier muszkietera Ludwika XIV do munduru grenadiera z epoki napoleońskiej. Co do feralnego zaproszenia, to Reniek, trochę zażenowany, wyjaśnił, że gdybym przyjechał sam to być może i miejsce w pałacu by się znalazło, ale widok biustu Zofii przesądził na mą niekorzyść i dlatego Markiza wytwornie pokazała nam drzwi. Nie pozostało nam nic innego jak tylko „poczłapać” nowo kupioną Simcą
spowrotem do Szwecji, bo na turystyczne rozjazdy po Francji nie mięliśmy już
pieniędzy,






Reniek wczuwa się w epokę historyczną


Janek ponownie w Villersexel.
Rok 2000. Od czasu mej pierwszej wizyty w Villersexel minęło lat 37. Tak się złożyło, że interesy firmowe skierowały mnie do Bazylei, centrum światowego przemysłu farmaceutycznego. Po ich załatwieniu, zastanawiałem się z moją towarzyszką Laurą, dzisiaj moja małżonką, jak spędzimy resztę czasu w Europie. Wybór padł na Francję, z którą Bazyleja graniczy. Wtedy przypomniałem sobie o Villersexel i postanowiłem ta miejscowość odszukać na mapie.
Nadzieje na powodzenie miałem płonne, jako że się spodziewałem, że we Francji miejscowości o nazwie Villersexel nazwie będzie kilkanaście. Okazjo się jednak, że byłem w błędzie. W spisie francuskich miast i miasteczek na drugiej stronie francuskiej automobilowej mapy był tylko jeden Villersexel i to na dodatek umiejscowiony wprost na zachód od Bazylei, nie więcej niż dwie godziny drogi samochodem.
Tegoż dnia jadąc samochodem, kreta drogą zmierzającą do miasteczka Villesexel, ujrzałem, na wzgórzu, znajomy mi widok pałacu Markizy de Grammont.
Po chwili znaleźliśmy się przed żelazną brama wiodącą do parku pałacowego, niestety zamkniętą. Napis w trzech językach, po francusku, angielsku i niemiecku głosił, że godziny zwiedzania pałacu są od 14 do 18tej, a koszt wynajęcia pokoju wynosi około $90. Po usilnym naciskaniu dzwonka, pod bramą pojawił się mizernego wzrostu człowiek, wedle Laury wierna kopia amerykańskiego komika Woody Allen’a, który się przedstawił jako właściciel i nowy Markiz pałacu Villersexel. Pod warunkiem, że będziemy płacić gotówką, zgodził się na wynajęcie pokoju na jedną noc. Pokojem tym okazała wykwintna sypialnia Margrabiny z rozłożystym antycznym, mahoniowym łożem.
Ponieważ, pora była już późna, zaparkowaliśmy samochód pod oknem baszty pałacowej, w której mieściła się sypialnia markizy i udaliśmy się na wypoczynek. Niestety trudno nam było zmrużyć oka, gdyż w pałacu, na każdym piętrze, było kilka wielkich zegarów wahadłowych z kurantami. Niestety zegary nie były zsynchronizowane i uderzenia zegarów nakładały się wzajemnie, w sposób ciągły. Na dodatek do tej kakofonii, co kwadrans dołączał się spizowy dzwon wielkiego zegara na pobliskiej wieży kościelnej. Do wzmożenia wręcz upiornego nastroju, w środku nocy słychać było skrzypienie podłogi i kroki na korytarzu, które Laura interpretowała jako kroki wałęsającego się ducha Markizy (starszej) starającej się nas wykurzyć z jej łoża. Nad ranem jednak doszedłem do wniosku, że to chyba nowy Markiz sprawdzał, czy czasami nie kradniemy i wynosimy do samochodu antycznych obrazów, jakimi ozdobione były korytarze. Napiętą atmosferę upiornej grozy poprawiło ranne śniadanie z pysznymi rogalikami, podane do łóżka przez młodą kobietę, która jak się później okazało była żoną aktualnego właściciela, czyli bieżącą Markizą. Musze dodać, że ani przedtem ani potem, śniadania nie podawała mi do łóżka żadna Markiza, wiec wydatek $90 za nocleg zwrócił się z nakładem w walucie emocjonalnej.
Po śniadaniu udaliśmy się obejrzeć park, i słynną fontannę, a raczej to co z parku i fontanny zostało i poprosić właściciela aby nam pokazał wnętrze pałacu. Właściciel okazał się rozmowny i oświadczył, że kiedyś był profesorem uniwersytetu w Ameryce Północnej, ale po śmierci Markizy, nabył pałac, czego jednak żałuje. Okazuje się, że pałac wymaga remontu a dach przecieka. Drewniane okna, a jest ich chyba kilkaset wymagają wymiany, dochody z wynajmu pokoi są mizerne a turystów niewielu. Zaproponował mi kupno pałacu za mizerna sumę $400,000 nadmieniając chytrze, że jeśli Amerykanie nie kupią tego pałacu to będzie zmuszony sprzedać ten relikt europejskiej historii Japończykom. Argument japońskiej ekspansji na Francję mnie jednak nie wzruszył. Posiadanie nieruchomości , nawet pałacowej, na innym kontynencie, nie jest w moich warunkach praktyczne, szczególnie z perspektywą zamrożenia kilku milionów dolarów koniecznych na renowacje dachu i okien.

Dalsze losy arystokratek
Po powrocie do domu zadzwoniłem do mego kolegi Reńka O., dzisiaj obywatela kanadyjskiego i wybitnego hodowcy papużek, zdając mu relację z mej wizyty w Villersexsel. Reniek dodał kila interesujących szczegółów dotyczących dalszych losów rodziny Markizów de Grammont. Podobno, Pani Starsza, jakoby, przed śmiercią powierzyła swój majątek nie córce, tylko Mademoiselle de Lulu, z którą łączyła ją bliska, a nawet bliższa niż socjalnie przyjęta, przyjaźń. Córka została z jakimś mizernym dochodem z funduszu powierniczego. Kiedy młoda markizianka de Grammont przyleciała do Montrealu aby odwiedzić Reńka, już wtedy żonatego i dzieciatego, okazała się osobą zupełnie nie praktyczną i życiowo zagubioną. Kobieta, która nawet nie miała karty kredytowej na zapłacenie podroży powrotnej do Francji. Kilka lat potem, w roku 1989, ta jeszcze stosunkowo młoda osoba umarła, niezamężna i bezdzietna na raka. Co się stało z polską „arystokratką”, Mademoiselle de Lulu nie jest mi, ani Reńkowi, wiadome. Wygląda na to, że historia potraktowała ją finansowo dużo lepiej niż rzeczywistą spadkobierczynię linii Markizów de Grammont, o których historyczne zapiski sięgają roku 1330.

Dlaczego odrzuciłem nobilitację

Kiedy wspominam sobie pompę i dumę rodziny de Grammont z lat 60-tych i jej mizerny koniec, myślę sobie o kaprysach losu i jego zmienności. Kiedyś odegnany od progu jak natręt, dzisiaj mógłbym nabyć ten pałac gotówką. Pałac, który w tamtych czasach wydawał mi się szczytem sukcesu, dzisiaj stałby się dla mnie niepotrzebnym, kłopotliwym balastem. Zresztą lista podobnych francuskich zamków i pałaców oferowanych aktualnie do sprzedaży we Francji jest bardzo długa i zawiera ponad 100 obiektów.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie mógłbym zamieszkać w Pałacu Villersexel.
Mianowicie obawiałem się ducha mej babci, chłopki rodem że wsi Janów pod Częstochową, która przed śmiercią mnie ostrzegała, abym nigdy nie kupował chałupy bez obory i stodoły a także przynajmniej kilku morgów ziemi nadającej się na ziemniaki. Kurnik jest także konieczny na zagrodzie, bo nawet za Cara Mikołaja II jajko kosztowało kopiejkę i miało wartość wymienną. Tym bardziej, ze tytuł Markiza, który byłby chyba częścią transakcji nabycia Pałacu, mógłby zaszkodzić mojej reputacji u Pięknych Pan, nasuwając im skojarzenie z Markizem de Sade, tym samym od którego nazwiska pewne seksualne upodobania nazwano „sadyzmem”.

Johnek de Kapusta
(ukrywający się pod pseudonimem Jan Czekajewski)
 
/* Google Analytics Script */