Saturday, November 28, 2009

Finlandia, Czyli Pierwszy Smak Nieba Północnego

Po powrocie z Anglii i nabraniu prymitywnej elokwencji w języku angielskim, zacząłem szukać kontaktów w celu rozszerzenia mej znajomości krajów znajdujących się w okowach imperialistów.

Pracowałem wtedy, do późna wieczór, w Zakładzie Urządzeń Radiofonicznych we Wrocławiu na ul Prosa 53, gdzie dzisiaj mieści się wydział architektury i piechotą wracałem do wynajmowanego pokuju od pani Żelewskiej, na ul Powstańców Śląskich, dzisiaj naprzeciw Hotelu Wrocław. Był to jeden z oryginalnych domów niemieckich na tej ulicy, który się ostał cały w czasie obrony Festung Breslau. Pokój ten wynająłem w trybie przyspieszonym, po tym jak mój wuj, Eugeniusz Woyczyński wyrzucił mnie, w sposób dramatyczny, z mieszkania na ul. Smoluchowskiego, gdzie mieszkałem przez pierwsze 4 lata mych studiów, z łaski mej ciotki Otyli, . Bezpośrednią przyczyną konfliktu z wujem była wizyta pewnej Częstochowianki, która zaprosiłem do Wrocławia w celach bliższego zapoznania. Panienka ta, nazwisko i imię uleciało już mej starczej pamięci, zamieszkała tymczasowo w mieszkaniu mego kuzyna Marka Czekajewskiego z Radomska, ale zaprosiłem ją na Smoluchowskiego w celach towarzyskich, jak najbardziej (niestety) moralnych. Zamierzaliśmy w jej towarzystwie, razem z kolegą Andrzejem Witkowskim, odkorkować flaszkę wina jabłkowego, wzbogaconego spirytusem. Kiedy mój wuj zobaczył ową panienkę w towarzystwie dwóch młodzian, wypadł z nerwów, chyba z zazdrości i wskazując palcem wskazującym na drzwi wejściowe, wyraził się ubliżająco: Paszoł Wont!!!. Tutaj nie jestem pewien, czy wujek położył akcent na końcową literę „t”.

„Jak chcecie sobie sprowadzać kurwy, czyli wulgarnie, panie lekkich obyczajów, to nie do mego domu, tylko do hotelu”, wuj perorował. Widocznie myślał kategoriami sanacyjnymi, gdzie były takie hotele do wymienionych celów. Zachowanie wuja bardzo mi ubliżyło, gdyż wizyta panienki częstochowskiej była niewinna, gdyż owa panienka mym zalotom się nieprzyzwoicie opierała. No ale wuj Eugeniusz nie znał szczegółów, co go do pewnego stopnia tłumaczy. Niemniej użycie zwrotu w języku naszych wschodnich sąsiadów, dolało oliwy do ognia i następnego dnia, z ogłoszenia, wynająłem w trybie przyspieszonym pokój u Pani Żelewskiej, na ulicy Powstańców Śląskich. Pani Żelewska była jak się okazało Niemką, która musiała mieć polskie korzenie. Po Niemców przeprowadzce z Wrocławia w kierunku zachodnim, jej matka zamieszkała w Berlinie, a córka została we Wrocławiu. Pani Żelewska była osobą dość atrakcyjną, w średnim wieku, która po kąpieli, ubrana w luźny szlafrok, zaczęła mi robić jakieś nieprzyzwoite sugestie posuwając mi do obejrzenia „sprośne”, stare niemieckie czasopisma pornograficzne i wyraźnie oczekiwała komentarzy. Ja jednak zrozumiałem, że jeśli poddam się czarowi hitlerowskiej propagandy, czyli je „skomentuję”, to drzwi wejściowe dla innych znajomych dziewcząt będą zamknięte. Nie pozostawało mi nic innego jak udawać naiwnego dziewica ( rodzaj męski od dziewicy) czyli, w języku potocznym, głupka.

Panie Żelewska miała jednak dobre serce, a może poczucie winy za naród z którym się, jak mi się zdaje, identyfikowała. Na soboty i niedziele zapraszała do siebie pewna kobietę, prawdopodobnie z jakiegoś domu opieki, byłą więźniarkę obozu dla kobiet w Ravenbruk, na której zbrodniarze hitlerowcy przeprowadzali eksperymenty medyczne w celu poprawienia rasy germańskiej. Był to dla Żelewska duży wysiłek, jako że nie miała samochodu ( nikt z nas nie miał) i kobieta ta spała wtedy w wąskiej kuchni na rozkładanym łóżku. Na marginesie musze wspomnieć, że cale mieszkanie składało się z dwu pokoi, łazienki i wąskiej kuchni. Przeżycia tej kobiety i uszkodzenia wywołane zbrodniczymi operacjami pomieszały jej zmysły. Niestety po jakimś czasie kobieta ta zaczęła oskarżać samą Panią Żelewską, że chce ją zamordować, Jej dalsze wizyty u Żelewskiej stały się niemożliwe.

No ale wróćmy do Finlandii.

Po pracy, zwykle koło godziny 20.00 idąc do domu wpadałem do klubu studenckiego „Pałacyk”. Tam mieściła się kawiarnia studencka i grał zespół jazzowy do tańca. W pewnym okresie czasu, w roku 1959-60 zespołem tym był dobry zespół amerykański, który nazywał się „New York Jazz Quartet”. Jak się wydaje ambasada amerykańska sponsorowała ich granie, gdyż nie spodziewam się, aby klub studencki ‘Pałacyk” miał pieniądze na ich opłacenie. Klub ten przyciągał studentów uczelni wrocławskich a także osoby w ten czy inny sposób związane z uczelniami. Pewnej nocy spotkałem tam grupę „dyrektorów” Fińskiego Związku Studentów, którzy już mocno podpici, pragnęli dalej się bawić, ale wyczerpała im się gotówka. Zaproponowałem im pomoc w tej dziedzinie proponując polskie złote za miesięczne zaproszenie do Finlandii z pokryciem kosztów pobytu, na co Finowie chętnie przystali. Szybko popędziłem do domu i przyniosłem im kilka tysięcy złotych, które chowałem w szafie między bielizną. Były to pieniądze zarobione przy sprzedaży szlifierek do protez dentystycznych, które potajemnie produkowałęm w godzinach pozasłużbowych. Finowie byli zdziwieni, że nie żądałem pokwitowania, aczkolwiek była to suma dość znaczna i równoważna kilku miesiącom pracy asystenta politechniki. Po miesiącu otrzymałem od nich list z zaproszeniem do Helsinek. Był to dokument imponujący z wielką pieczęcią i robiący odpowiedzenie wrażenie na paszportowych biurokratach. Na podstawie tego zaproszenia uzyskałem łatwo wizę Fińską i Szwedzką, jako że po pobycie w Helsinkach zamierzałem jechać do Szwecji, do Uppsali, w ramach wymiany ze studentem matematyki, Leifem, którego gościłem uprzednio we Wrocławiu.

Z zaproszeniem tym udałem się do Janusza Pelca, kuzyna Karola, który kierował biurem podróży Związku Studentów Polskich i poprosiłem o pomoc w otrzymaniu paszportu, podobnie jak to miało miejsce w roku 1958, przy wyjeździe na wykopki kartofli do Anglii.
Paszport mi Janusz Pelc załatwił i pod koniec sierpnia znalazłem się w Helsinkach. Podróż odbywała się pociągiem przez Wschodnie Niemcy, Berlin. Istad, Stockholm i promem to Turku, kontynuując pociągiem do Helsinek. W Stockholmie, jak sobie przypominam, padał deszcz i usiałem czekać kilka godzin na mały prom płynący do Turku w Finlandii. Schroniłem się w budynku poczty, w pobliżu portu i wyjąłem bochenek chleba i osełkę masła, które to wiktuały wiozłem z Polski. Popijając wodą zgotowałem sobie obiad. Czułem się zawstydzony swoją biedą, szczególnie widząc uśmieszki przechodzących koło mnie Szwedów. Butelkę wódki, jaką wiozłem ze sobą zostawiłem na później, jako nieodzowny środek ułatwiający kontakty towarzyskie. Jak się wkrótce okazało, butelka wódki pozwoliła mi nawiązać kontakt towarzyski z jednym niemieckim studentem i urodziwą Finką, podróżującymi tym samym promem. Niestety Finka po kilku kieliszkach zsunęła się pod stół i zabawa się skończyła obawą, że się już więcej nie obudzi.

W Helsinkach spotkałem mych znajomych „dyrektorów” Związku Studentów Fińskich, którego jednego nazwisko pamiętam. Był nim Penti Mahlameki, Prezydent całego Stowarzyszenia, czyli ichniego ZSP. Umieszczono mnie w domu akademickim i dostałem kupony do stołówki studenckiej. Poprosiłem ich także o glejt w postaci listu, który w języku jakim on się porozumiewają, czyli fińskim, instruował organizatorów wszystkich zabaw studenckich, że winni mnie, ważnego przedstawiciela Studentów Polskich, wpuszczać na zabawy bez opłaty. W czasie jednej z takich studenckich potańcówek poznałem córkę konsula włoskiego, która z kolei poznała mnie z żoną ambasadora włoskiego w Finlandii. Była nią atrakcyjna Polka, Pani Tyszkiewicz, chyba hrabina. Pani Hrabina Tyszkiewicz zaprosiła mnie do ich ambasadorskiej rezydencji gdzie przy winie Chianti przekonywałem ją o wyższości ustroju socjalistycznego nad kapitalistycznym. Pani Ambasadorowa Tyszkiewicz obiecała mi, że jak wrócę do Helsinek ze Szwecji to zorganizuje dla mnie przyjęcie, gdzie będę mógł poznać wielu ludzi z „wyższych kapitalistycznych sfer” i ich przekonać do wyższości socjalizmu. Propozycji nie wykorzystałem, bo do Helsinek z Uppsali nie wróciłem. Pozycja w Instytucie Fizyki, jaką mi zaoferował profesor Per Arno Tove była ciekawsza, niż praktyka w fabryce kabli elektrycznych, Finska Kabelfabriken, jaką załatwił mi Profesor Jauhianinen z Politechniki w Hielsinakch, który zainteresował się moją osobą. Wałęsając się po Helsinkach natknąłem się w słynnym miasteczku uniwersyteckim Otaniemi na grupę wysoko postawionych sowieckich turystów, którzy słowiańskim zwyczajem zaprosili mnie na obiad. Jeden z nich okazał się głównym architektem warszawskiego Pałacu Kultury im. Józefa Stalina.
Z innych ciekawostek, które zostały w mej pamięci z pobytu w Helsinkach, to przygoda w samoobsługowym barze. Jak wiadomo język fiński jest jedynym w swym rodzaju i cechują go bardzo długie słowa, które Polakowi trudno wymówić lub zapamiętać. W barze były dwa okienka. W jednym się zamawiało i płaciło, w drugim odbierało potrawę. Nad okienkami wisiała wielka tablica z jadłospisem. Przy zapłacie trzeba wymienić było nazwę potrawy. Ponieważ długich słów nie mogłem zapamiętać, zamówiłem jedną z „krótkich” potraw. Kobieta przy kasie się zapytała, po angielsku, czy ma być z kartoflami, czy bez? Ja odpowiedziałem, że bez. W tym była moja pomyłka. Kiedy zjawiłem się przy okienku, gdzie wydawano zamówione potrawy, otrzymałem talerz z jakimś szarym płynem. Zacząłem go jeść łyżką stołową, dziwiąc się smakowi, a raczej jego braku. Z kuchni wychylił się kucharz i jego pomocnik obserwując mnie bacznie. Zorientowałem się, że był to sos do kartofli. Nigdy nie zdarzył im się klient, który jadł sam sos. Byłem nim ja.
W czasie mego pobytu w Helsinkach, zadzwonił do mnie mój przyjaciel Karol Pelc, ze smutną wiadomością, że Profesor Stefan Bincer, mój mentor umarł. Jego sugestią było abym nie spieszył się z powrotem, bo nie ma do czego, jako że Zakład Urządzeń Radiofonicznych prawdopodobnie zostanie rozwiązany.

Po miesiącu pobytu w Helsinkach. udałem się, zgodnie z planem, do Uppsali. W drodze zatrzymałem się na noc w Turku, aby złożyć wizytę biednej Fince, aby sprawdzić czy uprzednie szkody wywołane wódką nie przeszły u niej w stan chroniczny. Okazało się, że była w pełnej władzy swych fakultetów. Pomny jej tamtej słabości, wódki żeśmy tej nocy nie pili.

Następny przystanek: Uppsala, Szwecja.

Thursday, November 26, 2009

Zamek w Olsztynie

Posted by Picasa

Fantastyczna Historia Mojej Rodziny Siemion

Ustne opowieści przekazywane z ust do ust w naszej rodzinie wspominają, że ród Siemionów sięga czasów przedhistorycznych, epoki kamienia łupanego. Nic więc dziwnego, że Siemionowie osiedli przed wiekami w okolicach Częstochowy, a właściwie Olsztyna, Złotego Potoku i wsi Janów Częstochowski. W tej to okolicy było dużo kamienia wapiennego z Epoki Jurajskiej, jako że cała okolica zalicza się do Jury Krakowsko -Częstochowskiej. Niechętni naszej rodzinie jaskiniowcy, zarzucali Siemionom, że z lenistwa wybrali łupanie kamienia wapiennego, jako że był miękki do obróbki, zamiast mężnie łupać twardy krzemień, nadający się na groty do strzał i włóczni. Niemniej moi przodkowie wiedzieli co czynią, jako że w kamieniu wapiennym łatwiej łupać obszerne jaskinie, które w owym czasie odpowiadały dzisiejszym domkom jednorodzinnym albo kondominium i szły na rynku jaskiniowych nieruchomości „jak woda”. Dzisiaj można by ich określić jako jaskiniowi „deweloperzy” Moi przodkowie łupali wiec jaskinie i odsprzedawali je innym, mniej przedsiębiorczym Sarmatom czy Jadźwingom za skóry niedźwiedzie, miód pszczeli a także cycate branki germańskie, które Sarmaci porywali z niedalekiej Germanii i Ziemi Opolskiej. Branki te w miarę upływu czasu wzbogaciły pulę genów naszej rodziny, przejawiających się do dzisiaj w seksualnych upodobaniach i predyspozycjach męskich członków naszego klanu do obfitych biustów. Oczywiście, rodzina nasza nie miała wtedy rodowego nazwiska Siemion, tylko, jak to wtedy było przyjęte, nazywali ich urągliwie „Wapniacy”, ze względu na ich kamieniarską profesję.Jak się stało, że przezwisko „Wapniak” zmienione zostało na nazwisko „Siemion” opisze poniżej.eorgia;">Ponieważ, przy przedstawianiu się, wymienianie przezwiska wszystkich przodków było uciążliwe, więc moi przodkowie, dumni ze swej długiej linii genealogicznej wprowadzili pojecie matematycznej potęgi, przy swym imieniu. Uprościło to i skróciło czas wypowiadania nazwiska. Zamiast przedstawiać się jako Wapniak syn Wapniaka, który był synem Wapniaka, a jego ojciec był także Wapniakiem, moi przodkowie nazywali się Wapniak do potęgi 3, 4 albo 10, co znaczyło, że dany Wapniak nie wypadł kozie spod ogona, ale miał rodowód sięgający do 3,4 albo 10-tego pokolenia. Ten wynalazek dowodzi, że moi przodkowie mieli talent matematyczny, który jest widoczny do dzisiaj u niektórych żyjących członków naszej rodziny. Można by tu zaryzykować stwierdzenie, ze moi przodkowie, Wapniacy-Siemion, byli Słowiańskimi Pitagorasami, swoich czasów. Sytuacja taka trwała ponad tysiąc lat, rod nasz się rozrastał ale pozostawał ciągle plebejski. Jego matecznikiem ciągle pozostawało podnóże Zamku w Olsztynie, zlokalizowanego na szczycie góry wapiennej. Moda na jaskinie z upływem czasu zanikła z powodów demograficznych i przemieszczania się populacji na tereny płaskie, rolnicze, gdzie nie było warunków do dłubania jaskiń. Co bogatsi zaczęli budować kurne wille z modrzewia a biedniejsi świerkowe. Mój przodek obserwując zanikający popyt na nieruchomości jaskiniowe, postanowił przeszkolić rodzinę w nowej technologii wypalania wapna, którą sam ulepszył i uśredniowiecznił. W tej dziedzinie wyprzedził historię, jako, że z czasem Polacy zaczęli budować dom i zamki murowane, do budowy których wapno było nieodzowne. Podobno Polska murowana jest zasługą jednego z moich przodków który podsunął ten pomysł królowi Kazimierzowi Wielkiemu, o którym wiemy, że zastał Polskę drewnianą a zostawił murowaną ( z kamienia wapiennego)Georgia;Jak stare dokumenty wskazują moi przodkowie byli ludźmi religijnymi i tak jak to był wtedy w zwyczaju, po zrobieniu znacznego szmalu na handlu jaskiniowym, wybierali się w podróże dziękczynne do Ziemi Świętej, znanej dzisiaj pod nazwą Izrael. Z jednej z tych podróży na Bliski Wschód mój przodek, poza relikwią w postaci paznokcia Świętego Jana „Pazernego”, otaczającego opieką bankierów, przywiózł nasiona lnu, zwane „siemie lniane” i wedle podpatrzonych tam praktyk zaczął uprawiać len, dając początek polskiemu przemysłowi tekstylnemu. Z powodu tego właśnie siemienia lnianego, rod mych przodków zwany wapniakami, zaczęto nazywać Siemionami. W roku 1410 Król Władysław Jagieło rozesłał wici, że wojna z Krzyżakami wisi na włosku (jego brody) i każdy zdolny osiąść konia winien stawić się na Mazurach, w okolicy Giżycka aby „dać popalić” tym wrednym Krzyżakom. W tym samym czasie Starosta na Zamku w Olsztynie, nie mógł, niestety, dosiąść konia z powodu trapiących go hemoroidów, nakazał więc memu przodkowi, a jego słudze, , aby wybrał się rąbać Krzyżaków w jego zastępstwie. Propozycja starosty była nie do odmówienia, aczkolwiek mój przodek był raczej mizernego wzrostu i kielnią lepiej niż mieczem władał. Wiedział on, że jest mała szansa, że z tej wyprawy wróci żywy do swego domu gdzie mieszkał, na kocią łapę, z cycatą Opolanką z uprzedniej branki. Męczyła go nie tyle perspektywa nieuchronnej śmierci od krzyżackiego miecza, co wizja, że jego ukochana nałożnica, w czasie jego nieobecności, bynajmniej nie będzie, jak to kiedyś się mówiło, przędła kądzieli. Na szczęście, humor mu się poprawił, kiedy wpadł mu do głowy pomysł nowej metody walki, nie wymagającej znajomości fechtunku ani konnej jazdy. Metoda ta zastosowana pierwszy raz na polu bitwy przez mego przodka została nazwana kilka wieków później Bronią Masowej Zagłady albo Bronią Chemiczną. Na szczęście Konwencja Genewska nie była jeszcze wtedy podpisana i Krzyżacy, pokonani pod Grunwaldem, nie mogli się na nią powołać, ani wytoczyć memu przodkowi procesu w Genewie, Malborku albo Norymberdze. W drogę na Grunwald wybrał się mój przodek, w towarzystwie kilku pachołków i kilku osiołków objuczonych workami, ze swym wynalazkiem, czyli wapnem „nie lasowanym”, żrąco-palącym w zetknięciu z wodą. Kiedy losy bitwy pod Grunwaldem się ważyły i wynik wisiał na włosku (brody Króla Jagiełły), mój przodek z grupą zdesperowanych, niepomnych na niebezpieczeństwo  olsztyńskich pachołków popędzili, gubiąc po drodze kierpce, na bosaka, w kierunku namiotu Wielkiego Mistrza i sypnęli mu i jego przybocznej drużynie, w oczy, niegaszonym wapnem. Oślepieni Krzyżacy zaczęli wydawać okrzyki bólu, które reszta armii krzyżackiej interpretowalna jako komendę do odwrotu. Uciekających Krzyżaków dobiła Polska Husaria i sprzymierzeni z nami Tatarzy. W ten sposób właśnie Zjednoczone Chorągwie Polsko-Litewskie (ZChPL) wygrały bitwę pod Grunwaldem, z wydatną pomocą mego przodka. Georgia Także, ponad dwieście lat później, w roku 1655, ród Siemionów zapisał się chlubnie w czasie Potopu Szwedzkiego w obronie klasztoru na Jasnej Górze. Siemionowie poradzili Księdzu Kordeckiemu, Przeorowi Klasztoru, zgromadzić duże ilości siemienia lnianego, które w warunkach oblężenia miało różnorodne znaczenie obronne. Siemię stanowiło wysoko kaloryczne pożywienie dla załogi broniącej klasztoru, a także wylewane z wrzącą wodą na głowy intruzów śmiertelnie parzyło wspinających się na wały obronne żołnierzy Generała Mulera. Za tę właśnie zasługę, która zaważyła na przyszłości Korony Polskiej, Król Władysław Jagiełło, nadal memu przodkowi szlachectwo i włości, oraz gwarantował mu dostawę ( wieloletni kontrakt) oleju tłoczonego z siemienia na Dwór Królowej Jadwigi. znajdowały się we wsi Kozie Głowy w pobliżu rodzinnego Olsztyna koło Częstochowy. Georgia;">Nadanie to zostało potwierdzone przez Króla Kazimierza po wypędzeniu Szwedów z Polski, pomnego zasług Siemionów w obronie Jasnej Góry. Od tego więc czasu, od wspomnianego zagonu lnu, którego nasiona zwą się siemię lniane, nasz ród stal się rodem szlacheckim z rodowym imieniem Siemion. Jak już wspomniałem, rozbiory Polski podzieliły naszą rodzinę i jej część która pozostała po stronie pruskiej, została zgermanizowana i przyjęła nazwisko zrazu Ziemon a następnie, za zasługi w wojnie Prusko-Francuskiej, obdarzona tytułem szlacheckim Baronów na Kozich Głowach.

Sunday, November 22, 2009

FRONTALNE ZDERZENIE Z KARTOFLEM

Płynąc w roku 2008 czy 2007 z moją żoną Laurą do Anglii statkiem Queen Mary 2, miałem okazję, w czasie obiadów, dzielić stół z angielskim farmerem, z Hrabstwa Lincolnshire. Okazało się, że miał on wielkie przedsiębiorstwo rolnicze, wartości dziesiątków, jeśli nie setek milionów funtów, specjalizujące się w hodowli szpinaku i innych podobnych warzyw. Do uprawy wynajmował pola uprawne, wynoszące tysiące hektarów, w Hiszpanii, Izraelu a nawet w Maroku. W Anglii, w Hrabstwie Lincolnshire, czyścił i pakował szpinak w plastykowe torebki i rozsyłał po całej Europie. Kiedy dowiedział się, że jestem Polakiem, wspomniał, że polscy robotnicy rolni są bardzo cenieni w jego przedsiębiorstwie. Opowiedziałem mu wtedy moja przygodę na farmie w Lincolnshire i żartem wspomniałem, że celem moje dzisiejszej podróży do Anglii jest proces sadowy, jaki mam zamiar wytoczyć przeciwko farmerowi, z Hrabstwa Lincolnshire, który mnie wykorzystywał, 50 lat temu przy zbieraniu kartofli. Od tamtego czasu cierpię na bule krzyża, które się nasilają z wiekiem i uważam że mi się należy, z tego powodu, kompensata finansowa wartości kilku milionów funtów.

A oto jak, 50 lat temu uszkodziłem swój kręgosłup.

Wiosną 1958 roku otrzymałem dyplom magistra inżyniera, na Wydziale Łączności (Elektroniki), Politechniki Wrocławskiej w specjalności elektronicznych przyrządów pomiarowych. Od kilku lat pracowałem już jako asystent w Zakładzie Urządzeń Radiofonicznych tego samego wydziału.
Żyło mi się łatwo i nie głodno. Jednak izolacja Polski od Świata działała mi na nerwy.
Ciekawił mnie świat, a szczególnie ten nieznany, nęcący świat Zachodniej Europy, gdzie życie toczyło się wedle innych zasad jakie znałem w PRL-u.
Po przemianach „październikowych” w roku 1956 i względnej liberalizacji ustroju politycznego w Polsce, zaczęto wydawać paszporty na wyjazdy zagraniczne, głównie w celu odwiedzenia mieszkającej na Zachodzie rodziny. Ja niestety nie miałem żądnej cioci lub wuja za zachodnią granica i podróż na Zachód była jedynie moją mrzonką. Na szczęście mój kolega że szkoły średniej, Reniek Oduliński, o którym wiele będę pisał w mych wspomnieniach, wyjechał z wizytą do rodziny w Londynie. Jego wujek Bolesław Oduliński, żołnierz Armii Generała Andersa został po wojnie w Londynie i po liberalizacji wyjazdów, Reńka zaprosił na wakacje. Przed wyjazdem Reńka do Londynu, podsunąłem mu pomysł, aby wystarał się tam dla nas o jakieś zaproszenie na praktykę wakacyjną. Pomny mych instrukcji, Reniek w czasie swego pobytu w Londynie nawiązał kontakt z Andrzejem Stypułkowskim reprezentującym Związek Studentów Polskich w Anglii, a także pracującym dla Radia Wolna Europa. Nawiasem mówiąc, Andrzeja ojciec, Zbigniew Stypułkowski był jednym z działaczy NSZ, walczył w Powstaniu Warszawskim i był aresztowany w 1945 roku przez Sowietów razem z 16toma innymi przywódcami Polski Podziemnej. Po zwolnieniu z sowieckiego wiezienia na Łubiance, wrócił do Polski i prawie natychmiast został ukradkiem ewakuowany wraz z transportem UNRA na Zachód. Zabrał ze sobą także swego 14 letniego syna, Andrzeja, o którym mowa. Na skutek londyńskiego kontaktu z Andrzejem Stypułkowskim, Reniek wrócił do Polski z zaproszeniem dla dziesięciu polskich studentów do sezonowej pracy w Anglii przy zbieraniu owoców. Jednocześnie Andrzej Stypułkowski wymienił nazwisko Janusza Pelca, jako działacza ZSP. który być może pomoże nam w załatwieniu paszportów. Janusz Pelc będąc kierownikiem biura podróży ZSP jeździł często do Londynu, gdzie poznał Andrzeja Stypułkowskiego.

Po Reńka powrocie do Wrocławia, zaczęliśmy się zastanawiać w jaki sposób możemy wykorzystać to zaproszenie. Wytypowaliśmy sześciu kolegów których wciągnęliśmy na „angielską listę”. Byli nimi: Reniek Oduliński, Jan Czekajewski, Karol Pelc, Leszek Szlachcic, Andrzej Witkowski i Reńka kuzyn o nazwisku Glaizer. Dla otrzymania paszportów na wyjazd „pozarodzinny” nie wystarczało zaproszenie. O paszporty na takie wyjazdy winna wystąpić jakąś organizacja, a jedyną organizacją która była upoważniona do występowania o paszporty dla studentów, był Związek Studentów Polskich czyli ZSP. Przypadkowo okazało się, że dyrektorem Biura Podróży ZSP w Warszawie, był kuzyn Karola Pelca, Janusz Pelc, o którym mówił Reńkowi Stypułkowski w Londynie. Udaliśmy się więc do niego z prośbą o pomoc w załatwieniu formalności. Dodatkowo, aby naoliwić tryby maszyny Biura Podroży ZSP, pozostałe cztery miejsca z listy londyńskiej oddaliśmy do dyspozycji pracowników Biura Podróży ZSP. Okazało się, że na tej liście poza nami, znalazły się ich dziewczyny. które później wyjechały z nami do Londynu. Starania paszportowe trwały ponad 2 miesiące i w międzyczasie angielskie owoce zostały albo zebrane, albo spadły samoistnie z drzew nie mówiąc już o truskawkach. W końcu września wszyscy dostaliśmy paszporty z wyjątkiem jednej osoby, której najbardziej paszport przysługiwał. Kuzyn Reńka, Glaizer, jedyny student w naszej grupie, z niewiadomych powodów, paszportu nie dostał.
Ponieważ w tym samym czasie, w roku 1958, odbywała się w Brukseli Światowa Wystawa Expo 58, przy okazji wyjazdu chcieliśmy ją zobaczyć. Problem był z pieniędzmi. Każdy z nas mógł kupić w polskim banku jedynie $5. Liczyliśmy także na dochody z handlu wymiennego wódką. Każdy z nas miął po butelce albo po dwie wyborowej, a niektórzy spirytus. Bilety kolejowe do Londyny pozwolono nam wykupić za złote polskie. Wyjechaliśmy więc do Brukseli przez Berlin grupą 6 osób, jako że Karol Pelc uprzednio wyjechał na zaproszenie rodzinne do Francji i miał dotrzeć do Anglii na własną rękę. Aby przeżyć w Brukseli, wieźliśmy ze sobą duże ilości kiełbasy suchej, kabanosów a także czekoladę twardą i worek z bochenkami chleba. W czasie przesiadki w Berlinie Zachodnim worek z chlebem się otworzył i bochenki potoczyły się po peronie. W Brukseli złożyliśmy do wspólnej kasy nasze dolary i ubłagaliśmy właściciela małego hoteliku aby wynajął nam jeden duży pokój. W tym pokoju mieszkaliśmy przez 3 noce, śpiąc we dwójkę na trzech łóżkach. Muszę wspomnieć, że dziewczyny funkcjonariuszy ZSP spały osobno. Po trzech dniach właściciel hotelu nas wyrzucił. Nie mając innego wyjścia wsiedliśmy w pociąg jadący do Londynu przez Ostendę, miejscowość kuracyjna nad kanałem La Manche. W Ostendzie spodziewaliśmy sie, że pociąg wjedzie na prom i będzie kontynuował trasę do Londyny. Jakież było nasze zdumienie, a nawet przerażenie, że końcową stacją dla tego pociągu nie był Londyn ale Ostenda i stacje tą o godzinie 22.00 zamykano na klucz. Nie byliśmy samotni. W podobnej sytuacji znalazło się kilku innych studentów brytyjskich. Nie wiedzieliśmy, że w Belgii na stacjach nocować nie wolno. Ubłagaliśmy jednak zawiadowcę stacji aby zezwolił nam przenocować na stacji. Zgodził się pod warunkiem, że stacje razem z nami zamknie na klucz. Siedzieliśmy więc i pili, w towarzystwo studentów Angielskich, niechodliwą przywiezioną wódkę zagryzając resztkami kiełbasy. Skoro świt zawiadowca stację otworzył i załadowaliśmy się na prom płynący przez Kanał La Manche do Anglii. W Londynie spotkał nas wkurwiony Andrzej Stypułkowski, który nie bardzo wiedział co z nami zrobić. Spóźniliśmy się z przyjazdem o dwa miesiące. Tak czy inaczej Stypułkowski miał z nami problem, jako że truskawki i czereśnie się dawno skończyły i jedynie zostały do zebrania kartofle w Hrabstwie Lincolnshire. Wysłał nas więc do farmy w Hrabstwie Lincolnshire, gdzie zakwaterowano nas w starych barakach lotników, prawdopodobnie polskich, ze szklanym dachem. Hrabstwo Lincolnshire w okresie wojny było centrum lokalizacji polskich dywizjonów RAF. Baraki nie były ogrzewane i koce które nam przydzielone, marne i wytarte. Być może brudne, ale tego nie było widać na szarych i brązowych kocach. Nocą deszcz padał i okna w dachu przeciekały.

Rankiem skoro świt pobudka, i na śniadanie czarna lurowata kawa. Co nam dano do jedzenia sobie nie przypominam. Zdaniem naszym było zbierać kartofle za koparką ciągnioną przez traktor. Płaceni byliśmy od koszyka, z tym że nie indywidualnie ale zespołowo. Grupa składała się z trzech czy czterech ludzi, mieszanej narodowości. My Polacy byliśmy w mniejszości. Koparka miała dużo większą wydajność niż nasze możliwości zbierania i po zrobieniu koła, traktor naciskał na nas z tylu. W ciągu 8 godzin, krótką przerwą na marny posiłek, nie można się było wyprostować. Jak na ironie, managerami , całego zespołu byli Jugosłowianie. Oni wtedy mieli własne paszporty i mogli jeździć po Europie jak im się podobało. Jugosłowianie nie byli nowicjuszami i znali stosunki angielskie. Przyjeżdżali do Anglii zarobić, a nie jak my turystycznie. Oni też przejęli stanowiska traktorzystów i delektowali się jak Polacy harują za marny grosz. Traktorzysta na „moim” traktorze miał tranzystorowy odbiornik, który bez przerwy grał, modną wówczas włoską piosenkę z powtarzającym się refrenem: „Volare, ho,ho... Cantare ho ho”! Później śpiewał ją nawet Luciano Pavarotti i Dean Martin. Dzisiaj, ta piosenka jest dostępna na Internecie w wykonaniu Dean’a Martin’a, pod adresem:

< http://www.youtube.com/watch?v=pTd5ISaYzOk>

Awersja do tej piosenki została mi następne 50 lat. Ilekroć później ją słyszałem zaczęło mnie boleć w krzyżu. Nigdy z życiu, ani przedtem ani po tym tak ciężko, fizycznie, nie pracowałem. Rano, następnego dnia, o godzinie 6 rano, znowu pobudka. Tym razem nie byłem wstanie wstać z pryczy. Powiedziałem kolegom (Leszkowi, Andrzejowi i Reńkowi), że mam dalszą pracę w angielskim kołchozie w dupie i wracam do Polski. Kartofle w komunizmie maja taki sam wygląd jak w kapitalizmie i niczego się tu więcej nie nauczę, mogę natomiast skrzywić sobie kręgosłup zarówno fizyczny jak ideologiczny i uwierzyć w konieczność rewolucji proletariatu. Po mej strajkowej deklaracji, ku mojemu zdumieniu, spotkałem się z miażdżącą krytyką mych polskich kolegów, którzy uważali, że moja dezercja uwłaszcza honorowi Polski i Polaków. Najbardziej pod tym względem pieklił się Leszek Szlachcic, który wziął sobie za punkt honory pokazać Anglikom jak solidnymi wyrobnikami są Polacy.

Ja jednak postanowiłem opuścić angielski kołchoz i jechać autostopem do Londynu. Czułem się dość pewnie, jako że miałem zaskórniak w postaci 10 funtów angielskich, jakie kupiłem nielegalnie od Pana Januszkiewicza, pracownika sąsiedniego Zakładu Telekomunikacji na Politechnice Wrocławskiej. Januszkiewicz opowiadał, że w czasie wojny był zrzucony na spadochronie do Polski i że wtedy dostał te funty na „drobne wydatki” w okupowanej Polsce. Jakie było moje zdumienie w Londynie, kiedy przy próbie wymiany moich 10 funtów na drobne, mój banknot okazał się fałszywy. Na szczęście to nie ja próbowałem wymiany w banku, tylko Dzidka, kuzynka Reńka, która sprytnie podała, że właściciel banknotu już wrócił do Polski. Po prawdzie, w momencie wymiany, ja stałem przed bankiem. Po powrocie do Polski zarządzałem od Pana Januszkiewicza zwrotu pieniędzy za fałszywe funty anielskie, które od niego, z pewnym jego oporem, otrzymałem. Do dzisiaj nie mam pewności czy Januszkiewicz wiedział, czy nie, że banknot był fałszywy. Być może, że Brytyjczycy w czasie wojny drukowali fałszywe banknoty w celach finansowania dywersji na tyłach nieprzyjaciela.

W tamtym czasie, w roku 1958, nie mówiłem ani słowa po angielsku. Poza Andrzejem Witkowskim, który znał początkujący angielski, tylko Karol Pelc mówił jako tako, aczkolwiek Karol nie kopal z nami kartofli, gdyż zdążył przyjechać do Anglii na śliwki czy renklody a potem, jak wynika z jego komentarza, pracował w fabryce konserw.

Z Karolem spotkałem się w Londynie, po skończeniu jego pracy jako robotnika, a przed jego wyjazdem do Brukseli na Expo 58. Mój brak możliwości porozumiewania się z tubylcami odczułem bardzo upokarzająco i boleśnie. Karol na tym wyjeździe wyszedł lepiej, chyba dlatego, że już mówił dość dobrze po angielsku.

Reniek Oduliński wytrwał do końca w angielskim kołchozie i zarobił pod koniec pobytu 30 funtów. Po odliczeniu mu przez właściciela farmy 15 funtów na koszty wyżywienia, Reńkowi zostało 15 funtów. Wracając do Polski, Reniek kupił z myślą o handlu, białe „futro” zrobione z syntetycznego Nylonu. Po spieniężenia futra we Wrocławiu, Reniek był w stanie kupić sobie motocykl marki Jawa 350, na którym wyjechał do Francji cztery lata później, aby już do PRL-u nie wrócić.

Ja, natomiast po dotarciu do Londynu udałem się do domu Bolka Odulińskiego ( wujka Reńka) , który przed wojną pracował z moim ojcem na poczcie w Częstochowie. Po konfiskacie moich, fałszywych 10 Funtów przez bank jedyną moją wartością wymienną, był odbiornik tranzystorowy marki „Szarotka”. Odbiornik ten sprezentowałem mym gospodarzom za gościnę. Po dwu tygodniach wróciłem do Polski z silnym postanowieniem, że nigdy więcej nie znajdę się w sytuacji niemego, gdzie otoczenie uważa mnie za idiotę. Po powrocie do Wrocławia postanowiłem wziąć się na serio za naukę angielskiego. Razem z Andrzejem Witkowskim, później jednym z dyrektorów Centrali Handlu Zagranicznego „Elektrim”, zaczęliśmy brać prywatne lekcje konwersacji od byłego żołnierza Armii Generała Andersa, który polecił nam do nauki znakomite „angielskie rozmówki dla cudzoziemców” napisane przez Charles Ewart Eckersley’a (1892–1967). Metoda Ekersley’a była doskonała i po kilkunastu tygodniach mogłem się już jako tako porozumiewać. Świat stanął przede mną otworem. W konkluzji mogę zapewnić, mych czytelników, że bez tego wyjazdu w roku 1958 na zbieranie kartofli, moja podróż, 50 lat później, transatlantykiem Queen Mary 2, nie miałaby miejsca.

Chciałbym jeszcze nadmienić, że w czasie mojego krótkiego pobytu w Londynie udałem się do biblioteki w British Muzeum, gdzie dano mi odbitkę monografii o metodach pomiaru wilgotności różnych materiałów. Po powrocie do Polski na podstawie tej monografii napisałem swą pierwszą publikację w miesięczniku „ Pomiary, Automatyka, Kontrola” , którą z kolei ,dwa lata później, zaimponowałem profesorowi P.A. Tove z Instytutu Fizyki w Uppsali, u którego zostałem asystentem.

W życiu ciekawe są daleko idące, poważne konsekwencje uprzednich, drobnych zdarzeń. Ciągle nie mogę się temu nadziwić. Wygląda mi na to, że to ostatnie zdanie, powinno być zarzewiem do poważniejszego matematyczno-filozoficznego opracowania.

Jan Czekajewski

Monday, November 16, 2009

Sakrament Cywilnego Małżeństwa

Już rano, 10 XI,2009r czułem, że stanie się cos niezwykłego. Nie dręczyły mnie nocne mary o zalaniu mego kraju przez afgańskich terrorystów, nogi przestały mi się pocić, przestałem także kichać z powodu alergii na jesienne pyłki. Dolar spadał na wartości i związku z tym moja inwestycja w złote uzębienie w tym dniu wzrosła, gdyby uzębienie było na sprzedaż. Dzień zapowiadał się wspaniale.
Było to chyba dlatego, że wieczorem przyjeżdża do nas, w drodze na Florydę, mój przyjaciel z czasów studenckich Karol P. z małżonką (nazwiska znane redakcji), któremu w pewnej mierze zawdzięczam mój dzisiejszy, cywilnie błogosławiony stan małżeński. Dzisiaj dla uhonorowania wizyty Państwa P. kupiłem w rosyjskich delikatesach litewską bryndzę i polskie korniszony marki „ Babcia”. Cofnijmy się jednak o lat dwadzieścia, kiedy Karol, z tą samą małżonką, odwiedzili mnie, podobnie, jak dzisiaj, w Columbus, Ohio. Wtedy to Karol przekonał, za moimi plecami, moją dzisiejszą żonę, Laurę, że osoba moja stanowi wartościową potencję, w którą ona winna intymnie i to szybko, zainwestować. Był to chyba ostatni dzwonek, jako że moje dotychczasowe jałowe obiady z Kandydatką (na oblubienicę) Laurą i dyskursy na temat teorii rozwoju intelektualnego dzieci, wedle Profesora Jean Piaget, stawały się coraz bardziej nużące i obawiałem się, że któregoś dnia, w czasie takich dywagacji zasnę i spadnę z krzesła. W uprzednich moich, męsko-damskich relacjach, nigdy nie dopuszczałem do takich jałowych dłużyzn, ale w tym wyjątkowym wypadku potraktowałem sytuację naukowo czyli eksperymentalnie. Historycznie, moje uprzednie konwersantki były zainteresowane jedynie stanem mego konta bankowego, po zapłaceniu alimentów, nigdy nie filozofią rozwoju intelektualnego dzieci. Nigdy też nie przypuszczałem, że Kandydatka na Oblubienicę, Laura, którą poznałem kilka tygodni temu na wieczorze tanecznym dla „samotnych”, zostanie 15 lat później moja uświęconą cywilnym sakramentem, żoną. Ówczesna Karola interwencja w mój stan cywilny i życie erotyczne, wynikała chyba z moralnego zobowiązania, jako że byłem we Wrocławiu, , trzydzieści (30!) lat temu ( dzisiaj już 50!), .świadkiem na jego, pierwszym i jedynym ślubie. Kto tam wie, a może Karol, po prostu, chciał mi się zrewanżować, czyli odegrać.

Od tamtej nocy, dwadzieścia (20) lat temu, po wspomnianej już konspiracyjnej rozmowie z Karolem P., Kandydatka Laura nie tylko zaczęła dzielić moje „queen size” łoże, ale także zacieśniać moja przestrzeń życiową. Nagle, moje szafy zaczęły się zapełniać damską garderobą , a zwłaszcza butami na tzw. szpilkach. Nie walczyłem aktywnie z tym zjawiskiem, jako że już od wielu lat przestałem ubierać się w garnitury, krawaty i marynarki, w związku z czym potrzeby przestrzenne mojej garderoby się kurczyły. W owym czasie małżeństwo z kimkolwiek wykluczałem z powodów zdrowotnych. Mianowicie miałem na nie alergię wywołaną uprzednim dwukrotnym przedawkowaniem tym produktem. Niemniej, albo bynajmniej, nie unikałem w mym życiu ciepła duszy, a przede wszystkim ciała kobiety. Ta sytuacja trwałaby w nieskończoność, gdybym po dziesięciu latach nie spotkał, wspomnianej Laury, z którą po zadzierzgnięciu intymnej znajomości, żyliśmy trzynaście (13) lat w błogim szczęściu, czyli bez rękoczynów. Któregoś jednak poranka, a był to pierwszy dzień wiosny roku 2002, któreś z nas wspomniało mimochodem, jakby dla zgrywy, że może warto by przekwalifikować nasze związki z kandydackich na legalnie, gdyż drakońskie 50% podatki spadkowe dodadzą się do cierpień i tak już zmartwionej wdowy, lub wdowca. Także, w krytycznej sytuacji, kiedy trzeba będzie wyciągnąć wtyczkę z kontaktu elektrycznego respiratora (aparatu do sztucznego oddychania), nikt z nas, nie będący małżonkiem, nie będzie do takiej decyzji uprawniony. Ponieważ obydwoje rozumieliśmy powagę sytuacji, decyzja o zalegalizowaniu naszego związku zapadła jednogłośnie i bezkonfliktowo. Ubrawszy się więc galowo (ja w marynarkę i krawat) udaliśmy się do sądu powiatowego, aby za $15 kupić licencję na ślub i w ciągu następnej godziny zawrzeć małżeństwo przed obliczem sędziego, który takim ceremoniom przewodniczy.
W okienku sprzedającym licencje nie było kolejki, więc w pięć minut tą sprawę mięliśmy z głowy. Gorzej było z terminem ślubu. Sekretarka sędziego sprawdziła harmonogram jego obowiązków i stwierdziła, że najbliższa data takiej możliwości jest w sierpniu. Tak długi okres czekania mi nie odpowiadał, gdyż cały dzisiejszy wysiłek we wiązaniu krawata skończyłby na śmietniku historii. Widząc rozpacz na naszych obliczach, wzruszona naszym entuzjazmem sekretarka, poinformowała, że w odległości 300 metrów na południe, wzdłuż tej samej ulicy Wysokiej ( High Street) mieści się „Ślubna Kaplica”, która daje śluby, można powiedzieć, z marszu albo „przez próg”, czyli każdemu kto wejdzie przez jej próg i zapłaci wymienioną w cenniku sumę. Tam żeśmy więc piechotą podążyli, obawiając się kłopotów z parkowaniem na ruchliwej ulicy. Rzeczywiście Kaplica Ślubów tam istniała i istnieje do dzisiaj, położona w strategicznym miejscu, otulona z dwu stron biurami prawników, ofiarujących szybkie i tanie rozwody. Nieco dalej zauważyłem piekarnię sprzedającą „begels” (obwarzanki) panów Einsteina i Brosa , gdzie po ceremonii sakramentu, oblubienicy mogą wydać przy kontuarze, na stojąco, przyjęcie weselne.
Po zapukaniu, drzwi Kaplicy Ślubów tworzyła nam kobieta w średnim wieku, ubrana schludnie ale przeciętnie ( bez ornatu, stuły lub togi) i zapytała uprzejmie, oczywiście w dominującym tu, w Ohio, języku angielskim: „Co chcą?”. A ja, zgodnie z wykwintnymi manierami jakich nabyłem jeszcze w PRL-u, zapytałem uprzejmie, w tym samym języku, aczkolwiek z częstochowskim akcentem: „Co tu dają?”. A no śluby. A jaki sobie życzą? Kościelny, czy Cywilny?
Na to ja: A który tańszy?. Tańszy jest Cywilny, za jedyne $100, brzmiała odpowiedź.
Za kościelny wybulicie $150.- A dlaczego kościelny droższy, zapytałem? Cywilnych ślubów udzielam ja, natomiast śluby kościelne udziela mój małżonek, który ma licencją kapłańską. Licencja i jego studia teologiczne kosztują, więc i ślub jest droższy. Musimy sobie odbić inwestycje. Przez wrodzoną delikatność nie zapytałem, w jakim obrządku „kościelne” śluby są wydawane i czy w ramach zawierania ślubu jest włączona cena ewentualnej zmiany orientacji religijnej, czyli wyznania.
Pani „cywilny ksiądz” zaprosiła nas do wnętrza, i zaczęła wertować kartki z papieru na których miała napisane kilka formuł wypowiadanych w czasie obrządku. Po wybraniu właściwej dla nas kartki, przed samą ceremonią zapytała, czy życzymy sobie kwiaty. Plastykowy bukiet był na podorędziu za jedyne $20.-. Gdybyśmy reflektowali także na okolicznościowe zdjęcie (z kwiatami) dodatkowy koszt wynosił $15.- Dowiedzieliśmy się także, że opłaty za ślub i akcesoria są przyjmowane jedynie w gotówce.
Przez wrodzoną oszczędność z wyżej wymienionych akcesoriów zrezygnowałem i podniosły proces zawierania małżeństwa się zaczął. Ponieważ piszę te wspomnienia siedem lat po fakcie, więc wzajemnych przyrzeczeń i obowiązków, do jakich się wtedy zobowiązałem, dokładnie już nie pamiętam. Niemniej coś tam było, że pozostaniemy….. do śmierci, a może do legalnego rozwodu wedle praw Stanu Ohio.
Jedno wydarzenie zapadło mi głęboko w pamięć i prawie że sparaliżowało całą ślubną operację. Kiedy pod koniec odczytywania ceremonialnej formuły , Pani Ksiądz wypowiedziała sakramentalne:„No to teraz możecie sobie wymienić obrączki”. Blady strach padł nam na oblicza, jako, że o konieczności obrączek żeśmy kompletnie zapomnieli. Pomyślałem sobie, że cały dzisiejszy wysiłek fizyczny i trzynaście lat przełamywanie oporów psychicznych, prysnął jak bańka mydlana, albo inwestycyjna. Najbardziej mnie martwiło, że opłata $100 za ślub była bezzwrotna. Zdziwiony byłem, że taka szanowna instytucja, jak Kaplica Ślubów, nie wliczyła w koszty ślubu, aluminiowych lub plastykowych obrączek do jednorazowego użycia. Pani Ksiądz jednak nas uspokoiła, że nasze małżeństwo bez obrączek też będzie legalnie ważne w Stanie Ohio, no i chyba także przed Panem Bogiem, jak przyjdzie z doczesnego życia się rozliczać. Co do otrzymania przepustki do nieba, Pani Ksiądz nic nie gwarantowała, ale wspomniała, że prawdopodobnie, szef biura niebiańskich paszportów, Święty Piotr, jej śluby respektuje, gdyż, od dłuższego czasu, nie miała żadnych reklamacji w tej sprawie. Brak uprzednich reklamacji stanowi więc dobrą wiadomość na dzisiaj.
Uduchowieni, wychodząc z Kaplicy, minęliśmy inną parę kandydującą do ślubu. Była to para kolorowo mieszana, w towarzystwie dwojga dzieci, z który jedno dwuletnie, miało problem z przekroczeniem progu. Jestem pewien że mieli złote ślubne obrączki na ta podniosłą uroczystość. Życzyliśmy im wszystkiego najlepszego.
Wieczorem, już jako „Nowożeńcy”, zaprosiliśmy na skromne wesele dwoje moich dorosłych już dzieci, Ryszarda i Tinę, z ich współmałżonkami. Na weselu jedliśmy zalewajkę, jaką ugotowałem na kwasie kiszonym wedle przepisu mojej babci, Marii Borkiewicz, nazwisko panieńskie Siemion, chłopki rodem ze wsi Janów k/Częstochowy. Przypuszczam, Babcia na pewno by nasz związek pobłogosławiła, aczkolwiek w swym życiu, z zasady wychodziła za mąż, nie za rozwodników, ale za wdowców. Nasze cywilne wesele skończyło się przykładnie jako, że nikt nikomu kłonicą głowy nie nadwerężył, ani opony w Mercedesie scyzorykiem nie przebił. Goście rozjechali się do domów trzeźwi, w dobrym, nienaruszonym zdrowiu.

Moja cywilnie ślubna żona nigdy nie robiła mi aluzji co do faktu, że nasze małżeństwo, z mojej grzesznej winy, nie jest kościelne. Dlatego też dla jej utwierdzenia, że moje intencje w dziedzinie matrymonialnej są perspektywiczne, a nawet honorowe, nakazałem wyryć w kamieniu, na wieczność, na frontalu naszej skromnej lepianki, nazwę:„Villa Laura” .






 Kaplica Slubow


Lepianka: "Villa Laura"


Laura Wykuta w Kamieniu(po prawej stronie)


                                                  Miejsce Weselne-Obwarzanki Panów Einstein i Bros

Friday, November 06, 2009

Villa Laura widok z okna

 
Posted by Picasa

Donos na Donosiciela

Jan Czekajewski
Na początek chciałbym zapodać, że mój pseudonim operacyjny nie był „Bolek” , tylko „Janek” a czasami „Johnek”. Przyznaję się też, bez bicia i topienia ( na desce), że informacje pisałem, ale donosił je mój przyjaciel z ławy szkolnej, Reniek Oduliński. Czyli była to praca zespołowa i dwuosobowa. A było to jak następuje. Kiedy 48 lat temu, we wrześniu 1961 roku, wróciłem do Wrocławia po mym pierwszym pobycie w Szwecji gdzie pracowałem jako asystent w Instytucie Fizyki Uniwersytetu w Uppsali, mój powrót wywołał zrozumiałe zdumienie, a zgodnie z urzędowa procedurą, podejrzliwość w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego zwanego potocznie UB. W owym czasie, jeśli komuś udało się wyrwać z objęć siermiężnego socjalizmu Towarzysza Gomółki, już do takiej Polski nie wracał. Dlaczego więc Czekajewski wrócił? Czy wrócił z zadaniem spenetrowania obronności krajów Paktu Warszawskiego, czy tez moim zadaniem było moralne rozłożenie Polski Ludowej metodą szeptanej propagandy lub co gorsza drwiny? Przed takim dylematem postawiłem, bezwiednie czyli niechcąco, cały aparat wrocławskiego UB.
Myśliciele z urzędu wojewódzkiego UB nie mogli moich intencji rozszyfrować, aczkolwiek sprawa była niezwykle prosta. Byłem oczarowany, a raczej zaczadzony obfitym biustem pewnej studentki medycyny z Lodzi, a moje oczarowanie było w konflikcie moralnym z niefortunnym, a raczej przedwczesnym, związkiem małżeńskim, do jakiego skłoniła mnie przed wyjazdem do Szwecji inna urocza Wrocławianka. Będąc wychowany na poezji romantyków, wierzyłem wtedy w monogamie uczuciową ( proszę nie mylić z małżeńską) i dlatego, aby nabrać oddechu i perspektywy na spawy moralne, po powrocie do PRL-u, zamiast wrócić do mej kawalerki we Wrocławiu na ul. Podwale, gdzie mieszkała moja ślubna podwójnie, bo cywilnie i kościelnie, Wrocławianka, wyprosiłem kąt i łóżko u mego kolegi szkolnego, Reńka Odulińskiego. Reniek dostał, po studiach na Politechnice Częstochowskiej, „nakaz pracy” i pokój „gościnny” we Wrocławskiej Fabryce Urządzeń Przemysłu Spożywczego przy ul. Krakowskiej na przeciwko „Parowozowni”. Mieszkanie Reńka było iście spartańskie, gdyż pozbawione łazienki i cieplej wody. Skarpetki trzeba było prac w zlewie, które to doświadczenie przydało mi się właśnie teraz, we wrześniu 2009, kiedy mieszkając w pięciu gwiazdkowych Hotelu „Monopol”, skarpetki musiałem prac w bidecie. Chciałbym ostrzec bogatych turystów, że granitowe umywalki w Hotelu „Monopol”, po jego wykwintnej renowacji, mogą spełniać role spluwaczek, ale do mycia się ani do przepierki skarpetek się nie nadają, z uwagi na swą centymetrową głębokość, a raczej płytkość. Ponieważ obserwacje agentów nie stwierdziły u mnie wyjazdów w okolice Legnicy, gdzie koncentrowały się siły zbrojne Paktu Warszawskiego do ataku na wojska NATO, zwrócono się do Reńka aby napisał charakterystykę mej tajemniczej osobowości. Być może zakładano, że śpiąc w tym samym co ja pokoju, Reniek podsłuchał tajemnice, które wyjawiam mamrocząc przez sen albo, że wyjawiam je nieopatrznie w pijanym widzie. Reniek zwrócił się do mnie z zapytaniem, czyżbym mu nie pomógł w tym trudnym i ambitnym polonistycznym zadaniu, gdyż Reniek w polskiej ortografii był biegły ale w składni słaby. Chciałbym tutaj wyjaśnić, że nowe kwestionariusze UB z gotowymi już zeznaniami, opracowane przez bratnią organizację w Związku Radzieckim, nie były jeszcze w powszechnym użytku. Chętnie się więc zgodziłem na pomoc koledze, pomny wielu okazji, kiedy Reniek uchronił od zdeformowania moje arystokratyczne (z wyglądu) oblicze i uzębienie. Chuligani na zabawach tanecznych mylnie przyjmowali mój zalotny ( dla Pań) uśmiech, jako drwiący i zwykle robili wysiłki aby mi dokopać. Obecność Reńka u mego boku chłodziła ich młodzieńcze ambicje. Należy tutaj dodać, że Reniek zawsze górował ode mnie wzrostem i tężyzna fizyczną i dlatego pełnił i pełni do dzisiaj funkcję mojego Honorowego Body Guard, czyli Ochroniarza. W pisaniu donosu najtrudniejszym było, że nic ujemnego o sobie nie mogłem wymyślić, a do głowy przychodziły mi wyłącznie same superlatywy. Bez ujemnych informacji, całkowicie pozytywna charakterystyka budziłaby podejrzenie fałszywki. Po namyśle, doszedłem do wniosku, ze władza musi znać mój niewyparzony język i że z PRL-u i komuny „robiłem balona”. Zapodałem, więc w mym elaboracie, że Czekajewski ma szkodliwe dla PRL-u poczucie humoru, ale w gruncie rzeczy, w głębi serca, jest socjalistą, bo do kościoła nie chodzi, a zaświadczenie o odbyciu spowiedzi, konieczne do własnego ślubu, własnoręcznie sfałszował. Na dodatek, wbrew naciskom zacofanej rodziny, kleru i dewotek, Czekajewski nie poddał się bierzmowaniu!
Reniek własnoręcznie przepisał mój elaborat poprawiając błędy ortograficzne na „rz” i „ó”, z którymi walczyłem od dzieciństwa, a których obecność mogłaby mnie zdekonspirować. Reniek podpisał go własnym nazwiskiem (jako że nie nalegałem na uprawnienia autorskie) i zaniósł na umówione spotkanie z „oficerem kontrolującym” czy też „prowadzącym”.
W czasie następnego „kontaktu Władzy Ludowej” z Reńkiem przy kawie i ciastku zwanym„wuzetka”, w kawiarni Kryształowa, jego „kontakt” pogratulował Reńkowi talentu, który pozwolił mu spenetrować zagadki i tajniki duszy Jana Czekajewskiego. „Panie Reńku, takiego świetnego opracowania jeszcze żeśmy nie mieli”. W tym chyba oficer trochę przesądził, bo na pewno dużo literacko lepsze donosy pisał znany wrocławski literat, Hrabia Wojciech Dzieduszycki, do czego się sam przed śmiercią przyznał. Oficer kontaktowy zapewnił Reńka, że kiedykolwiek by zechciał odbyć podróż na wrogi nam, ale interesujący Zachód, otrzymanie paszportu nie będzie stanowiło dla niego problemu. Panie Reńku, niech Pan się nie krępuje i proszę dzwonić do mnie, jeśli jakaś pomoc będzie potrzebna, oficer zaoferował.
Kiedy już władza ludowa znała moją duszę na wylot, pewnego ranka podszedł do mnie młody człowiek na przystanku tramwajowym ubrany dla kamuflażu w wyświechtany, można by powiedzieć plugawy, długi płaszcz i powiedział, że pewien człowiek z kontrwywiadu chciałby ze mną porozmawiać na temat mego pobytu w Szwecji. Zaproszono mnie więc do tego samego hotelu „Monopol”, w którym mieszkałem z Reńkiem we wrześniu 2009 roku, gdzie, kontrwywiadowiec odebrał klucz od portiera i zaprowadził mnie do apartamentu nr. 101 na pierwszym piętrze, w którym wedle jego opowieści mieszkał Hitler, kiedy przyjeżdżał do Breslau. Jak się domyśliłem luksusowy apartament był wynajmowany „na godziny”, do celów oszołomienia „interesantów” UB-owskim przepychem. Tam poprosił mnie o informacje o mym zajęciu w Szwecji, czym się szczerze podzieliłem, popierając swe zeznania właśnie otrzymaną odbitka publikacji w czasopiśmie amerykańskim „Electronics”, opisującą skonstruowany przeze mnie przyrząd do liczenia nietoperzy zamieszkujących szwedzkie jaskinie. Moje wiadomości o nietoperzach nie wzbudziły wielkiego zainteresowania, mimo że są to zwierzęta tajemnicze, łatające w ciemności i posługujące się własnym radarem. Z kolei opowiedziałem oficerowi o bardzo mdłej diecie, do jakiej byłem zmuszony jadając w stołówce szpitala uniwersyteckiego, ale oficer nalegał żebym coś zapodał o ludziach. Ku memu zdumieniu, także moje informacje o Szwedkach, które traktują nas męższczyzn, użytkowo i fizjologicznie, a nie jak nasze Polki, duchowo i uczuciowo, nie znalazły u niego spodziewanego zainteresowania. Wyraźnie pruderyjny kontrwywiadowca bąknął, że „my wszystko o Szwedkach wiemy”, chodzi nam o Polaków, którzy szkalują PRL, „srając we własne gniazdo”. Niestety nic nie wiedziałem o Polakach, szczególnie takich co srają we własne gniazda, więc oficer skończył wywiad ze mną i uprzejmie nakazał, nieco zdegustowany, abym niepozornie opuścił apartament Hitlera, nie czekając na niego.
Apartament 101 zapadł mi głęboko w pamięć i kiedy w roku 1990 przyjechałem ponownie do Wrocławia z moja amerykańską, wówczas jeszcze nieślubną małżonką, nalegałem żeby zamieszkać w tym samym apartamencie. Moja współtowarzyszka łóżka i stołu nie wiedziała, że szczególną uciechę miałem w toalecie, kiedy siusiając, puszczałem wodze fantazji wyobrażając sobie, że czasami siusiam na spodnie Furera a czasami na głowę pracownika UB-owskiego kontrwywiadu.
O ile sobie przypominam, w tamtych latach, przed renowacją Hotelu „Monopol”, w owym słynnym apartamencie Nr.101 mogłem prać skarpetki w umywalce, a nie jak, 20 lat później, w pięciu gwiazdkowym bidecie. Do dzisiaj męczy mnie pytanie, czy Hitler też sam sobie prał skarpetki, czy prała mu Ewa Brawn. Ani wtedy ani dzisiaj nikt nie mógł mi odpowiedzieć na to pytanie.
No a co stało się z Reńkiem? Otóż wkrótce po tych wydarzeniach „donosiciel” Reniek opuścił PRL pojazdem jednośladowym marki Jawa 350, ze zdecydowanym przekonaniem, że do niego nie powróci, tak długo jak długo PRL będzie istnieć, motywując, że jego stała wrocławska dieta rosołu z makaronem i rurek z kremem mu doszczętnie obrzydła. Tak się złożyło, że po prawie 50 latach, przybyłem z Reńkiem do Wrocławia i zamieszkaliśmy w tym samym hotelu „Monopol”. Teraz jednak, po powrocie do mego amerykańskiego domu, gnębi mnie niepokój czy Reniek nie zwróci się do mnie o pomoc w ocenie mego stosunku do siłowego wprowadzania Globalnej Dwupartyjnej Demokracji (GDD), za pożyczone od Chińczyków pieniądze. Wiem, że Reniek mieszkając w Montrealu włada biegle językiem francuskim, ale jego opracowanie winno wyglądać porządnie i bezbłędnie w języku angielskim albo chińskim. Nie pozostanie mi więc nic innego niż wciągnąć do konspiracji moją małżonkę, Laurę, która język amerykański wyssała z mlekiem matki. Jaki z tego wniosek? A no taki, że Świat i Historia nie są płaskie, ale okrągłe, jak jedziesz daleko lub długo, to w końcu wrócisz w to samo miejsce.

Finansowe Objawienia na ulicy Świdnickiej

Historia dokumentuje różne objawienia. Jedno z bardziej popularnych zdarzyło się Mojżeszowi na Górze Synaj, inne nieco później memu imiennikowi Janowi Ewangieliście o Apokalipsie a jeszcze inne Archimedesowi z Syrakuz, podczas kąpieli w wannie o zasadach hydrostatyki. Moje objawienie miało miejsce we Wrocławiu i dotyczyło finansów.

Była to zima na przełomie roku 1952/53. Gazety rozpisywały się szeroko o spisku moskiewskich lekarzy na życie Wodza Narodów - Stalina oraz o jego genialnym dialogu z niejakim Mikołajem Marrem o początkach ludzkiego języka. Mikołaj Marr miał szczęście umrzeć przed 13 laty, wiec jego lingwistyczne różnice ze Stalinem nie mogły mu już więcej zaszkodzić. Mnie jednak absorbowała myśl, czy będzie mnie stać na t.zw. drugie danie w stołówce studenckiej prowadzonej przez stowarzyszenie „Caritas” przy ul. Szewskiej. Jak wiadomo ówczesnym bywalcom tej stołówki, pierwsze danie, czyli zupa i chleb były darmowe i nie wymagały kuponów. Kupony były potrzebna dla drugiego dania, zwykle zawierającego odrobinę mięsa. Za kupony trzeba było płacić.
Byłem już studentem pierwszym roku Politechniki Wrocławskiej, gdzie się dostałem z pomocą mej ciotki Otylii Woyczyńskiej, która zauważyła u mnie przebłysk, a może ogarek, zdolności intelektualnych, nie zauważonych przez mych częstochowskich nauczycieli. Ciotka Otylia będąc sama nauczycielką matematyki, w czasie uprzednich wakacji, podciągnęła mnie na tyle w mej wiedzy matematycznej, że zdałem egzamin wstępny, bez protekcji. Prawdę mówiąc, ciotka moja, nie ufając ruletce egzaminu wstępnego na Wydział Łączności ( dzisiaj elektroniki), gdzie na jedno miejsce kandydowało 4 kandydatów, obstawiła wszystkie możliwe szanse, zarówno czerwone i czarne. Było to możliwe, ponieważ egzaminatorami byli jej uczniowie, których obowiązkiem było spieszenie mi z „pomocą”, na wypadek, gdybym egzamin spartolił. Na szczęście zapobiegliwość ciotki nie była potrzebna, bo egzamin zdałem bez uciekania się do „kumoterskich” koligacji.
Ale do rzeczy.
Idę więc sobie, już jako student , ulicą Świdnicką, a w mych butach z dziurawą podeszwą chlupie woda. Godzina dnia jest mi nie znana, gdyż posiadanie zegarka było wtedy dla mnie luksusem, który czekał właśnie na moje finansowe objawienie. Ząb mnie boli, ale do dentysty nie pójdę, gdyż jestem przekonany, że niedługo umrę, gdyż cos mnie boli w prawym płucu, gdzie na Rentgenie widać zwapnioną plamę od głodnego dzieciństwa i zakażenia gruźlicą w czasie wojny. Będąc przekonany o niedalekiej śmierci, w „kwiecie wieku”, nie zamierzam tracić pozostałego mi czasu na wizyty u dentysty. Wiem, że śmierć jednym machnięciem kosy, uśmierzy me wszystkie bule i wyleczy próchnicę. Jak powszechnie wiadomo, w trumnie uzębienie, nawet zdrowe, jest mało przydatne. Z trumny nie sposób się wygryźć.
Po wdepnięciu do „Delikatesów”, mieszczących się na parterze Państwowego Domu Towarowego, PDT, i zaciągnięciu się wonią kabanosów, o których nabyciu mogłem jedynie marzyć, zmierzam gnuśnym, krokiem w kierunku ul. Świerczewskiego (dzisiaj Marszałka Piłsudskiego) . Po dotarciu do rogu Placu Kościuszki bezwiednie skręcam na prawo i przez wielkie okno, mieszczącej się tam Kawiarni „Stylowa”, zauważam, prawie pod moim nosem, wytworne, jak mi się wydawało, towarzystwo mieszające srebrnymi ( na oko), łyżeczkami, parzoną „po turecku” czarną kawę . Co więcej na ich talerzykach widać smakowite (na wygląd) torciki i rurki z kremem. Eleganccy panowie i panie są w trakcie intelektualnych dyskursów, żywo gestykulując rękoma z zegarkami zagranicznej marki Doxa, na nadgarstkach. Przemknęło mi przez myśl pytanie, poco tym burżujom zegarki, kiedy podobno szczęśliwi (i bogaci) czasu nie liczą. Czarę mej proletariackiej goryczy dopełnił widok trzech wytwornych limuzyn radzieckiej marki Pobieda , zapakowanych niedbale, wprost naprzeciw wielkich okien kawiarni „Stylowa”. Znając ze słuchu astronomiczną cenę tych pojazdów, w myśli policzyłem, że moja rodzina musiałaby nie jeść przez lat pięć, aby zaoszczędzić na kupno takiego, nawet używanego samochodu.
Nagle umysł mój się rozjaśnił, a nawet zagorzał światłem wiadomości złego i dobrego. Mój gnuśny dotychczas mózg nagle pojął, że pieniądze i „bogactwo” istnieją, tutaj w naszym siermiężnym PRL-u. Ci ludzie za taflą szyby kawiarni „Stylowa” są tego dowodem. Oni mają pieniądze. Na pewno nie pracowali na Poczcie, jak mój ojciec, i nie kupili ich za głodowe pensje. Jeśli więc realne pieniądze istnieją to pozostaje tylko znaleźć do nich drogę. Sam byłem zdumiony faktem, że nie czułem zazdrości. Byłem im nawet wdzięczny z samego faktu, że są „bogaci” i że istnieją.
Oni byli dla mnie drogowskazem do dalszego działania. Reszta to pestka. Reszta to tylko czas i wysiłek. To objawienie możliwości dostąpienia „bogactwa” odwróciło mą uwagę od czyhającej na mnie za węgłem gruźliczej śmierci. Być może od tego momentu plama na mym płucu zaczęła się zmniejszać leczona poprzez dietę złożoną z kabanosów i kiełbasy myśliwskiej- suchej. Zdjęcia rentgenowskie mych płuc w następnych latach teorię tą potwierdziły. Kilka tygodni po tym cudownym zjawisku w dolinie rzek Odry i Oławki, me finansowe objawienie stało się rzeczywistością i to w odległości zaledwie 200 metrów od Kawiarni „Stylowa”, w budynku Opery Wrocławskiej. Tam właśnie z kilkoma kolegami, dostałem pierwsze zatrudnienie jako „statysta”. Bez mego udziału, sukcesy baletu osnutego na tle chińskiej rewolucji, pod tytułem „Czerwony Mak”, lub baletu „Fontanna Bachczysaraju” , byłyby pod znakiem zapytania. Za pierwsze pieniądze zarobione w roli „aktora” kupiłem sobie zegarek. Nowe buty musiały jeszcze poczekać do następnego roku. Na razie je podzelowałem.
Musze wspomnieć, że najbardziej sobie chwaliłem rolę w balecie „Czerwony Mak”, gdzie grałem rolę chińskiego burżuja, ubranego w czarny smoking, siedzącego w kawiarni w Szanghaju, popijającego szampana, w czasie kiedy za oknem policja, na zlecenie kapitalistów, biła nahajami robotników. Nie przypuszczałem wtedy, że 50 lat później taką rolę, aczkolwiek bez smokingu, nahajki i policji, będę odgrywał w życiu codziennym.

Aczkolwiek w mym życiu nikomu nie zazdrościłem sukcesu czy bogactwa, muszę przyznać, że jednym z elementów napędowych mej działalności były przykre wspomnienia o biedzie i upokorzeniach mych rodziców przyjmujących od stryja weterynarza z Radomska zawiniętą w gazetę świńską wątrobę, a od drugiego z Kłomnic zdechłą na „pomór”, oblepiona gliną (dla konserwacji) kurę . Z perspektywy 70 lat widzę siebie, że byłem dzieckiem krnąbrnym i dumnym co mi chyba na resztę życia zostało. Późniejsze własne doświadczenia dodały się do wspomnień z biednego dzieciństwa.

Dziesięć lat później, już jako inżynier, ciągle jeszcze biedny ale już nie głodny, znalazłem się w Szwecji bez własnego samochodu. Pewnej nocy, zimową porą, człapiąc po mokrym śniegu z Instytutu Fizyki do oddalonego o kilka kilometrów wynajętego na mieście pokoju, spostrzegam, że wielki czarny Mercedes z atrakcyjną blondynką za kierownicą zwalnia biegu i staje przy mnie, wzdłuż krawężnika. Blondynka spuszcza okno samochodu i pyta mnie o drogę. Wydało mi się, że raczej ciekawa była, kto w taką psią pogodę zmierza na piechotę, pustą ulicą? Może miała litość nad zmarzniętym biedakiem a może chciała mnie podwieźć. Zagadnięty odpowiedziałem po angielsku, z wyraźnym polskim akcentem, którego nawet dzisiaj, po 40 latach w Ameryce, się nie pozbyłem. Wtedy atrakcyjna dziewczyna bez słowa zamknęła okno i ze skrzypem opon odjechała. Pozostał mi niesmak upokorzenia podobny chyba do odczucia żydowskiego arendaża któremu zbankrutowany i zapożyczony u niego hrabia kazał wchodzić do pałacu kuchennymi schodami. Wydawało mi się, że „bogata” Szwedka oceniła moją osobę jako nie godną jej towarzystwa. Być może, że prawda była inna i niewinna, a moja ocena sytuacji były wynikiem mych kompleksów biedaka. Niemniej takie właśnie kompleksy przełożyły się w mym życiu na czyny.
Powiedziałem sobie wtedy :Nigdy Więcej Biedy!

Nieco później, moje życie towarzyskie w Uppsali ograniczało się do częstych potańcówek organizowanych przez kluby studenckie, zwanymi tam Nacjami (Korporacjami). Potańcówki były dobrą gimnastyką, ale nie dla gimnastyki tam chodziłem. Liczyłem na to, że moje talenty baletowe ( w Boogie-Woogie) przełożą się na seksualne uniesienia. Niestety w większości wypadków do domu akademickiego w dzielnicy Eriksberg, wracałem sam. Kiedyś jednak na jednej z takich potańcówek zainteresowała się moją osobą urodziwa dziewczyna, Szwedka, która o dziwo, nie mówiła po angielsku. Ponieważ moja znajomość języka szwedzkiego była znikoma komunikacja między nami więc była, nazwijmy ją, cielesna. Na szczęście jej koleżanka tańczyła ze Szwedem, który mówił dość dobrze po angielsku i posłużył nam za tłumacza. Kiedy o godzinie drugiej w nocy tańce się skończyły, panie zaproponowały abyśmy spędzili resztę nocy w ich pobliskim mieszkaniu.
Po dotarciu do miejsca spodziewanej wymiany proponowanych usług erotycznych, zauważyłem, że mój „tłumacz” szeptem konferuje z moja partnerkę od tańca. Zapytałem go, co waćpannę interesuje, jako że moja prezencja fizyczna i poczucie rytmu (w tańcu) winny być dla niej oczywiste. A także nie było dla nikogo tajemnicą, że nie śmierdziałem groszem. Szwedzki „tłumacz” wyjawił, że moja bogdanka interesowała się inteligencją mej osoby jako, że bariera językowa uniemożliwiała jej osobistą ocenę mych intelektualnych kwalifikacji. Dla pewności, przed rzuceniem się w szał erotycznych uniesień, zaciągała opinii osoby postronnej i wiarygodnej.
Wiadomość ta sprawiła, że nagle moje erotyczne uniesienie sczezło, a uciekając się do botanicznej analogii, skurczyło się z wymiarów dorodnego ogórka do pojedynczego źdźbła szczypiorku. Ratując się od zupełnej kompromitacji umknąłem na klatkę schodową i dalej piechotą do domu, zostawiając mego tłumacza w towarzystwie dwu zdezorientowanych sytuacją panienek. Czy mój tłumacz się „intelektualnie” spisał, czy też nie, nigdy się nie dowiedziałam, gdyż ani jego ani żadnej z tych kobiet nigdy już nie spotkałem. Niemniej, po tym zdarzeniu pozostał mi niesmak i upokorzenie, które w pewnej mierze stało się siłą napędową do poprawy własnej pozycji u Pięknych Pań na resztę emigracyjnego życia.
Czyli, nigdy nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, albo nigdy nie jest tak źle aby nie mogło być gorzej. Także wtedy powiedziałem sobie: Nigdy Więcej …..!

Kiedy w Ameryce, wiele lat później, w rożnych sytuacjach zagabywały mnie już nie panienki, ale doświadczone życiowo panie, nie interesował ich już mój poziom intelektualny. W myśl amerykańskiej zasady -„Czas to pieniądz” , pytały : „Czy jesteś rozwiedziony i ile płacisz alimentów?” W takich wypadkach zwykle odgrywałem rolę, męża porzuconego przez ambitną kobietę poświeconą całkowicie swej karierze w wielkim banku inwestycyjnym, Merrill Lynch. Utrzymywałem, że moja była żona była kobietą, której ambicji i karierze nie zdołałem dorównać. Co do alimentów, to owszem alimenty dostaję, gdyż dochody mej byłej żony dziesięciokrotnie przekraczają moje. Niestety, albo na szczęście, moje interlokutorki nagle traciły zainteresowanie mą szarą, pozbawioną ambicji osobą i dzięki temu, w miarę upływu czasu, zostałem człowiekiem zamożnym a nawet bogatym. Co więcej rozwody, ani krach na giełdzie, nie uszczupliły mojej, jak to mówią prawnicy, „ masy spadkowej”. Ciekawym zbiegiem okoliczności moje „aktywa” trzymam na kontach w tym samym banku, którym, podobno, kiedyś zarządzała moja ambitna,iluzoryczna, była żona.

Jan Czekajewski

Villa Laura łazienka

Posted by Picasa

Villa Laura kuchnia

Posted by Picasa

Villa Laura salon

Posted by Picasa

Villa Laura tylny taras

Posted by Picasa

Okolica

Posted by Picasa

Villa Laura od wjazdu

Posted by Picasa

Villa Laura od strony parku

Posted by Picasa

Villa Laura nocą


Posted by Picasa

Thursday, May 28, 2009

Lady Guinivere

Posted by Picasa

Wednesday, May 27, 2009

Henryk Czekajewski Poezje


Henryk Czekajewski-WIERSZE (16) 1944r
TRYPTYKŚWITPo szczeblach się /w/spinał, sięgałSufitem sunął, spływałSzczepił się zmierzchem, swarzyłSmugami, światłem sypałW świetlistym spadał szaleństwieStrzepywał samotne snySokolim szybował skrzydłemNie szczędząc swoich siłW słowiczym się sperlał śpiewieSączył się szczyglim świergotemSkowrończym zbożnym siewemSikorczym, szpaczym szczebiotemSepiowy smutek ścigałI szopenowy smętSinawym spiżem śmigałZmywał go z sztachet , z stertSzturmem zdobywał szczytyPo szybach skradał, sekretnieSpędzał sen złotolityW sienie się ścieli świetlnieW stągwiach się śmiał i w studniachSandaczem świecił, szkliłZsuwał się szpadą, skramiSafianem, satyną szyłSchodził szmaragdem, szkarłatemW strumienie, strugi, siklawySłaniał się, schylał śniatemW sennie szemrzące stawySzelestem szedł sitowinW szuwarach coś szepleniłSłowił się szumem, szeptałSzłapał się w szlamie, śliniłSiał seledynem, stałąŚcierniska, szmaty, siółSreżogą srebrzył szarąW śluzie zachwytu schnąłSzasnął skroś sosen, świerkówSatyra się śmiejąc śmiechemSwidwę światłością ślepiącI ścieżką zwiał z /po/ śpiechemSusami sadził po skibachSzczękał skowytem sukSemaforom szastał w ślepieI słońcem zapalał stógPo szynach się ślizgał, suwałSłoneczny ścieląc śladŚmigło swe szczęście ścigałBy się sfrunęło w świat
posted by Jan Czekajewski at 10:32 PM

Henryk Czekajewski WIERSZE (13,14,15) 1944r
BEZ TYLUŁUPajęczą tylko niciąCieniutką tak jak tiulRozewrzeć i rozchylić„Subline de ridicule”Zapachem sfrunąć z kwiatuW słowo się trafne zmienićNim dojdzie do rozbratuNim w dali się rozcieniUtrwalić barwy motyliW słowa się wessać jemiołąWalać się w kwietnym pyleI w myśl zaglądać pszczołąTęsknoty w pył spopielićW niebieskim bezobłoczuZrozumieć, odczuć, wcielićWymowę niemych oczuZielenią, brązem – mówićBłękitem, srebrem – marzyćBielą i czernią - łowićCzerwienią, złotem –parzyć· --------- -------Przepływem bijesz w progiGdzie czucie się zaczynaGabrielem zwiastujesz BogaZbliżanie się olbrzymaModlitwą z ust się zrywaszW wyznaniu miłosnym drżyszW odnowie się ukrywaszW kolorach tęczy mżyszMkniesz samolotu cieniemMkniesz, bieżysz, lecisz, migasz,Jaskółczym gdzieś marzeniemStraconą młodość ścigaszW słowiczym brzmisz szczebiocieW brzęczeniu pszczół na łąkachW sokolim dumnym locieW rozkwitających pąkachW rozwartych oczach dzieckaCo płacze szczęścia śmiechemW odgłosach, w szkle strumieniemCo leci w dal z pośpiechem· ----------------Wiatry napędzasz orkanemW Don – Kichotowe wiatrakiPienistym wolisz bałwanemW niemocy człeczej wrakiSkradasz się chyłkiem w życiePo Katarzyny alkowachI myszą czmychasz skrycieW Don – JuanowychW ustach grzesznika zamieraszW kratek konfesjonałuSwe ślady sprytnie zacieraszNa stosie grzesznego kału· ------Wyrazie przekorny, dzikiCo śmiechem chcesz wypłynąćChoć Ci sądzone zginąćJak w toni głaz, kamykiKąkolem chcesz zakwitnąćDlatego żeś w pszenicyNie chcesz się ściszyć, zmilknąćJak hałas na ulicy· -------Na gorącym uczynkuTrudno Cię złapać, schwytaćUtrzeć Cię trudno w młynkuO twój rodowód pytaćPo ścianach pająkiem przędzieszPamiętne – Mane Tekel„Lasciate ogni spernza”U bram dantejskich piekiełJaszczurczym pędem znikaszWśród traw wyrazów, słówW podświadomości czyhaszBy w wstędze się zjawić snówW skrwawionych strzępach, słowachGiniesz przed filologiemBy jak do Aten sowaPakt wziąć z poetą, z bogiemStałeś się mą kochankąBiorę Cię w posiadanieKrwią pulsującą tkankąCo mam dziś na śniadanie 9. III.1944RYMWolę słuchać rymowanego galopu koniaNiż poezji bez rymówJ. SłowackiW rym Cię rzucono jak na pas transmisjiJak wiotką, barwną, nitkę na wrzecionaJak blask kinkietów na wiersz kulisyPuszczono w strofy- rozwiano po świcieHen !W dal! Wraz z myślą klonowe nasionaNa żyzny czarnoziem poetyckiej wizjiMotylem zwiewnie siadasz na palecieZderzasz się w mowie , pospolitej szarejW stuku pantofli grzmisz nam na parkiecieKreślisz melodią swe chwiejne konturyW nawrotach piosenki zapomnianej starejPierzysz rytmowi skrzydła by mógł w chmuryJak jastrząb głodny wyrwać się na łowyBy w wolnych lotach mógł zdobyć góryBy nigdy niż znał, co to znaczą pętyBy w każdej chwili mógł zjawić gotowyW fraku, pidżamie, czy w nocnej koszuliDrżysz na poduszkach lubieżnie przegiętyKobiece miękki w pełni jasnych dźwiękówRozfalowany w pięknie w wniebowziętyChoć już przebiegasz kocimi łapamiBudząc trwóg dreszcze niepokoi, lękówBy grom stoczyć, zwalić jak pień ściętyRozchylasz, ściskasz układasz wargamiMyśli co przeszła, zbierasz słów pokłosieNaszczekującymi się po nocy psamiBrzmisz mi i dzwonisz odgłosem głębokimPo strofach migasz jak echo po rosie/i nie zamierasz i nie milkniesz z lami./IISzklisz się szybami okienRozświetlasz wnętrza, rzucasz w wiersze lśnieniaNa grzbiecie rytmu, przepływasz potokiemLecisz przeciągiem, powietrzem i słońcemMułem osadzasz w przypływie i natchnieniaW rytm się zanurzasz oddechem szerokimWspinasz arkadą, spajasz łukiem końceMostem się ścielesz, przenosisz myśl ptakiemCzepisz się tęczy, mkniesz skrzydlatym gońcemBłyskasz w przelocie i pędzisz jak wicherStrofy, zagony, kurzą, dmiesz wiatrakiemPrzemielasz słowa upiorne i skrząceSamotne słowo, tajemnicze, cicheWyjęte z głębin bezwiednego bytuRzucone nagle w zadymkę słów, w wicherStajesz się ciałem w akordach, w harmoniiBrzaskiem, światłością porannego śwituSamotne słowo – tajemnicze, cicheCiągane siłą w stawach monotoniiJednakie jak słupy przy trakcie koleiChoć Tobie być wiosennym splotem woniZieloną, świeżą, rozśpiewaną miesząJaskółką zwinną, lub jak wśród zawieiSłów babie lato, kwietny puch jabłoniW płaszczyźnie pierwszych stóp stawiony pionemStrzelasz szczytami, wieżami kościołówRozdzwaniasz myślami się spiżowym dzwonemNierównym wrzynasz się konturem miastaI wzbijasz iskrą z tlejących popiołówPiorunochronem! By myśl ściągnąć tonemJest!, masz ją, jak Betlejemska błyszczy gwiazdaKu której ciągną karawany słówJak ptaki, hen, do rodzinnego gniazdaJak serce w tłumie wśród manifestacjiJak fale morza gdy zbliża się nówKamień Kaaba .Podobłoczna jazdaWieniec na gmachu po skończonej pracyPOŁUDNIEPionem powietrznym padał, pływałPiekące puchy puszczał w polaPrzestrzenie płaszczył i pokrywałI parodiował z parasolaW piaskach się płodził, pielił, paćkałPełzał, podchodził płazem, platał,Przesadzał płoty, płaty prosaPasem promieni prószył, padałW pszenicy perzył się piekotąPosuchą pętał piersi ptasieI przezroczystą pluł patokąParskał jak pegaz na popasiePiskorzem plątał się w potokuPatera błyskał i platynąPłótnił się, pławił po pastwiskachPrzeciągiem płużył, pędził, płynąłPierścienił się w promieniach, prochachPytlował pyłem, bił piętamiŁaszczył podeszwą piersi, plecyPrzewalał, pękał nad brukamiPikantnie prężył się w pończochachW pudrze się pławił i plażowałPiegi pepitką pstrzył i paprałPąsem jak pejczem policzkowałPokusą pełzał w podświadomośćPasteryzował popędliwośćPróżną pruderię prał purpurąPiżmem podrażniał jak pokrzywąPopuszczał popręgi popędomPorywał, ponosił, pożerałPajęczą /s/powijał oprzedąPromieniał, plugawił, /roz/prężałPędziwiatr... PneumatikamiPo /roz/palonych pędził plecachPyłem popielił się i plamiłPaliwem pachniał, potem, pracąWitał wiedźmy i wampiryWartko rwące, wiał wirowałWił, wycinał wyrwanegoWerblem walił, wiwatowałPo watahach się warcholiłWałachami wsiał, wieżgałWikkał, wchłaniał, wkręcał waśniłWtykał, wrażał, wężem wślizgałZ wichrem walczył w walce wręczWaltorniami walił, wiałNigdy wstecz, nigdy wspakWraz, wraz, wcwał, wcwałWietrzył wściekle, walił, włóczyłNa wędrówkę wieńcem wronWzmagał watrę, wył wydmuchemKejby w zwon, hej kiejby w zwonWzbijał się wysoko, wzlatałWyżej nad wierzchołki TatrWłos... wachlarze...w wirWiechy... wstęgi... wióry.... w wiaatrWsie, wybrzeża i wąwozyWydmy, wały- wszystko w bródWody, włazy, wszystko wpławHej na wschód, na Wschód, na Wschód
posted by Jan Czekajewski at 10:29 PM

Henryk Czekajewski-Wiersze (10,11,12) 1944r--
POPĘD 8.III.1944Kazano ci przemawiać językiem przyjaźniMefistofelesowską uwodzić wymową...Twarz ci pobielano zadumą księżycowąI wrzucono cię nawet do dziecięcych baśniWspółzawodniczyć pchnięto na startowe poleZ zaprzysiężoną cnotą zakonnicy, księdzaChleb za cię zdobywała pospolita nędzaMiłości macierzyńskiej tańczyć w twoim koleUświęconaś wiekami uczelnią obłudyOstrogami rycerza dla panny, młodzieńcaNagłym gronem w krainę romantycznej złudyW buduarze, w jedwabiach, jak chart wietrzysz łowyKryjesz się za wstydliwą zasłoną rumieńcaDziwny i tajemniczy cny popędzie płciowy!LA CI DAREM LA MANODanaś jest mi w natchnieniuW tej chwili cichej, złotejPopłochem słownych cieniW wolne jastrzębie lotyWe mgle- słonecznej bieliMnie w obłok z Tobą stopićW otoczu chmur pościeliRymem pieszczotą zatopićWichrem rozwieję Ci włosySerce rozszerzę tęsknotąBłękitem podbije marzeniaPod naszą idyllę złotąWierszem nauczę cię modlićZ Bogiem obcować jak z TobąDuszy się nigdy nie spodlićI zawsze, zawsze być sobąZnienacka lusterkiem zalśnięOczy rozerwę zachwytemDziecięce zbudzę baśnieŻyć każę słowem- mitemUwiję Ci gniazdo jambemSłowiczym jazgotem piosenkęSpondeje me dytyrambemWyślę powitać wiosenkęNa srebrnej nitce sonetuZawieszę Cię w tęczach słówW purpurze, w głębi fioletuW świetlistym złocie snówDaktylem zrobię poduszkęNapełnię ją puchem złudyUśmiechem spowiję buźkęOtworze Elizium cudyMusnę po Twoich oczachŁabędziem skrzydłem marzeniaPowiodę Cię po roztoczachPoetyckiego tworzeniaUkażę Ci gołębicę me wrzecionaNa których swe płótna przędęGdzie krwią serdeczną podlewamNatchnienia mego grzędęMej samotności stawyGdzie się żurawie pojąGdzie swą tęsknotę kojęSkrzydlate gońce sławyBłoni, na których igramZ buńczucznym mym pegazemNim pognam nad słów jaremI burzą bitwę wygramPokażę Ci ustronieGdzie po wysiłku, znojuZaciętym twardym bojuGłowę swą do snu kładęGdybyś w moją samotnośćWniosła mi swoje wianoDucha swego zalotnośćLa Ci darem la manoWYMOWNE – NIEWYMOWNERozsiane jesteście wszędzieW słońcach, planetach, gwiazdachW zmysłach, człeczym obłędziePo polach w bocianich gniazdachToczcie się kołamiNogami pijanegoChmur się czepiając skramiWidziadeł snu boskiegoPoecie, co żyje z wamiZiemią i absolutemNałogiem...bajką... z latamiWspaniałym w wieczność rzutemZalewem bez rozumuGranica możliwościZłomem węgielnym tumuPod posąg nieśmiertelnościIście pitagorejskaDrzemie w was harmonia sferArytmia, dźwięczność boskaOch! Sępem wlecieć tam na żer!
posted by Jan Czekajewski at 10:27 PM

Henryk Czekajewski WIERSZE (7,8,9) 1944r
MARIINie chciej mnie karać ostrym słowemŻem się w tych strofach uczył chodzićBo się obrażę, zemszczę wierszemZacznę na serio w stawach brodzićNiech Ci posłużę za zwierciadłoW któreś nie rada jest spoglądaćSkuś się tym razem, słowo padłoCzyż możesz więcej ode mnie żądaćTaką Cię widział dziś wieczoremGdyśmy mówili o poezjiMyśli pomilkły swoim toremOt co powstało z mojej wizji-Oczy -ognisko buntu, woliW zatokach nie farbowanych rzęsCiekawe życia- przyszłej roliJak ptak się rwące w dalNaprzeciw idące przygodzieZalotne, kuszące zuchwałe...Przepastne / jak dzisiaj jest w modzie/Serdeczne choć drwiące i śmiałe ...Ruchliwe wargi- blade wargi –Elipsoidalne krągłe, zwarteKuszące czarem słów przetargi...Cudne, jedyne – nieprzeparte...Jak wróbel rana w dzień słonecznyStrumienie dźwięków płyną, płynąJako źdźbło słomy – tułacz wieczny –Nie zdolnyś oprzeć pod lawiną....Pszeniczne ziarna, plewy, słowa...Puszczone w światy puchy białeLotne świetliste cienie – mowaWyrazy – liście w dal przewiałe...Uśmiech gotowy kwiatem sfrunąć..Łukiem beztroski wargi zginaćDoustnie radość szczepić tłoczyćPomostem śmiechu serca spinaćGotów przemocą wtargnąć, skoczyćJak smuga światła twarz twą zalać...Schwycić, z nóg zwalić, spętać ...runąć...I twą rezerwę kruszyć, spalać...Nozdrza drgające jak u chartaDla których wiatru, pędu trzebaChęć pełni życia, chęć upartaCóż dlań opinia, księża, nieba ...Cóż dlań gorsety moralnościCiocine tak – ciocine nieWszystko podlega tu względnościPapieros, cnota. wódka, złe...Wyraz pochwały w ustach kona ....Cóż dla mnie praca, śmierć czy brankaGdy mnie kto spyta- kim jest ona-Blond czy brunetka – nie szatynka! Luty 1944ZJAWY GORĄCZKOWE /GORĄCZKA NIE GORĄCZKA/Gorączka spływa ze mnie atramentemPrzyśpiesza oddech-myślami wali w łeb...Poezja dla mnie dzisiaj – wczesm , świętem...Duch – gołębicą w górnych krużgankach nieb..Pióro sunie bezgłośnie, lekko, zwinnie...Poetycka stopę skanduje mi krewPrzepływy ...spadki... odpływy niezmienneNa skały rzucany poetycki siew...Dziś z życiem pióro płynie jedynie mnie łączyIleż zawdzięczam pospolitej grypie!Jak dziecko co palce piasek sączy...Bawię się mową, sypię ... słowa ...sypięPaciorki rymów zbieram na podłodzeŚciągam po kątach pajęczyny smutkuW konturach zwinnie po suficie chodzęKlatki zastawiam- kto wie, czy bez skutkuJak kot poluję, węszę, czyham, szperam ...Myśl pierzchająca chwytam -jak włos - brzytwaW niebo spłowiałe gorączki, marzeniaUnoszę łup swój śmigło jak rybitwa ...Duby smalone.. koszałki .. opałkiDrożdżami sycę ciasto nierozsądkulelum, polelum... wietrzę dyrdymałkiBez ładu, składu, bez sensu, bez wątkuGorączki swojej puszczam nietoperzeOpalam skrzydła swej pijanej muzyI w strofy rzucam słów jaskółcze pierzeJak puchy mleczów- w sam środek burzy...IIZapalam gwiazdy, brodzę w mlecznych drogach...W kurzawie rojeń... w mgławicach... bagnach snu...-E triopode dictum- czuję w sobie Boga...W tęczę rozbijam co z boskiego tchuNa łąkach ściele płótna swej tęsknoty...Zalewam słońcem – zapachem wiosny, pól ...Jak białe chmury krążę wśród pozłoty-W świetliste dale rzucam wspomnienia ... ból..Nee deis impar – wiodę w zachwyceniuSzczęśliwe lata ganimedesowe ...W bycie – niebycie przędę w zawieszeniuNietsche`ańskie modre sny nadgangesoweGłodnemu ptactwu rzucam poślad rojeńUpierzam swoje skrzydła szaleństwoW odpływ ... przepływy niebiańskich urojeńW misterium święte, cud, nadczłowieczeństwoNieprzeczuwalne – zapłodnione jajem...Niemoc turnieje stacza z Bogiem, Twórcą ..O wyrazu udzielne władztwa, krajeNiewolnikiem – panem- światoburcąIIIChoć orle skrzydła szumią mi na łożemJam taki słaby jak wietrze żytni kłos ...Nic z mych gardłowych tęsknot wiem w pokorzeA rolling stone gotthers no mossGonię na próżno – jak promień słonecznyE rytmu, piękna objawienieTak upragnione jak prezent świątecznyŚcigam – jak w gęstym lesie sosen cienie...Zrywam się padam, potykam o słowaChwytam wyrazy, drzewa, liczby mylnePromień w las leci... świeci, mży i chowaA jam jak dziecko w rozpaczy bezsilne...W popiele żalu grzebię prób wspomnieniaMonsalvat- szczytu- swa pielgrzymkę żmudnąMłodość we krwi trawiona srogą chmurąStopione w żarze gorączki marzenia...Plamą bezbarwną- słońca mi się stająWszechświat- zamętem, ludzie dysharmoniąSmutki, zawody gdzieś tam w duszy łkająBrzmi śmiech Mefista zgryźliwą ironią...Ciało słabnie w tarantelli zmysłówPogłos trwóg nocnych- matellando grzmiMózg rozpaczliwie proszący namysłuJak gałąź ścięta chybocze i drży...Och, jasna chwilę w tej matni chaosieNić słabą bym tylko uczepić się mógłBym śniegiem sfrunął jak echo po rosieW byt albo w niebyt niech rozstrzyga Bóg! 2.III.44KOBIETA Z NIEPRAWDZIWEGO ZDARZENIA!Czemu się ze mną droczyszMaro mych tęsknot krwi...Sen spędzasz z oczu, brwi..Wciskasz się w pamięć tłoczysz...Chcesz porwać i omamićMe zmysły- duszę ma...Stoczyć je żądzą, rdząMarzenia moje splamić...Rozmieniasz wdzięki swe...W świetliste tęcze, dnieW złotogłów czarów, cud...W ponętną grzechu wońSpowijasz oczy skrońZmysłom podajesz miód...Przyjacielu po coś przyszedł?W trzepocie twoich powiekKwietna zalotność lśni...Co kusi, sidle, drwi..Zalotność w ruchach, słowie...Uśmiechem się wypieszczaszDo mych samotnych snówJak zapach białych bzówJak rytm w poezję wieszcza...W firankach twoich rzęsW cieniu rzuconych więźMotyle czary twe...Jedwabiem włosów graszZmysłami szatę tkaszNa biednie serce me...Drżę z przedziwnego lęku ...Jak letni, poranny dzieńSpaja mnie – kradnie cień...Rozfałdowanie wdziękówZ jasnego zalewu pianMewą się zerwać mi...W błękitne, modre mgłyZ gąszcza chwytliwych lianZ poszumu uciec krwiOcalić ducha skryPowitać chłodna dal...Z pajęczyn czarów twychZ poszeptu myśli złychW podniebną czystość halCzemu mym białym skrzydłemChcesz ścierać sobie razUliczny nalot, kurzMarzeniem niedościgłymRwać pióra mym tęsknotomNa serce cienie kłaśćSzalejem drogę słaćLegendę zniszczyć złotą...Chcesz spalić makiem wargMą duszę w popiół.. w piarg...Spokój mi rozbić w pyłModlitwę spłoszyć z ustRzucić mnie na swój rusztWyzbyć mnie z nocy, z siłOddal się proszę, zczełznijRozwiej się jak ten dymNatrętny, łatwy rymJak fotografia spełznij...Jak wyrzut sumienia skryjPopłochem cieniów w mrokStadem spłoszonych srokRozprósz się w błękit, w mgły...Chcę odejść... pozwól miZatrzasnąć zmysłom drzwiPolecieć, pomknąć precz!Ratując swoją jaźńJak dziecko miłą baśńOd wiatru, złoty mleczNiczyje moje słowaSpojrzenia, dotyk, siwyMej samotności łzyBezbarwna ich wymowaNic dla mnie twoja ceraNic dla mnie pokus twych wargEcho miłosnych skargCo w ustach ci zamiera ...Nic dla mnie słodycz pićNi pieśni tobie wićO naszym szczęściu, bzachPo co nadziei żyćW dali gdzieś przewiały liśćIskra zwęglonych drwachBezskrzydła moja miłośćChoć pragnie słońca, gwiazdDo orlich leci gniazdZ chmurami brać zażyłość...W sercu mym dla Cię drzemięTulipanowy chłód...Wieczysty jak twój głódJak mej tęsknoty brzemię...Jam tylko Ci jak bratPszczole rozwarty kwiatNa skronie podmuch wiatruChoć prośby twe jak gradChoć kuszą mnie jak czartPrzekładam szczyty TatrWędrówka nieustannaDusza ma dziki ptakSnami sycony ssakJak na pustyni manna!W szukaniu życia BogaJam pomylony GraalSzara mnie ciągnie dalSamotna skalna drogaJak mi cię żal... 7.III.1944
posted by Jan Czekajewski at 10:15 PM

Henryk Czekajewski Wiersze (4,5,6) 1943-44r
CZUJ DUCH!Zmęczony czuwaniemBezsennych nocy i dniWieczystym błaganiem-chmur o gromO zadośćuczynienie snomBacz byś nie legną w nich!Choć co dzień niebo krwiZalewa twarz i mózgGradem katowskich rózgNadzieje siecze, drwi...Zatnij się w sobie, znoś!Boga o siły proś!Boć świt – tuż ... tuż...lada dzień swoboda zórzZalśni -, zetrze łzyWięc bądź gotowym już...Słowa tęsknoty na niebiePisane bezsilną rozpacząWskrześ!Niech cię sen nie kolebie...A choć tysiące łkają, płaczą...Wierz!Zielone żyto wydarzeńJuż rośnie, wkrótce zbiórW miecze przekuj stopy marzeńBy stanąć jak groźny bór...Po sercach rozpal wiciChrzciciele już na świecie...Dobrą nowinę puść w ludŻe wkrótce spełni się cud.Pst!Czuj duchPrzykładaj do ziemi słuchDo ziemi zbroczonej krwiąCo słyszysz?Grzmi, wali, łomocze mocarny Polski głosEcha płyną po rosie zaszklonych tęsknotą ócz...Wzmocnione rytmem krwiRadosnym niepokojemIdą!W oczach świetlane wizjeW uszach radosny tęt...Szumią zwycięskie skrzydłaSunie lawina pancernaZielony Bałtyk w bruzdachCzy widzisz?!Wytęż wzrokOczekuj każdego śwituWskroś dym, wskroś pył i gruzZłotego spełnień mituWskroś pobojowisk kurz!Badaj dale horyzontuCzekaj z jutrzni z HellespontuHasła z dalekich mórz...Łzy szczęścia skryjSerce jak granit...Jezus! Maria! Bij!Pomordowanych cienieJako twa tarcza, osłonaZ cmentarzysk grobowe kamieniePodporąAbyś stać mógłCzy słyszysz?Idący z dala zewTupot walczących nógŻołnierski, dziarski śpiewTwój złoty rógPod krwawy znojny siew!Przetrzyj, oczy przetrzyjOspałość, senność precz!Ostrz swój stalowy mieczBaczenie miejGdy cię oszczędzi wrógGdy da ci dotrwać BógTo stańNa śmierć i życie, bójPrzez krwawy trud i znój!/ 15.XII. 1943 /KOLEGOM / 16XII.1043 /Do was się zwracam poeci, koledzyBy trud na barki gotowi byli wziąćBy być zwierciadłem ludzkiej samowiedzyZ rodzinnego lnu dla serc sztandary prząśćRozdzwonić strofy głosami pól i niwNasycić wonią lasów, pól i błoniPszczelnym ulem prac, upałem, trudem żniwBy Polską tchnęły jak wiosną kwiat jabłoniGwiazdy przeznaczeń niech się odbija w nichNiech drgają, drżą jak w wietrze krzewy bzuNiech w swoich toniach w głąb skryją blichtr i szykMęczeństwo dnia, nie samotnego snuZ zapachów, z tęczy barw wyrazy lepićRoztapiać w słońcu i łamać w krysztaleWiosennych soków prężność w żyły szczepićWzrok wbity w ziemię, porwać w jasne daleWyciskać w oczach dziecka łzy zachwytuZłotolity pas tęsknoty z marzeń snućZ codziennych zdarzeń i snów błękituZapalać głowy i ideały kućByć spragnionemu kubkiem czystej wodyChrystusem dla szarej, codziennej nędzyW chacie, w pałacu swoje święcić godyDusze chwytać jak złoty błysk pieniędzyRozjaśniać chwile beznadzieją dnia i znójUwiecznić w bruku zroszonym krwiąSerca we wichrach prowadzić w święty bójA groby poległych zraszać wspomnieniem, łząDać skazańcowi niepłodność ofiaryPszeniczne ziarna nadzieje w piersi siaćZaorać smutki niecić ognia wiaryWrogom w twarz patrzeć, nie znać, co to się baćAle chwilami być jak bat pastuchaKarzący rzemień, co piętnuje, gromiKarmin ust, naperfumowanie duchaCo uczuć świętość od skalania broniDo serc się wdzierać przemocą rozsądkuHonor uczynić nęcącym jak grzechI zło wypleniać słów wrzątkuGdy szczęście pryśnie, zostanie wam śmiechSYLWESTROWE REFLEKSJEIrenie- wspomniałaś mi, że znajomi zwą Cię Madame ButterflyPo raz drugi Cię ujrzałemW tę Sylwestrową nocBłysnęłaś mi swym drobnym ciałemNiosąc z sobą gamę woniTak jak wiosna, kwiat jabłoniDziewiczy czar i mocSpętały mi dłonie, ręceTwe oczy tak nie śmiałeŻem szalał, konał w męceI myśli miał zuchwaleSzyja -Jak lękliwego szyja ptakaUsta –Jak rozpalone w słońcu mąciUśmiech –Przebudzonego nagle dzieckaTwój jestem dziewczę z NagasakiTęsknota motylem z piersi leciTrzepocze się w krąg ramion , ustFalą wezbranej krwiOgarnia twarz i żądze niciJak światło na wargach graMigoce, drgaWpada w gołębi puch Twych licW firanki rzęs, zatoki brwiGdzie się zaduma czai lśniA może łzaJuż jest na czoleZawstydzona bielą tłaW matecznik włosów wzlata, pętaDziecięcych marzeń baśń zaklętaTęsknotę łkaZ czerni sukni w włosów czerniKrótki motyli lotI szczęścia mego senSylwester przebrzmiał, zczełzłJak liść uleciał w dalWspomnień zostało naręczeI został tylko żalNie nazwij jednak „smutkiem”Uroku tych chwil niewieluZwij je radością, szczęściemTy mój słoneczny motyluPrzy Tobie śnił swój majRaj młodzieńczych latNie ważny był cały światPrzy Tobie – Butterfly!Pierzchła samotność świątUsta się zbyły pętKosztując to co rajOkrutną chciałaś byćNadziei nie dać żyćBądź inną – Butterfly!Wspomnieniem zdartych przebojówBajecznie starych tangRozbiję jazz ....? rytemI wichrem niepokojuŻałuję ja Jang-cy – kjangPowstałą pustkę zaludnięDźwiękami pieśni południaNiech Ci tęsknota je śleSnuj przędzę swoich marzeńŻe mi bez Ciebie źleO niechże wiersze meUrocza Cho-cho-sanBędą jak wiśni kwiatZa Tobą posyłam w światTęsknot moich wianJa „Pinkeston” przypadkuCzarowna Cho-cho-sanZa chwil przeżytych czarSwe wiersze slę Ci w darJa – le Seeond Boholon 3.01.1944
posted by Jan Czekajewski at 10:08 PM

Henryk Czekajewski- WIERSZE (1,2,3) rok 1943
Henryk CzekajewskiZmarł w Warszawie ( w Domu Opieki im Sw. Huberta w Zalesiu Górnym ) w roku 2004.Kawaler, samotnik, dziwak. Mieszkał prawie cale życie w Pyrach pod Warszawą w domu opalanym drzewem, bez kanalizacji i wodociągu. Daleki mój krewny ( nasi dziadkowie byli braćmi). Po wojnie pracował jako kierowca autobusów miejskich.Jego brat, Bogdan Czekajewski, w czasie wojny walczyl w Armii Andersa. Po wojnie osiadł i umarł we Francji. Trudno sie bylo spodziwa, że Henryk pisal całe życie poezje. Po smierci Henryka Czekajewkiego poprosiłem Panią Mielczarek o przepisanie jego wierszy z wielu recznie pisanych kartek w celu ich upowszechninia. Zauważcie Państwo, że wiersze Henryka są intersujące i ambitne mimo, że Henryk mial zaledwo srednie wykształcenie.Henryk Czekajewski –wiersze cz.IIZAPOMNIEĆButelka wódki i wciąż próżna szklankaNienasycenie... drwa rozkoszy bezwładNic mi świat cały, rozstrzelanie...Branka...Niepewne jutro – bezbarwność, szarość, mat..Na cóż mnie teraz przekleństwa w zębach mlećZ dzienników, z ludzkich ust nadzieję chłonąć...Jakąż rozkoszą przestać czuć i myślećŚwiadomość stracić, zapomnieć... utonąć...Trosk, niepokoju zrzucić z pleców brzemię..Stać się jak dziecko, co nic nie rozumieW niebyt popłynąć, stracić z oczu ziemię...Chwast wspomnień wyrwać w krwi szalonym szumie...Krwawego znoju codziennych mąk, bóluMarzeń o szczęściu wzrosłych z beznadzieiTragedii nieszczęść krzykliwego chóruWyzbyć się uciec, umknąć z ich zawieiW dali zostawić codzienną ócz strawę...Szmaty plakatów krwawiących na słupach...Rozpacz bezsilną... tragiczną zabawę...Jutrznię swobody po ofiarach, trupachKrwi własnej karpie, trwogę sennych marzeń...Widziadła, widma... dnia wyolbrzymienieW krzywym zwierciadle świadomości zdarzeń –Karykatury... wydłużone cienie...Utopić wszystko w tym bezbarwnym płynieWytrawić, spalić w ogniu jego mocy...By być jak kamień w wypadków lawinieNieczuły...tępy...martwy... W czasu procy[ 12.XII.1943]MŁODOŚĆ JASNAMłodość jasna, słoneczna, motylaCoś nam się w dali jako cud zdawałaJako radosna i beztroska chwilaCoś nam miraże na szkle malowałaCoś być nam miała młodych sił wyra jemI wiecznych szczęścia winobraniem, wczasom...Kwitnącą wiosną... rozśpiewanym majemSzumiącym – sławą czynów przyszłych – lasem...Dziejowy wicher strącił rosę marzeń...Łamiąc konary, jak grom zwalając pnie...Pomruki niosąc straszliwych wydarzeń ...Klątwę zniszczenia, męki pamiętne dnie...Krwawa młodości – ty – w przeciągu wiekówJasna Golgota na rubieży światów...Cierniem wieńczona, sycona krwią z ścieków...Przeklęte! – Święta!Nie czas jest teraz ułudy nie chwytaćKarmić rozpaczą, groby stroić w kwiaty...Płaczących matek o porady pytaćI nędzy swojej rozstawiać tu czaty...Wyprać z rozpaczy – serca, snów pacierze...Zęby zacisnąć- ze wściekłością zwlekać-Do piersi przypiąć stalowe pancerze-W sercach zapalić gromową wić – czekać! ...[ 13.XII.1943]MROKNoc spadła na WarszawęJak chytry, przebiegły wróg?Przykryć wspomnienia krwaweZbroczony bruk...W cień uskoczyły gdzieśPrzerażenie i strachSłupy w plakatach krwi Zawarte okna, drzwiNa jawie lęki i w snach....Sczerniały zarysy ruinSkryły kalectwo w mrokStarły krew z murów, z rąkRozwiały się ...zczełzły w pył /nie wiem co to znaczy/Nerwowy pośpiech, ruch...Zająca bieg wśród bruzdW dal wytężony słuchPręga ściśniętych ust...- Bagienne płomyki laterekTupot nógZderzenia ciałSzepty przeprosinPomylenie drógTajemne krecie uroczyskaBłoto... Stopniały śnieg...Już świeży padł.. śliskaPrzeklęty czas / i wiek/Ludzie jak cienieWzdłuż murów, ścian i bramTu i tamWypełzło z swoich jamJak nieukojone marzenia?Serca stłumiony szlochHalt!Snop światłaHäude hoch!Przy piersi metalu chłódRęce i skronie jak lódBezradność złapanego ptakaWskroś karabinów tłaBłysk hełmów, broni szczękTajony w piersiach lekKtoś w nich samotnie łkaCzas liczony szybkim topnieniem świecŁowieniem szmerówWpływa jak węgla garśćChciałoby się wszystko rzucić i biecW jaśniejszą dalWyzbyć się nocnych niepokoi .. trwógStłumić swój żal...Sperrstunde-Wskroś mroczną śniegu jaźń...Złowrogą domów czerńTrupia cisza cmentarzyskPróchno stoczonego pniaNie znajdziesz tu nikogoOkna zakute trwogąNiepewnej nocy dniaZaklęte trwogąCzasem tylko pijanego krzykCiszaWiatru przeciągły świtSeria strzałówKuli gwizdCzyjś jękRzężenie, krewLękCisza/ 14.XII.1943 /
posted by Jan Czekajewski at 9:56 PM
 
/* Google Analytics Script */