Thursday, August 16, 2007

„Krzywki”, czyli jak uratowałem polski przemysł tekstylny

Jan Czekajewski

„Krzywki”, czyli jak uratowałem polski przemysł tekstylny

Kiedy księgowa mego amerykańskiego przedsiębiorstwa podała mi wyniki finansowe wskazujące na zysk firmy rzędu 30% obrotów, nie wpadłem w euforię, ponieważ w mojej młodzieńczej historii opisanej poniżej marża zysku była większa, a inwestycja w produkcję dużo mniejsza. Wiadomość o 30% zysku spowodowała, że myślą i sercem wróciłem do tych młodzieńczych, pełnych romantyzmu i ideałów, dni roku 1958, w Bielawie, na Dolnym Śląsku, kiedy to, następujące wydarzenia miały miejsce.
Do Bielawy wybrałem się z powodów demograficznych. Przeczytałem mianowicie w partyjnej Gazecie Robotniczej, że w Bielawie mieszczą się duże fabryki tekstylne mające kłopot z nadmiarem dziewcząt. W tamtejszym przemyśle tekstylnym 90% pracowników stanowiły kobiety w wieku 18 do 25 lat, czyli w zakresie mych naukowych zainteresowań. Chłopów tam jak na lekarstwo, jako że do nisko płatnej pracy w przędzalniach mężczyźni się nie nadają ani się też się nie pchają. Dziewczyny w Bielawie jakoby usychają z tęsknoty za chłopakami. Kierowany obywatelskim obowiązkiem byłego ZMP-owca, wziąłem „delegację” z Politechniki z zamiarem wizyty handlowej w Bielawskiej Fabryki Włókienniczej, która zapewne w tamtych czasach nosiła imię radzieckiej prządki, Lidii Korabielenikowej, która w ZSSR biła rekordy przędzalnicze, a być może innej zasłużonej rewolucjonistki.

Po przyjeździe autobusem PKS-u, zgłosiłem się do dyrektora technicznego przędzalni z zapytaniem czy fabryka nie wymaga jakiś konsultacji z dziedziny automatyki, elektroniki, nagłaśniania, wyciszania lub pomiaru wilgotności.
Na wypadek, gdyby nasze usługi były potrzebne, albo niezbędne, to oczywiście zespół naukowców pod kierunkiem Profesora Bincera potrafi się odpowiednia znaleźć z 10-cio procentową prowizją dla dyrekcji. Dyrektor zrazu zbladł podejrzewając policyjną prowokacje, wyszedł z pokoju i zacząłem się obawiać, że może dzwoni do Urzędu Bezpieczeństwa .Zacząłem się obawiać, że zamiast wyjechać z Bielawy z zamówieniem i wspomnieniami natury erotycznej wyprowadzą mnie z fabryki w kajdankach jako wroga ludu pracującego. Po kwadransie, który dla mnie wydawał się wiecznością, dyrektor wrócił i powiedział, że co do elektroniki to nic mu nie jest potrzebne, do hałasu w przędzalni już przywykł, ale dalsze istnienie fabryki zależy od żeliwnych krzywek czyli prowadnic nitki bawełnianej. Wyjął z teczki taką krzywkę i położył na stole. Jeśli towarzyszu inżynierze zdołacie dostarczyć nam 500 takich krzywek to nie tylko ja, ale także Komitet Powiatowy Partii PZPR w Dzierżoniowie będą wdzięczne Politechnice za uratowanie produkcji. Krzywka wyglądała jak zwichrowane koło rowerowe z tym że dużo mniejsza o średnicy sokolo 25 cm. Na obwodzie był wyfrezowany żłobek, który, jak wyjaśnił dyrektor, prowadził nitkę bawełnianą w czasie nawijania bawełny, tworząc szpulę w kształcie wrzeciona. Zadaniem skomplikowanego kształtu krzywki było przesuwanie nitki z mniejsza szybkością w centrum szpuli i szybciej na brzegach. W konsekwencji szpule nawijane z pomocą tej krzywki wyglądały jak wrzeciona a nie jak walce. Ten wrzecionowaty kształt szpul bawełnianych był konieczny dla maszyn tkackich. Ponieważ wszystkie maszyny były produkcji niemieckiej, kilkaset takich krzywek zostało po Niemcach w magazynach, ale w okresie ostatnich 10 lat większość krzywek zainstalowanych w maszynach popękała. Dyrekcja spodziewa się, że za dwa, trzy miesiące, przędzalnia bawełny w Bielawie stanie z braku części zamiennych, czyli właśnie takich krzywek. Krzywki były zrobione z kruchego ale twardego żeliwa, obrobionego frezarką co było majstersztykiem techniki odlewniczej i nikt w polskim przemyśle państwowym nie chciał się podjąć ich produkcji. Było to w czasach, w których nie istniały jeszcze frezarki sterowane komputerowo, dla których, frezowanie zawiłych kształtów jest dziecinnie proste.
Zdegustowany wziąłem model czyli jedna krzywkę razem z rysunkiem technicznym i udałem się do klubu pracowniczego aby przy winie jabłkowym wzmocnionym nieco spirytusem przyjrzeć się pracowniczkom przędzalni, które to zadanie było właściwą przyczyną mej bielawskiej turystyki. Okazało się jednak, że albo przyjechałem w zły dzień w środku tygodnia, albo raporty o głodzie seksualnym w Bielawie były jak zwykle przez komunistyczna propagandę przesadzone, gdyż nie zauważyłem żadnego obiektu godnego „podrywania”. Tak to wtedy, w kręgach młodzieńczych, nazywano zaloty, używając terminu zapożyczonego z wędkarstwa. Zdegustowany stwierdziłem że dalszy pobyt w Bielawie to strata czasu. Okazało się, że jeszcze zdążę na ostatni autobus PKS-u do Wrocławia i udałem się spiesznie na dworzec autobusowy. Kupując bilet zauważyłem, że jestem obiektem obserwacji elegancko ubranego mężczyzny, w średnim wieku ubranego w elegancki flanelowy płaszcz koloru jasno czekoladowego. Pomyślałem sobie, że personel Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego jest na moim tropie, a elegancki pan jest ich tajnym pracownikiem. Moje podejrzenia się wzmocniły, kiedy przystojny pan tak manewrował między wsiadającymi pasażerami, aby usiąść na sąsiednim siedzeniu. Tajemniczy mężczyzna zrazu wdał się ze mną w towarzyską pogawędkę, pytając się skąd jestem i dlaczego odwiedzałem Bielawę. Przedstawił się, jako miejscowy lekarz i jedzie do wielkiego miasta Wrocławia aby zakosztować kultury, opery, baletu i kina, rzeczy wyraźnie deficytowych w powiecie Dzierżoniowskim do którego Bielawa należała.
Mówiąc to zaczął mi ściskać mi jedną ręką kolano i zaproponował, że gdybym kiedyś odwiedził jeszcze Bielawę to jego dom i łóżko stoi dla mnie otworem. Jednocześnie wyjaśnił, że on darzy szczególną sympatia mężczyzn i mój intelekt jest dla niego nawet ważniejszy niż ma smukła sylwetka. Muszę dodać że sylwetkę miałem w tamtych czasach bardzo smukłą, będącą wynikiem mych wyczerpujących zobowiązań w stosunku do płci pięknej a także z conocnymi wygibasami na parkiecie tanecznym w studenckim klubie „Pałacyk”. Musiałem przystojnemu panu we flanelowym płaszczu wytłumaczyć, że ja nie mam uprzedzeń do jego zamiłowań męsko-męskich, ale me pasje są skierowane zupełnie w innym kierunku i nie obejmują ani chłopców, ani lekarzy jakkolwiek byliby zamożni albo inteligentni. Moimi zainteresowaniami cieszą się prządki i lekarki, nawet jeśli ubogie.
Pomyślałem sobie, że może w Bielawie jest pewnego rodzaju głód seksualny tylko, że nie w kręgach o których pisała partyjna gazeta. Był to jeszcze jeden dowód na kłamstwa i wypaczenia komunistycznej propagandy.
Po przyjeździe do Wrocławia, położyłem krzywkę na biurku Prof. Bincera i opisałem swa porażkę marketingową. Profesor popatrzył na krzywkę z niesmakiem i powiedział, że przedstawi ten projekt na Uczelnianej Komisji do Kwalifikacji Naukowych Zleceń jako „Kompleksowy Projekt Radiofonizacji i Nagłośnienia Zakładów Bawełnianych w Bielawie”. Niemniej on sam, jako elektronik, nie ma pojęcia jak taka krzywkę zrobić a nawet gdyby miał pojecie to mamy w naszej katedrze dwa woltomierze, trzy śrubokręty i wiertarkę ręczną do drzewa, które to instrumenty nie są wystarczającym oprzyrządowaniem do wytopu i odlewania stali. Natomiast ja, jeśli zechcę w dalszym ciągu cieszyć się prestiżem naukowca, winieniem zabrać ta krzywkę z jego biurka i znaleźć kogoś, kto taka krzywkę wykona, a my już ją odpowiednio drogo sprzedamy przędzalni w Bielawie, uwzględniając 10% procent prowizji dla towarzysza dyrektora technicznego. Mój wuj, Eugeniusz W. u którego w tym czasie mieszkałem, był inżynierem mechanikiem i pracował w dużych zakładach produkcji maszyn budowlanych. Przed państwową pracą miał we Wrocławiu odlewnię dzwonów kościelnych , którą jednak Państwo Ludowe mu zabrało. Wuj Eugeniusz, były kapitalista i przemysłowiec, pracując teraz na państwowej posadzie, robił zebrania robotnicze na hali maszyn i tłumaczył robotnikom, że pracować trzeba uczciwie niezależnie w jakim systemie się żyje. Takie wypowiedzi nie zaskarbiły mu wielu przyjaciół ani wśród komunistów ani wśród antykomunistów. Partia uważała, że zadanie indoktrynacji należy do Partii, a robotnicy uważali, że zamiast „gatki-szmatki” trzeba im przemawiać do ręki, albo do żołądka. Ogół uważał go za maniaka i dyrekcja w końcu usunęła go z produkcji i skazała na wygnanie do biblioteki technicznej, jako że znał kilka języków a w bibliotece nie mógł czynić rozkładu moralnego wśród książek. Wuj Eugeniusz, w rzadkim momencie realizmu, skontaktował mnie z inżynierem Cesarzem, który był kierownikiem odlewni metali w tejże fabryce. Tam także pracował fachman, złota raczka, który potrafił budować z gliny formy odlewnicze o jakich się innym wręcz nie śniło. Jego kwalifikacje zawodowe były jednak zahamowane systemem socjalistycznych wynagrodzeń. Zaistniała sugestia, że jeśliby dostał coś do rączki to w ramach godzin pracy mógłby odlać i wyfrezować krzywki takie same albo lepsze niż niemieckie o jakości jakiej nie uwidzisz w całym systemie państw socjalistycznych, łącznie z NRD. O ile sobie przypominam cena za krzywkę, jaką płaciliśmy inż. Cesarzowi była 250zl a jaki był podział tych pieniędzy miedzy Cesarzem i mistrzem odlewniczym pozostaje do dzisiaj niezgłębioną tajemnicą. Ważnym było, że w ciągu najbliższych 30 dni odebraliśmy od inżyniera Cesarza 300 krzywek, które Prof. Bincer wycenił jako warte 950 zl każda. W sumie dostarczyliśmy do Bielawy około 600 krzywek, które uratowały produkcje zakładów przędzalniczych i zapewniły ich funkcjonowanie w ciągu najbliższej dekady. Politechnika zainkasowała z przędzalni w Bielawie, za prace naukowe i konsultacyjne w dziedzinie radiofonizacji, 600 x 950zl. Z tej sumy zapłaciła 600x 250zl Cesarzowi wedle przykazania „ Co Boskie Bogu a co Cesarskie Cesarzowi” a z pozostałą pokaźną sumą należało cos zrobić. W tym momencie zaistniały pewne kłopoty natury formalnej, jako że, na Politechnice Wrocławskiej asystent techniczny mojego kalibru mógł zarabiać w ramach „konsultacji” 15 zł. na godzinę i pracować nie więcej niż 40 godzin miesięcznie. Profesorowi chyba przysługiwało mniej godzin ale wyższa stawka 60 zloty za godzinę pracy. Moja miesięczna pensja wynosiła wtedy 2,000 zł miesięcznie. Profesor Bincer sięgnął do swego humanistycznego obycia i historii opisanej przez Gogola z tzw. martwymi duszami przy handlu posiadłościami ziemskimi w carskiej Rosji, w okresie pańszczyźnianym. System ten opierał się na fikcyjnym zawyżaniu wartości posiadłości przez dopisywanie nazwisk mieszkańców z nagrobków cmentarnych. Nam jednak potrzebne były żywe dusze a nie martwe. Dusze przynajmniej na tyle żywe, aby mogły doczłapać do okienka kasjera pobrać pieniądze, podpisać listę płacy i przed ostatnim tchnieniem oddać nam 90 % gotówki. Pozostałe 10% było umowną i powszechnie przyjętą zapłatą za fatygę i ryzyko prawne.
Celem operacji było sztuczne zawyżenie liczby pracowników Politechniki, którzy wykonywali prace nad kontraktem dla radiofonizacji Zakładów Bawełnianych w Bielawie, biorąc pod uwagę, że każdy z nich winien pracował jedynie nie więcej niż 40 godz. w miesiącu.
Z dotrzymaniem tych wszystkich warunków były kłopoty, jako że inżynierowie na Politechnice, łącznie ze mną, mieli swe własne prace zlecone i wyczerpany zasób dozwolonych godzin.
Przyszło mi jednak do głowy, że pracownicy katedr Marksizmu- Leninizmu i Ekonomii Politycznej nie mogli mieć prac zleconych z przemysłu, a formalnie byli do takich upoważnieni. Moją misją było wytłumaczyć towarzyszom marksistom, że naginając nieco nieżyciowe prawo nie tylko nie obalają systemu socjalistycznego ale nawet go wzmacniają. Przecież to oni są tego systemu podporą a jeśli sobie dodatkowo zarobią
( 10% za podpis na liście płacy) to wzmacnia to także system socjalistyczny. Towarzysze marksiści raźno do projektu przystali, zainkasowali gotówkę i uczciwie zgodnie z moralnością socjalistyczna oddali nam 90%. Dzisiaj widzę że najwartościowszy materiał dla reformy systemu drzemał wśród właśnie marksistów, starszych kolegów późniejszego Prezydenta Wolnej Polski, Olusia K.
 
/* Google Analytics Script */