Monday, December 01, 2008

W Dniu Wyborów Prezydenta USA ( z humorem)

Wybory Prezydenckie w USA ( z humorem).
Wszyscy udajemy się dzisiaj do urn wyborczych wybierając nowego Prezydenta. Niemniej przy tej samej okazji, nasi wyborcy zadecydują także o przyszłości naszego Kraju jak i Świata, przez odpowiedź, tak jak kiedyś w Polsce, w roku 1946, na trzy (3) dodatkowe pytania:
1.Czy popierasz przyłączenie Ziem Zachodnich (od Jordanu) do Macierzy
2.Czy popierasz wprowadzenie DEMOKRACJI DWUPARTYJNEJ na Świecie i Wszechświecie
3.Czy jesteś przeciwny(a) ssaniu antysemityzmu z mlekiem matki
Podobno kartki z gotowymi odpowiedziami 3xTAK są już wydrukowane i dostępne dla leniwych i analfabetów.
Telewizja donosi, że entuzjastyczne tłumy amerykańskich wyborców żądały zniesienia tajności wyborów i obywatele, jawnie, z kartką 3xTAK, w ręku, prą
do urn wyborczych. Chorych i inwalidów przynoszą na noszach. Narkomani dostają zamiast wyborczej kiełbasy, darmowy zastrzyk z heroiny. Polonusom rozdaje się kabanosy. Grupy składające się z mniejszości narodowych przybywają do lokalów wyborczych w przy dźwiękach etnicznej muzyki, Dixilandu (Murzyni) lub Marriachi Bands ( Meksykanie). Polonusi w Chicago przybyli ubrani w stroje krakowskie i góralskie, niektórzy z ciupagami i konnicami. W sąsiednich pomieszczeniach na powszechne żądanie obywateli, zainstalowano zaimprowizowane konfesjonały, w których obywatele mogą zwierzać się przed psychologami Urzędu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (Home Land Security) ze swych wątpliwości.
Z głośników słychać transmisje zagraniczne i niemilknące oklaski i wiwaty setek tysięcy demonstrantów z Paryża, Warszawy, Londynu i Berlina, popierających nasze wybory.
W Iraku i Afganistanie tubylcy, poświęcają swe życie w spektakularnych fajerwerkach i eksplozjach. Chińczycy dla poparcia zadeklarowali że kupią, już jutro, następny trylion ( tysiąc amerykańskich bilionów) dolarów w postaci amerykańskich obligacji pożyczkowych. Pieniądze te sfinansują ambitny program nowego prezydenta, w którym każdy Amerykanin będzie miał 50-cio calowy plaski telewizor produkcji chińskiej. Północni Koreańczycy wystrzelili dla wiwatu kolejna rakietę balistyczną która przeleciała nad japońską wyspą Okinawa, gdzie mieszczą się bazy amerykańskie.
W Afryce, szczepy Hutu i Tutsi, na dzień amerykańskich wyborów, zawiesili swoje waśnie i przyrzekli, że w przyszłości, przy regulacji konfliktów etnicznych, zastosują, tak jak Amerykanie, przy egzekucjach, zastrzyki albo gaz trujący, zamiast mało higienicznych bambusowych oszczepów i maczug.
Nad lokalami wyborczymi w południowych Stanach podobno zaobserwowano
tęcze w kolorach narodowych, które niektórym automobilistom myliły się z łukami charakterystycznymi dla sklepów hamburgerów MacDonalda. Głęboko wierzący Odrodzeni - Chrześcijanie spodziewają się cudu wyborczego i wyboru własnego kandydata, który zapewni Armagedon dla innowierców, aborcjonistów i homosiów .
Ja sam zauważyłem, że u mnie sceptyka i niedowiarka, nadprzyrodzone zjawisko.
Nagle, z niewiadomego powodu, przestały mi się pocić nogi. Wielki to dzień, którego żeśmy dożyli. Dzięki Ci Jehowo!
Na razie kończę. Czasu mi brak. Idę głosować! 3 razy TAK!
Johnek de Kapusta, 4. X.2008

Polska z Tarcza lub na Tarczy

Polska z Tarczą lub na Tarczy

W ostatnich dniach pisze się dużo i widzi w polskiej TV, o wygórowanych warunkach stawianych przez stronę polską w negocjacjach z Amerykanami w sprawie budowy w Polsce wyrzutni amerykańskiej tarczy anty-rakietowej.
Żyjąc w USA od 40 lat mam inne wyobrażenie niż krajowi krytycy polityki zagranicznej Premiera Tuska.
Zwolennicy Tarczy budują psychozę zagrożenia militarnego przez Rosję i Chiny i przedstawiają wojskową i gospodarczą wszechpotęgę USA jako barierę dla dominacji totalitaryzmu i terroryzmu.
Dzisiejsze mocarstwa już są mniej zależne od ilości rakiet i broni atomowej, ale bardziej od swej mocy gospodarczej. Chiny dzisiaj nie potrzebują mocnej armii aby rzucić Amerykę na kolana. Wystarczy że rzucą na rynek międzynarodowy nagromadzone zasoby dolarów i spowodują inflację w takim stopniu, że dolarami będziemy mogli sobie tapetować ściany. Nierozważna agresja spowodowana przez Izrael albo USA w stosunku do Iranu spowoduje podskoczenie baryłki ropy o 100 albo 200% powodując tragiczne dla amerykańskiej i europejskiej ekonomii skutki. Dla wywołania katastrofy nie potrzeba irańskich rakiet z głowicami atomowymi. Wystarczy zablokować cieśninę Hormuz przez zatopienie w niej kilku statków. Ameryka mimo wielu ostrzeżeń o zbliżającej się katastrofie energetycznej obudziła się dzisiaj z ręką w nocniku, nie produkując ekonomicznych samochodów, bez zastępczych źródeł energii , a nawet bez planów dla budowy następnych elektrowni atomowych.
W USA, kilka lat temu, grupa nazwana później neo- konserwatystami, wymyśliła sobie, że na skutek czasowego bezkrólewia po upadku ZSSR, Ameryka przejmie władzę nad światem, a Ameryka będą właśnie kierować oni, Superintelektualiści. Dzisiaj okazuje się, że nie byli oni ani konserwatystami ani intelektualistami. Ich koncepcja nie była zupełnie nowa. Podobnie było w roku 1917 w Rosji, kiedy to „intelektualiści”, w postaci Trockiego, Lenina, Radka i Dzierżyńskiego, marzyli o globalnym komunizmie z nimi u steru.
Wojna w Iraku okazała się zimnym prysznicem na ich globalne zapędy i dlatego neo-konserwatywna grupa „myślicieli” szybko wycofała się z rządu i nierządu, a ich nazwiska już dzisiaj nie ukwiecają szpalty amerykańskich dzienników, skąd niedawno głosili swój „demokratyczny”, globalny mesjanizm. Uciekli z tonącego okrętu, opuszczając swego ulubionego Prezydenta bez steru, kompasu i żagla, a naiwną gawiedź, czyli amerykańskich obywateli zostawili z opadającymi, dziurawymi gaciami. Przepraszam, zostawili nam jednak Stary Testament i kilka kartek z Nowego Testamentu z przepowiednią, mego imiennika, Św. Jana Ewangelisty, o zbliżającej się Globalnej Apokalipsie.
Krytycy Tuska wspominają o „złym wrażeniu” jakie jego polityka w sprawie Tarczy robi na amerykańskich sojusznikach. Ja bym się tym nie przejmował. Sojusznicy mają raczej gruba skórę. Polakom chodzi o wrażenie, a Amerykanom o pieniądze i ropę naftową.
Poglądy zwolenników Tarczy, zresztą popularne wśród Polaków w Polsce, zakładają że Stany Zjednoczone są krajem dżentelmenów, którzy odwzajemnią się z nadwyżką za gesty przyjaźni, w postaci wysłania polskiego wojska do Iraku lub Afganistanu. Amerykańscy politycy wywodzą się z biznesu i dbają o swe własne, wąskie i natychmiastowe interesy. Nie należy ich za to winić, natomiast Polacy winni się od nich tego uczyć, albo przynajmniej zdawać sobie z tego sprawę.
Polskie pojecie honoru Amerykanie uważają za godne pożałowania frajerstwo. Polacy dostali od nich figę albo daktyla, kiedy domagali się kontraktów w Iraku. Kontrakty te przeszły w ręce amerykańskiej firmy Halliburton i kilku innych jej podobnych, bez przetargów, do których Polska nie była dopuszczona. Nawiasem mówiąc, kiedyś, przed laty, przewidując kryzys olejowy, kupiłem akcje tej firmy i dzisiaj ze zdumieniem zauważyłem podwojenie ich wartości.
Czy wiecie, że połowa sil zbrojnych w Iraku składa się z prywatnych ochroniarzy płaconych około $400 000 rocznie. A jak jest płacony polski żołnierz w Iraku? Ponieważ polski żołnierz broni w Iraku polskiego honoru i wiary, więc ujmą by było domagać się przez niego zapłaty za poświęcenie w obronie Chrześcijańskiego Przedmurza w Mezopotamii.
Takie zachowanie jest zresztą zgodne z polską tradycją z czasów napoleońskich, kiedy to ofiary polskiej krwi zostały spłacone w postaci ochłapu jakim było Księstwo Warszawskie, ustanowione przez Napoleona, z Niemcem z Saksonii, Fryderykiem, jako królem.
Tarcza jest i była bzdurą, przynajmniej w jej ostatniej polskiej postaci. Tarcza w Polsce zostanie zlikwidowana w pierwszych 3 minutach wojny przez rosyjskie rakiety krótkiego zasięgu albo nisko lecące bomby rakietowe (cruise missails). To samo można powiedzieć o losie baz samolotów F16.
Gadanie o zagrożeniu rakietami z Iranu nie trzyma się kupy z punktu widzenia naukowego i strategicznego, niemniej stwarza przydatną „fata morganę” polityczną dla ewentualnego ataku na tamten kraj. Na Tarczę godził się Kwaśniewski, bo się spodziewał, także mylnie, że mu się Amerykanie odwdzięczą dając mu poczesne stanowisko w NATO albo w ONZ. Dostał kopniaka kiedy stał się nieprzydatny. Ostatnio jednak jakaś „charytatywna” organizacja Żydów europejskich mianowała go „komisarzem” do walki z europejskim antysemityzmem i rasizmem. Kwaśniewski na pewno pomyślał, że „lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu” i zaszczytną a jednocześnie dochodową nominację, przyjął. Jedyną korzyść z Tarczy czerpie amerykański przemysł zbrojeniowy, który jak się wydaje został tym, który się jeszcze liczy. Inne przemysły przeniosły się już do Chin i Meksyku a przemysł samochodowy jest na granicy bankructwa. Wartość rynkowa akcji General Motors, jest zbliżona do wartości łańcucha kawiarni, „Starbuks Cafe”. Na marginesie chciałbym dodać, chłodząc głowy wielbicieli amerykańskiej potęgi, ze udział przemysłu wytwórczego w całej gospodarce USA, czyli jej globalnego produktu (GNP), wynosi dzisiaj tylko 12%. Na resztę „produktu” składają się „niby-produkty” banków, polisy i prowizje ubezpieczeniowe, hamburgery Mack Donalda, szpitale, handel detaliczny a także usługi fryzjerów i czyścibutów. No jest jeszcze Hollywood ze swą maszyną filmową i telewizyjną.
Niedawno biedna Polska kupiła złomowe samoloty F16 kiedy już USA zastępuje swoja flotę niewidzialnymi dla radaru samolotami F22. Ponadto, to po co Polsce samoloty szturmowe?. Polska nie będzie, albo przynajmniej nie powinna, nikogo bombardować. Polsce potrzebna jest obrona przeciwlotnicza, najlepiej własnej produkcji. Trzeba było władować te miliardy dolarów wydane na samoloty w badania naukowe i produkcję własnych rakiet „ziemia –powietrze” a także rakiet przeciwczołgowych. Może Tusk winien, zebrać się na odwagę i poprosić nie o rakiety, ale o licencję na produkcję rakiet Patriot? Życzę powodzenia!
Dziwnym trafem moje naiwne, cywilne i bezpartyjne poglądy są zbieżne z wypowiedziami i radami dla Polski profesora Zbigniewa Brzezińskiego, które można by streścić do powiedzenia :

” Kochajcie się jak bracia a liczcie się jak Żydzi”. Zapytacie się wiec Państwo, dlaczego ja, Amerykanin, jestem tak krytyczny w stosunku do kraju mego zamieszkania i obywatelstwa? Otóż właśnie dlatego, że jestem przekonany, że megalomania władzy nad światem, pod żadnym sztandarem albo pozorem, nigdy w przeszłości nikomu na dobre nie wyszła.
Czym prędzej takiemu pacjentowi poda się leki psychotropowe, tym większa jest nadzieja, że nie popełni zbiorowego samobójstwa.

Jan Czekajewski
Członek Polskiego Instytutu Naukowego w NY (PIASA)

Friday, October 10, 2008

Donos do Prokuratora w Opolu

Prokuratura Wojewódzka w Opolu
Wydział Pamięci Narodowej

Szanowny Herr Prokurator,
Ja niżej podpisany, Wolfgang Ślimak, rolnik-autochton, ze wsi Placówka, woj. opolskie, niniejszym zapodaje ze niejaki Herr Dr. Bogusław Wiseman , podobno zatrudniony w Klinice Ginekologii Towarzyskiej Akademii Medycznej w Opolu, w chwilach kiedy jestem w pracy, nielegalnie i bezpłatnie, chędoży moja żonę Helge Ślimak ( z domu Rura) z która jestem żonaty dozgonnie i podwójnie, jako ze cywilnie i kościelnie. Chciałbym zwrócić uwagę Wysokiej Prokuraturze ze wyżej wymienione stosunki moralne Herr Dr. Wiseman obywa z moja małżonką na tylnym siedzeniu samochodu małolitrażowego produkcji krajowej (na licencji Fiata), co ubliża wszystkim zasadom Bezpieczeństwa, Katechizmu i Higieny Pracy i jest dodatkowym powodem do wysokiego, jeśli nie najwyższego wymiaru kary.Tenże Herr Dr. Bogusław Wiseman będąc w pijanym widzie, w bistro "Panderosa" we wsi Placówka, wypowiadał sie publicznie, po powrocie z Hameryki, ze praca w Nowy Yorku, " na azbestach", jest gorsza od Sowieckiego Obozu Pracy na Kołymie. Dr. Bogusław Wiseman bredził także, że zdrowo zagazował, co mnie dogłębnie i osobiście uraziło, jako ze mój ojciec, w czasie wojny, zakwalifikował sie do renty w Drugiej Grupie Inwalidzkiej, jak sie zagazował bimbrem czy tez denaturatem, podczas służby w Wermachtcie, we wiosce Krepitze (dzisiaj Krzepice) koło Tchenstochau, Generalgouvarnement. Wyżej wymienione skandaliczne wypowiedzi Dr. Bogusława Wisemana sa wierutnym kłamstwem wbrew oczywistym faktom i obraza nie tylko Pamięci Narodu Polskiemu, ale także Unii Europejskiej i NATO. Wobec skandalicznych wypowiedzi Herr Doktora Bogusława Wisemana, żądam aby go Pan Herr Prokurator zapudłował do pierdla na lat trzy a jeśli możliwe na lat pięć. Przedłużenie wyroku należy uzasadnić wyżej wymienionymi skandalicznymi warunkami BHP w których moja żona Helga Ślimak (z domu Rura) darmowo wykonywała usługi moralne na rzecz Dr.Bogusława Wisemana.Dłuższa izolacja Dr. Bogusława Wisemana w zakładzie penitencjarnym, da mi czas na konstruktywne odbudowanie mych stosunków małżeńskich z ma ukochana żoną Helga ( z domu Rura) na zasadach Wartości Chrześciańskich, Wolnorynkowych i Europejskich.p.s. Pozwalam sobie załączyć 250 Euro dla Pana Prokuratora na "koszta sądowe" i zobowiązuję sie dorzucić dużo więcej jak ten sukinsyn Wiseman zczyznie docna w pierdlu Szanownego Pana Herr Prokuratora. Jeśli Pan Herr Prokurator dozwoli to po jego aresztowaniu przyjdę do wiezienia w Opolu aby mu jeszcze patriotycznie dokopać.

Im Aufrage / nieczytelny/Wolfgang Slimak,rolnik- autochton,
Wieś Placówka, Powiat Strzelce,
Województwo Opolskie
W kompozycji pisma do Prokuratury pomagał
Emerytowany Sekretarz PZPR (dziś azylant polityczny w N.Y.):
Mgr habilitowany, Johan (Johnek) Musician/podpis nieczytelny/

Paszport do Nieba (Zachodniego)

Powrót na łono (ojczyzny)
Był rok 1962, szósty rok epoki miłościwie nam panującego Towarzysza Wiesława (Gomółki). Miałem 28 lat, bujną czarną czuprynę, ukończone studia z elektroniki na Politechnice Wrocławskiej i roczny staż w Instytucie Fizyki w Uppsali(Szwecja). Poza tym mogłem tańczyć Boogie-Woogie całą noc, co nie znaczy ze byłem kompletnie szczęśliwy. Moje życie osobiste było nieco zagmatwane, mieszkając na tak zwana "kocią łapę" z moja drugą byłą żoną, Zofia, będąc jednoczenie formalnie żonaty z moją pierwszą byłą żoną, Elżbietą. Wewnętrznie byłem emocjonalnie rozdarty, jako że obydwie panie reprezentowały dwie różne piękności duszy i biustów, nawzajem się uzupełniające, ale niemożliwe do pogodzenia w sferze –monogamicznej, katolickiej moralności, jakiej w owym czasie hołdowałem.W tej sytuacji przychodziło mi do głowy, ze wyjazd za granicę pozwoli mi na nabranie koniecznej perspektywy dla oceny walorów obydwu Pań a także porównanie ich z przodującymi standardami krajów zachodniej i północnej Europy.Ubiegał właśnie rok mej pracy jako asystenta w Instytucie Fizyki Doświadczalnej, Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie gdzie zwabił mnie niecnie Profesor Włodzimierz Żuk, którego poznałem rok wcześniej w Instytucie Fizyki w Uppsali. Mój powrót do Polski był zaskoczeniem dla wielu osób zarówno mi przyjaznych jak i wrogich. Był na pewno dużym zaskoczeniem dla Urzędu Bezpieczeństwa, który to Urząd w owych czasach bardzo się troszczył o ubytek obiecującego narybku naukowego na rzecz wrażego ideologicznie Zachodu a jednocześnie paranoiczne bał się tych co wracali z Zachodu do PRL-owskiej Polski.Chciałbym zaznaczyć, ze powody mego powrotu do Polski miały charakter wyłącznie ideowy i platoniczny.W pierwszej kolejności odczuwałem poczucie winy, że opuściłem PRL-oska Ojczyznę dla której winieniem przynajmniej zrosić czoło potem przy budowie zrębów socjalizmu, ale również z powodu trapiących mnie nocnych mar o leżących odłogiem przednich i tylnich walorach mej zostawionej w Polsce ukochanej Zofii. Obawiałem się, że ten odłóg zostanie szybko zagospodarowany a ukochana zmeliorowana przez miejscowych łódzkich konkurentów. Z powyższych wiec przesłanek patriotyczno- ideologicznych przyjąłem zaproszenie Profesora Żuka na pozycję Pierwszego Elektronika Polski-B, czyli tej rolniczej części Polski, która leży na wschód od Wisły. Do Lublina przyjechałem z Zofią. Po przyjeździe okazało się, że Uniwersytet nie ma dla mnie mieszkania, a wielu adiunktów i docentów habilitowanych mieszka od lat, razem z rodzinami w pojedynczych pokojach domów akademickich. Rektorat zaoferował mi zatem łóżko w uniwersyteckim pokoju gościnnym, mieszczącym się w suterenie jednego z żeńskich akademików. W pokoju tym były dwa żelazne łóżka, do jednego z nich miałem niezaprzeczalne prawo, drugie natomiast należało odstąpić innym wizytującym uczonym, którzy od czasu do czasu przybywali do Lubina z gościnnymi wykładami.Kłopot był z Zofią, gdyż obawiałem się, że wizytujący uczeni nie zadowolą się jedynie żelaznym łóżkiem, ale zapragną korzystać z obfitych walorów Zofii. W niewinnosci mych lat młodzieńczych, wychowany w siermiężnej kulturze heteroseksualnego socjalizmu, nie byłem wtedy uczulony na możliwość osobistego zagrożenia przez adoratorów męsko-męskich. Moje obawy nie były bez podstaw, jako że pewnej zimowej nocy zapukał do drzwi zmoknięty profesor z Lodzi, aspirujący do drugiego żelaznego łóżka. Biedak, zawiedziony brakiem mej gościnności, poczłapał, smagany deszczem i mą brukową elokwencją na zasłużony wypoczynek do odległej poczekalni lubelskiego dworca kolei żelaznej. Opisuje tutaj tą scenerię dla nowego pokolenia, które nie wiele wie, z jakimi się borykała Polska Nauka w dobie tak zwanej Odwilży Popaździernikowej.Dialektyczna Różnica miedzy Ciocią i PracąWyjeżdżając ze Szwecji, mój szef Profesor P.A. Tove, wręczył mi zaproszenie do pracy w jego Instytucie. Datę, której było brak na zaproszeniu, miałem sam wpisać, gdy zdecyduję się na powrót do Uppsali. Zaproszenie rozwiązywało sprawę szwedzkiej wizy i pracy, ale nie zapewniało polskiego paszportu.Ówczesne przepisy paszportowe, co prawda przewidywały wyjazdy do cioci za granicę, ale nie do pracy. Paszport na wyjazd na staż naukowy był tylko wydawany "za poparciem" Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. Dodatkowe utrudniania istniały także po drodze w postaci wymaganych "poparć" przez dyrektora instytutu naukowego i rektora uczelni. W Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego, w owym czasie, istniała specjalna komisja kwalifikująca wyjazdy, której przewodziła stara komunistka, Vice Minister Krasowska.Najmniej kłopotu miałem z Prof. Żukiem, który był zainteresowany utrzymaniem dobrych stosunków z Uniwersytetem w Uppsali a może także nadzieją na powtórny tam powrót. Profesor Żuk wystosował urzędowo brzmiące pismo, w którym informował Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego, ze wyjazd mgr.inż. Jana Czekajewskiego do Uppsali jest konieczny z uwagi na jego (czyli mój) udział w pięcioletnim planie badań naukowych w dziedzinie "korelacji kątowych". Ponieważ Prof.Żuk utrzymywał dobre stosunki z Rektorem Uniwersytetu, kolejne poparcie Rektora UMCS było czysta formalnością. Teczka z moimi dokumentami powędrowała więc do ministerstwa w Warszawie i sprawa mego wyjazdu nabrała urzędowego biegu. Mijał miesiąc za miesiącem, kończyły się wakacje a odpowiedzi z Warszawy nie było.Udział w Obronie Ludowej OjczyznyPewnego jesiennego poranka, wychodząc do pracy z mego "gościnnego" pokoju, minąłem zmokniętego żołnierza z oficjalnie wyglądająca kopertą w ręce. Żołnierz ten zapukał do moich drzwi, które otworzyła moja druga była żona, Zofia, i zapytał się o mnie. Zofia szybko zorientowała się ze taka koperta niczego dobrego nie wróży, bystro wiec odpowiedziała ze z tym łajdakiem Czekajewskim nie rozmawia, w domu go nie ma i nie wiadomo kiedy wróci. W każdym razie koperty nie przyjmie i pośrednikiem Ludowego Wojska Polskiego nie będzie. Rozmowę te słyszałem skryty za węgłem. Kiedy upewniłem się, że wojak odszedł, wróciłem do domu i zaczęliśmy rozpatrywać alternatywy ratunku. Jasnym było dla mnie, że Urząd Bezpieczeństwa, aby uniemożliwić mój wyjazd, stosował jedną z wypróbowanych metod, czyli powołanie do wojska na ćwiczenia. Wiadomo było, że jeśli nawet wyjdą z wojska, nie będę mógł wyjeżdżać przez kilka lat za granicę, gdyż jako bojowo przeszkolony podchorąży mógłbym wyjawić Amerykanom tajemnice strategii i techniki Ludowej Polskiej Armii a może i całego Paktu Warszawskiego, coś tak jakto póżniej zrobił dla CIA pułkownik Kukliński.Aby zyskać na czasie, spakowaliśmy dobytek w walizki i wyjechaliśmy następnym pociągiem do Warszawy, ciągle licząc że opóźnienie z wydaniem mego paszportu jest wynikiem zwykłej biurokracji. Na stacji Warszawa Wschodnia, w tłoku przy wysiadaniu, ukradziono nam jedną z walizek co nie poprawiło mojego samopoczucia. W Warszawie zamieszkaliśmy z Zofia na ul. Olimpijskiej na Mokotowie, w wilii jej wujka, „podziemnego przedsiębiorcy", Zygmunta Krauze, człowieka o bardzo barwnym charakterze, o którym kiedyś napisze więcej. Odtego momentuzacząłem swe codzienne wizyty w Ministerstwie Szkół Wyższych na ul. Miodowej,pytając się o losy mego paszportu. Mijały dniei noce, a w międzyczasie z Lublina dochodziły niepokojące donosy, że WKR (Wojskowa Komenda Rejonowa) postawiła przed Instytutem Fizyki żołnierza którego zadaniem była obserwacja momentu w którym pojawię się w pracy. Czułem, że jeśli nie dostanę paszportu, a mój pobyt w Warszawie się przeciągnie, mogą zostać oskarżony o dezercję. W między czasie, Wydział Zagraniczny Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego nie dawał mi żadnej odpowiedzi.Lekcja Marksizmu czyli Wartość Wymienna Czterokolorowego DługopisuZdesperowany, przechadzając się po ministerialnym korytarzu natknąłem się na znajomą twarz kolegi Koszyńskiego, byłego pracownika Biura Turystyki ZSP, dla którego dziewczyny, trzy lata temu, załatwiliśmy z Renkiem O. atrakcyjny wyjazd do Anglii na kopanie kartofli. ZSP załatwiało nam wtedy paszporty, za cichą umowa, że do naszej paczki dołączymy dziewczyny oficjalistów Związku Studentów Polskich. Angielskie zaproszenie "zorganizował" Reniek O. w czasie uprzedniego pobytu u swego londyńskiego wujka. Zaproszenie było wydane poprzez Związek Studentów Polskich na Emigracji, w którym działał Andrzej Stypułkowski, chyba pracujący także dla Radia Wolna Europa. Tak czy inaczej, kolega Koszynski spadł mi z nieba, co więcej, okazało się, ze pracuje teraz w Dziale Zagranicznym Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego i przygotowuje opinie dla decyzji "komisji wyjazdów zagranicznych". Po zapoznaniu go z moją sytuacja, zatajajac oczywiście element wojskowy, Koszynski zaofiarował swoją pomoc. Po kilkunastu minutach, Koszynski, poinformował mnie, że moje czekanie na paszport nie ma żadnego sensu, jako że paszportu nigdy nie dostanę, gdyż prośba Rektora UMCS z Lublina, dotycząca mego wyjazdu, została odrzucona na jednym zebrań wyżej wymienionej komisji przez Towarzyszkę Vice-Minister Krasowska. Na moich dokumentach Towarzyszka Krasowska napisała, "odrzucić z powodu imiennego zaproszenia". Towarzyszka Minister poczuła się obrażona, że Uniwersytet w Uppsali zaprasza kogoś imiennie, kiedy Ministerstwo wie lepiej kto winien pojechać na stypendium i ma do tego celu lepszych bo partyjnych kandydatów. Koszyński widząc rozpacz w mych oczach, wspomniał, ze nic nie jest jednak stracone, jako że komisja zbiera się co dwa tygodnie, i on me dokumenty powtórnie zaprezentuje, opiniując je pozytywnie, omijając imiennosć zaproszenia, zakładając że Towarzyszka Krasowska nie będzie pamiętać mej sprawy albo nie będzie brała udziału w komisji. Gotowy byłem obiecać Koszyńskiemu złote góry, natomiast Koszyński miał do mnie tylko jedna skromną prośbę o treści jak następuje: "Wiesz Bracie, ja mam taki długopis, cztero -kolorowy, którym zaznaczam ważność dokumentów ministerialnych. Niestety kolorowe wkłady się wykończyły i mój długopis jest bezużyteczny. Jak Bracie, pojedziesz na Zachód to przywieź mi taki właśnie wkład do długopisu". Koszyński dotrzymał słowa i w następnym tygodniu przedstawił moja pozytywnie zaopiniowana sprawę ministerialnej "komisji wyjazdowej". Moja zatwierdzona przez Ministerstwo teczka powędrowała skolei do Biura Paszportowego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Tam, jak na razie, nie miałem "chodów" i obawiałem się, że jeśli macki lubelskiego UB i wojska tam sięgnęły, paszportu i tak nie dostanę.Wpływ Potencji Marszałka Sejmu na PaszportWe Warszawie mieszkał w tym czasie mój szkolny kolega, Witek Pal, którego żona jak się okazało, pracowała jako sekretarka w Polskim Stronnictwie Ludowym, pseudo-partii stworzonej dla mydlenia oczu naiwnym, że Komuna toleruje wielo-partyjnosć. Na czele PSL-u w owym czasie stał Marszałek Sejmu Wycech, figurant PZPR-u, który nie miał już większych politycznych ambicji, poza utrzymaniem swej seksualnej potencji w możliwie sprawnej formie. W momencie kiedy rozgrywał się dramat mego paszportu, Marszałek Wycech bawił w Szwajcarii na kuracji hormonalnej, podobno polegającej na wstrzykiwaniu pacjentom wyciągu z byczych jąder. Czy kuracja była skuteczna, należałoby się spytać bliskich Stronnictwu i Sejmowi pięknych pań. Jego prawa ręką był Pan Kowal, któremu zostałem przedstawiony. Muszę przyznać, że Pan Kowal sprawnie zajął się moją sprawą i natychmiast zadzwonił do Biura Paszportów posługując się specjalna rządową linia telefoniczna zwana WCZ ( wysokiej częstotliwości) zastrzeżoną do użytku Marszałka Sejmu. Pan Kowal wyjaśnił osobie po drugiej stronie kabla, że "Stronnictwu" bardzo zależy aby ten młody naukowiec, dostał szybko paszport, gdyż interesy Stronnictwa tego wymagają. W rewanżu obiecałem Panu Kowalowi zaproszenie do Szwecji, razem z małżonką, jeśli się tylko tam ustabilizuję. Chcąc się wykazać zrozumieniem sytuacji zaprosiłem Pana Kowala na ucztę, czyli popijawę, do restauracji, czego jednak Pan Kowal odmówił, ostrzegając że utracjusze uczęszczający do warszawskich restauracji są pod baczna obserwacja agentów Urzędu Bezpieczenstwa. Postanowiliśmy zatem zorganizować biesiadę w wilii wuja na Mokotowie, co miało tę zaletę, ze wuj Krauze mógł dotrzymać kroku każdemu wytrawnemu pijusowi a zatem w pełni kwalifikował się na mego alkoholowego pełnomocnikaNiwelowanie Różnic Klasowych za Pomocą AlkoholuNa libację Pan Kowal przyjechał "wytworną" czarną limuzyną marki Wołga, kierowaną przez zaufanego szofera. Zaufanie do szofera miało u tow. Kowala pewne granice, jako że zostawił go przed domem, gdzie tenże przez kilka godzin trwania libacji dziarsko, dla rozgrzewki, przytupywał. Po pierwszym litrze czystej wyborowej Panowie Krauze i Kowal wyraźnie przypadli sobie do gustu. Pan Kowal, namawiał wuja aby wstąpił do Partii, gdzie czeka go błyskotliwa kariera, na co wuj Krauze wypytywał się tow. Kowala o szczegóły benefitow wynikających z partyjnego urzędu. Wuj Krauze był wyraźnie wzruszony faktem , ze ktoś pierwszy raz w jego życiu, oferuje mu pracę, gdyż dotychczas zawsze było odwrotnie, jako że to on zatrudniał innych. Jako dodatkowy argument Tow. Kowal zaczął wywijać pod wuja nosem zgrabnym belgijskim rewolwerem, symbolem władzy i zaufania jakim Partia i Rząd darzyła swoich urzędników wysokiej rangi. W odpowiedzi wuj zgrabnie strzelił palcami, na który to sygnał ukazał się w drzwiach Pan Jasiu, pełniący u wuja funkcje ludowego lokaja. Pan Jasiu zarecytował towarzyszowi Kowalowi swoje dzienne obowiązki, które miedzy innymi składały się z gotowania jajka wedle upodobań wuja Krauzego i dobieranie właściwej temperatury jego rannej kąpieli. Niestety tow. Kowal nie miał nikogo podobnego, poza zmarzniętym, tupiącym pod oknem szoferem, który jednak nie mógł mieszkać z tow. Kowalem z dwu powodów; po pierwsze tow. Kowal miał bardzo atrakcyjną młodą żonę z wydatnym biustem, a po drugie w jego służbowym apartamencie wymiaru M.-2 nie starczało miejsca na dodatkowe łóżko. W połowie następnego litra czystej wyborowej, Panowie K&K się nieco popłakali, wspominając piękno Wileńszczyzny, poczym wzajemnie się podpierając zeszli do garażu, gdzie wuj Krauze garażował dwa samochody, wielkiego Mercedesa w perlistym kolorze i Chevrolet Impala w kolorze Antique Gold, jedyny tego rodzaju samochód , w tym czasie, w Warszawie.Perlisty Mercedes niedawno należał do Księdza Biskupa w Lodzi, który dostał go jako "Dar z Nieba" przekazany Ks. Biskupowi za pośrednictwem swych byłych parafian z Chicago. Biskup czuł się nieswojo jeżdżąc w takim niebiańskim luksusie, wiec sprzedał Mercedesa wujowi. Chevrolet- Impalę wuj kupił na własny rachunek, z dochodów pochodzących z eksportu czerwonych "ceremonialnych" goździków do Moskwy. Jak wiadomo czerwone goździki to kwiat bez którego żaden Pierwszy Sekretarz KP ZSSR nie mógł być mianowany lub pochowany. Wuj Krauze znal tajemnice hodowli czerwonych goździków, której nawet KGB nie było w stanie wykraść a Rząd i Partia wprowadzić do Radzieckich Kołchozów. Po zapoznaniu się z automobilowym bogactwem wuja tow. Kowal stracił swój ostatni argument, jakim była sowiecka Wołga i zaczął się dopytywać jak można zapisać się do kapitalistów. Mam nadzieje, ze tow. Kowal doczekał kapitalizmu i dzisiaj jeździ swym własnym perlistym Mercedesem.Cud w LublinieNastępnego dnia bolała mnie głowa. Nigdy przedtem, ani potem nie wypiłem tyle wódki i nie doświadczyłem takiego sromotnego "kaca". Mimo to szczęście mnie rozpierało. Wymarzony paszport czekał na mnie w Ministerstwie. Pozostała jedynie drobna sprawa uregulowania mego stosunku do wojska, gdyż przy uporze wojaków, mogli mnie jeszcze zatrzymać na granicy. Z paszportem w ręku pojechałem wiec do Lublina, aby wytłumaczyć w Wojskowej Komisji Rekrutacyjnej, ze Władza Ludowa ma dla mnie inne, ważniejsze plany. W Lubelskim WKR-e, zaraz przy drzwiach wejściowych natknąłem się na barykadę w postaci biurka ze starszym sierżantem, który zbeształ mnie za opieszałość i wyciągnął dłoń z biletem kolejowym do odległej jednostki wojskowej w Podjuchach, Województwo Szczecińskie, w której miałem odbyć służbę wojskowa przy budowie pontonowych mostów. Zacząłem mu tłumaczyć, że niestety nie skorzystam z zaproszenia, jako że jestem delegowany do Szwecji przez Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego. Moja argumentacja wprawiła sierżanta w dobry humor, jako że, wedle niego, w Polsce istnieje tylko jedno ministerstwo i nazywa się Ministerstwem Obrony Narodowej. Obawiając się aresztowania, sadu polowego i natychmiastowej egzekucji bez rozgrzeszenia, na zapleczach pobliskiego KUL-u (Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego) , wycofałem się zgrabnie na z góry zaplanowane pozycje czyli po prostu "dałem dyla" czyli w nogi. Czułem teraz, że minuty mojej wolności są policzone i tylko cud może mnie uratować, co tez się niebawem stało, a jak się stało opowiem. Trapiony trwogą, bezwiednie błąkając się po Lublinie, natknąłem się przypadkiem na Profesora Fizyki KUL-u, Dr. Teske, z którym spotykaliśmy się na tygodniowych herbatkach naukowych. Rozważając tą sytuację po latach, jestem przekonany że pod postacią Prof. Teske ukrywał się mój Anioł Stróż wysłany z Nieba z poleceniem przedłużenia mego życia do czasu mego powrotu na drogę Cnoty i Wiary. Po zapoznaniu się z mą tragiczna sytuacją, Prof.Teske, vel Anioł Stróż, podniósł wzrok do Nieba, z którego spłynął na niego laserowy promyk natchnienia z zakodowaną cyfrowo rekomendacja, że tylko Partia i to ta najważniejsza, czyli PZPR, może mnie jeszcze uratować. Niestety, a może na szczęście do PZPR nie należałem. Jako bezpartyjny syn pracującego inteligenta, wracający na władzy łono, skomlący o pomoc, budziłem większe zaufanie niż skłonny do strajków szeregowy proletariacki członek partii. Wypadki poznańskie z 1956 były jeszcze świeżo w partyjnej pamięci. Pomysł, jak wiadomo każdemu przedsiębiorcy, jest wart tylko 10% całego przedsięwzięcia. Pozostałe 90% trzeba było wobec tego zaimprowizować. Najważniejsze było tzw. "dojście" do wpływowych, partyjnych czynników.Waga Inżynierii Ludzkich DuszTak się złożyło, że będąc uprzednio w Szwecji wybrałem się na wycieczkę do Paryża. Reportaż z tej wycieczki wysłałem do partyjnego organu o tytule "Słowo Ludu", będącego oficjalnym dziennikiem Lubelskiego Komitetu Wojewodzkiego PZPR. Spiesznie udałem się zatem do K.W. gdzie mieściła się redakcja czasopisma i poprosiłem o rozmowę z "Naczelnym" organu, którego zapewniłem, że jeśli wyjadę powtórnie do Szwecji, to organ będzie miało we mnie zagranicznego korespondenta, który właściwe uwypukli negatywne strony życia w kapitalizmie i przekona obywateli Lubelszczyzny że nie ma innego kraju gdzie tak wolno "dyszy" człowiek jak PRL. Z kolei Naczelny Redaktor przedstawił mnie II-giemu Sekretarzowi KW, któremu posługując się teoria k(w)antową, wyjaśniłem zalety energii atomowej i jej rozwój w najbliższej pięciolatce. Mimochodem wzmiankowałem również o kłodach, jakie rzuca lawinowemu rozwojowi tej technologii w Polsce Ludowej, instytucja tak prowincjonalna jak WKR w Lublinie. Okazało się że II Sekretarz i szef WKR-u byli razem w komunistycznej partyzantce i są w dalszym ciągu kolesiami od wypitki. W krótkiej rozmowie telefonicznej II Sekretarz wytłumaczył komendantowi WKR-u, że moje wezwanie na przeszkolenie wojskowe, jest tragiczną wręcz pomyłka i skierował mnie ponownie do WKR z żelaznym zapewnieniem, że szkolenie będzie odroczone do momentu mego powrotu. Niestety kiedy przekroczyłem ponownie wrota WKR-u natknąłem się na tego samego starszego sierżanta, którego twarz, na mój widok, rozjaśniła się szerokim słowiańskim uśmiechem.Sierżant zapewnił mnie, że nic mu nie wiadomo o interwencji "Wielkiej Partii" i że on zna jeden autorytet, a nim jest Ministerstwo Obrony. Zaobserwowałem że zaistniała szczelina w jego systemie fortecznym, z lewej strony biurka, wystarczająca do przejścia pojedynczego sapera ( byłem przydzielony do wojsk saperskich). Rzuciłem więc w tym kierunku swe zmasowane siły i wpadłem na schody wiodące na II piętro gdzie urzędował kumpel II-go Sekretarza.Pułkownik K. przyjął mnie serdecznie, zdziwił się przeglądając moja książeczkę wojskowa, że moja wiedza wojskowa jest wyraźnie przestarzała, z uwagi na brak okresowych ćwiczeń, ale wytłumaczyłem mu, ze w przeszłości Ludowa Ojczyzna wyznaczała dla mnie ważne zadania, w konflikcie czasowym z ćwiczeniami. Nawiasem mówiąc powód był dużo prostszy, natury fizjologiczno-psychologicznej. Do niczego nie miałem tak wielkiego wstrętu niż do wojska pozostającego w Dozgonnej Przyjaźni z Bratnią Armią Czerwoną. W drugiej kolejności plasował się u mnie wstręt do rannego wstawania, co także ma związek z wojskiem, które budzi żołnierzy o godzinie 5-tej lub 6-tej i walczy nocą. Może bym się nawet do wojska przekonał, ale musiałoby to być wojsko popołudniowe, czynne miedzy godzina 14ta i 17 ta., dobrze płatne, najlepiej na zasadzie "umowy o dzieło" i bezpieczne dla życia i zdrowia. Powołanie do wojska jest jedną z mar, jakie do dzisiaj mnie trapią kiedy zjem cos niestrawnego, np. surową cebulę. Schodząc do wyjścia miałem ochotę pokazać zdziwionemu sierżantowi t.zw."wała", ale będąc w każdym calu dżentelmenem odwdzięczyłem się mu tylko, podobnym do jego, "szerokim słowiańskim uśmiechem".Do Szwecji wyjechałem pociągiem z Warszawy następnego dnia wieczorem. Zofia miała dołączyć do mnie za kilka miesięcy, po zakończeniu stażu na Akademii Medycznej. Po moim wyjeżdzie, tej samej nocy, rozdzwoniły sie telefony do mej rodziny i zaprzyjaznionych Pań, z zapytaniem od nieznanych osobników, jak się można skontaktować z "tym Czekajewskim", do którego anonimowi interesanci mieli jakis bardzo ważny interes. Na szczęscie, w tym samym czasie, byłem już za granicą PRL-u, "przechylając" pół litra wisniaku z konduktorem wagonu sypialnego zmierzającego z radosnym stukotem kół do wymarzonego Zachodniego Nieba.

Powrot na Ojczyzny Łono

Powrót na łono (ojczyzny)

Stan Mojej Duszy
Był rok 1962, szósty rok epoki miłościwie nam panującego Towarzysza Wiesława (Gomółki). Miałem 28 lat, bujną czarną czuprynę, ukończone studia z elektroniki na Politechnice Wrocławskiej i roczny staż w Instytucie Fizyki w Uppsali(Szwecja). Poza tym mogłem tańczyć Boogie-Woogie całą noc, co nie znaczy ze byłem kompletnie szczęśliwy. Moje życie osobiste było nieco zagmatwane, mieszkając na tak zwana "kocią łapę" z moja drugą byłą żoną, Zofia, będąc jednoczenie formalnie żonaty z moją pierwszą byłą żoną, Elżbietą. Wewnętrznie byłem emocjonalnie rozdarty, jako że obydwie panie reprezentowały dwie różne piękności duszy i biustów, nawzajem się uzupełniające, ale niemożliwe do pogodzenia w sferze –monogamicznej, katolickiej moralności, jakiej w owym czasie hołdowałem.W tej sytuacji przychodziło mi do głowy, ze wyjazd za granicę pozwoli mi na nabranie koniecznej perspektywy dla oceny walorów obydwu Pań a także porównanie ich z przodującymi standardami krajów zachodniej i północnej Europy.

Wzniosle Motywy Powrotu
Ubiegał właśnie rok mej pracy jako asystenta w Instytucie Fizyki Doświadczalnej, Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie gdzie zwabił mnie niecnie Profesor Włodzimierz Żuk, którego poznałem rok wcześniej w Instytucie Fizyki w Uppsali. Mój powrót do Polski był zaskoczeniem dla wielu osób zarówno mi przyjaznych jak i wrogich. Był na pewno dużym zaskoczeniem dla Urzędu Bezpieczeństwa, który to Urząd w owych czasach bardzo się troszczył o ubytek obiecującego narybku naukowego na rzecz wrażego ideologicznie Zachodu a jednocześnie paranoiczne bał się tych co wracali z Zachodu do PRL-owskiej Polski.Chciałbym zaznaczyć, ze powody mego powrotu do Polski miały charakter wyłącznie ideowy i platoniczny.W pierwszej kolejności odczuwałem poczucie winy, że opuściłem PRL-oska Ojczyznę dla której winieniem przynajmniej zrosić czoło potem przy budowie zrębów socjalizmu, ale również z powodu trapiących mnie nocnych mar o leżących odłogiem przednich i tylnich walorach mej zostawionej w Polsce ukochanej Zofii. Obawiałem się, że ten odłóg zostanie szybko zagospodarowany a ukochana zmeliorowana przez miejscowych łódzkich konkurentów. Z powyższych wiec przesłanek patriotyczno- ideologicznych przyjąłem zaproszenie Profesora Żuka na pozycję Pierwszego Elektronika Polski-B, czyli tej rolniczej części Polski, która leży na wschód od Wisły.
Realia Polski Ludowej
Do Lublina przyjechałem z Zofią. Po przyjeździe okazało się, że Uniwersytet nie ma dla mnie mieszkania, a wielu adiunktów i docentów habilitowanych mieszka od lat, razem z rodzinami w pojedynczych pokojach domów akademickich. Rektorat zaoferował mi zatem łóżko w uniwersyteckim pokoju gościnnym, mieszczącym się w suterenie jednego z żeńskich akademików. W pokoju tym były dwa żelazne łóżka, do jednego z nich miałem niezaprzeczalne prawo, drugie natomiast należało odstąpić innym wizytującym uczonym, którzy od czasu do czasu przybywali do Lubina z gościnnymi wykładami.Kłopot był z Zofią, gdyż obawiałem się, że wizytujący uczeni nie zadowolą się jedynie żelaznym łóżkiem, ale zapragną korzystać z obfitych walorów Zofii. W niewinnosci mych lat młodzieńczych, wychowany w siermiężnej kulturze heteroseksualnego socjalizmu, nie byłem wtedy uczulony na możliwość osobistego zagrożenia przez adoratorów męsko-męskich. Moje obawy nie były bez podstaw, jako że pewnej zimowej nocy zapukał do drzwi zmoknięty profesor z Lodzi, aspirujący do drugiego żelaznego łóżka. Biedak, zawiedziony brakiem mej gościnności, poczłapał, smagany deszczem i mą brukową elokwencją na zasłużony wypoczynek do odległej poczekalni lubelskiego dworca kolei żelaznej. Opisuje tutaj tą scenerię dla nowego pokolenia, które nie wiele wie, z jakimi się borykała Polska Nauka w dobie tak zwanej Odwilży Popaździernikowej.Dialektyczna Różnica miedzy Ciocią i Pracą
Rozczarowanie PRLem i zmagania paszporowe
Wyjeżdżając ze Szwecji, mój szef Profesor P.A. Tove, wręczył mi zaproszenie do pracy w jego Instytucie. Datę, której było brak na zaproszeniu, miałem sam wpisać, gdy zdecyduję się na powrót do Uppsali. Zaproszenie rozwiązywało sprawę szwedzkiej wizy i pracy, ale nie zapewniało polskiego paszportu.Ówczesne przepisy paszportowe, co prawda przewidywały wyjazdy do cioci za granicę, ale nie do pracy. Paszport na wyjazd na staż naukowy był tylko wydawany "za poparciem" Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. Dodatkowe utrudniania istniały także po drodze w postaci wymaganych "poparć" przez dyrektora instytutu naukowego i rektora uczelni. W Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego, w owym czasie, istniała specjalna komisja kwalifikująca wyjazdy, której przewodziła stara komunistka, Vice Minister Krasowska.Najmniej kłopotu miałem z Prof. Żukiem, który był zainteresowany utrzymaniem dobrych stosunków z Uniwersytetem w Uppsali a może także nadzieją na powtórny tam powrót. Profesor Żuk wystosował urzędowo brzmiące pismo, w którym informował Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego, ze wyjazd mgr.inż. Jana Czekajewskiego do Uppsali jest konieczny z uwagi na jego (czyli mój) udział w pięcioletnim planie badań naukowych w dziedzinie "korelacji kątowych". Ponieważ Prof.Żuk utrzymywał dobre stosunki z Rektorem Uniwersytetu, kolejne poparcie Rektora UMCS było czysta formalnością. Teczka z moimi dokumentami powędrowała więc do ministerstwa w Warszawie i sprawa mego wyjazdu nabrała urzędowego biegu. Mijał miesiąc za miesiącem, kończyły się wakacje a odpowiedzi z Warszawy nie było.Udział w Obronie Ludowej OjczyznyPewnego jesiennego poranka, wychodząc do pracy z mego "gościnnego" pokoju, minąłem zmokniętego żołnierza z oficjalnie wyglądająca kopertą w ręce. Żołnierz ten zapukał do moich drzwi, które otworzyła moja druga była żona, Zofia, i zapytał się o mnie. Zofia szybko zorientowała się ze taka koperta niczego dobrego nie wróży, bystro wiec odpowiedziała ze z tym łajdakiem Czekajewskim nie rozmawia, w domu go nie ma i nie wiadomo kiedy wróci. W każdym razie koperty nie przyjmie i pośrednikiem Ludowego Wojska Polskiego nie będzie. Rozmowę te słyszałem skryty za węgłem. Kiedy upewniłem się, że wojak odszedł, wróciłem do domu i zaczęliśmy rozpatrywać alternatywy ratunku. Jasnym było dla mnie, że Urząd Bezpieczeństwa, aby uniemożliwić mój wyjazd, stosował jedną z wypróbowanych metod, czyli powołanie do wojska na ćwiczenia. Wiadomo było, że jeśli nawet wyjdą z wojska, nie będę mógł wyjeżdżać przez kilka lat za granicę, gdyż jako bojowo przeszkolony podchorąży mógłbym wyjawić Amerykanom tajemnice strategii i techniki Ludowej Polskiej Armii a może i całego Paktu Warszawskiego, coś tak jakto póżniej zrobił dla CIA pułkownik Kukliński.Aby zyskać na czasie, spakowaliśmy dobytek w walizki i wyjechaliśmy następnym pociągiem do Warszawy, ciągle licząc że opóźnienie z wydaniem mego paszportu jest wynikiem zwykłej biurokracji. Na stacji Warszawa Wschodnia, w tłoku przy wysiadaniu, ukradziono nam jedną z walizek co nie poprawiło mojego samopoczucia. W Warszawie zamieszkaliśmy z Zofia na ul. Olimpijskiej na Mokotowie, w wilii jej wujka, „podziemnego przedsiębiorcy", Zygmunta Krauze, człowieka o bardzo barwnym charakterze, o którym kiedyś napisze więcej. Odtego momentuzacząłem swe codzienne wizyty w Ministerstwie Szkół Wyższych na ul. Miodowej,pytając się o losy mego paszportu. Mijały dniei noce, a w międzyczasie z Lublina dochodziły niepokojące donosy, że WKR (Wojskowa Komenda Rejonowa) postawiła przed Instytutem Fizyki żołnierza którego zadaniem była obserwacja momentu w którym pojawię się w pracy. Czułem, że jeśli nie dostanę paszportu, a mój pobyt w Warszawie się przeciągnie, mogą zostać oskarżony o dezercję. W między czasie, Wydział Zagraniczny Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego nie dawał mi żadnej odpowiedzi.

Lekcja Marksizmu czyli Wartość Wymienna Czterokolorowego Długopisu
Zdesperowany, przechadzając się po ministerialnym korytarzu natknąłem się na znajomą twarz kolegi Koszyńskiego, byłego pracownika Biura Turystyki ZSP, dla którego dziewczyny, trzy lata temu, załatwiliśmy z Renkiem O. atrakcyjny wyjazd do Anglii na kopanie kartofli. ZSP załatwiało nam wtedy paszporty, za cichą umowa, że do naszej paczki dołączymy dziewczyny oficjalistów Związku Studentów Polskich. Angielskie zaproszenie "zorganizował" Reniek O. w czasie uprzedniego pobytu u swego londyńskiego wujka. Zaproszenie było wydane poprzez Związek Studentów Polskich na Emigracji, w którym działał Andrzej Stypułkowski, chyba pracujący także dla Radia Wolna Europa. Tak czy inaczej, kolega Koszynski spadł mi z nieba, co więcej, okazało się, ze pracuje teraz w Dziale Zagranicznym Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego i przygotowuje opinie dla decyzji "komisji wyjazdów zagranicznych". Po zapoznaniu go z moją sytuacja, zatajajac oczywiście element wojskowy, Koszynski zaofiarował swoją pomoc. Po kilkunastu minutach, Koszynski, poinformował mnie, że moje czekanie na paszport nie ma żadnego sensu, jako że paszportu nigdy nie dostanę, gdyż prośba Rektora UMCS z Lublina, dotycząca mego wyjazdu, została odrzucona na jednym zebrań wyżej wymienionej komisji przez Towarzyszkę Vice-Minister Krasowska. Na moich dokumentach Towarzyszka Krasowska napisała, "odrzucić z powodu imiennego zaproszenia". Towarzyszka Minister poczuła się obrażona, że Uniwersytet w Uppsali zaprasza kogoś imiennie, kiedy Ministerstwo wie lepiej kto winien pojechać na stypendium i ma do tego celu lepszych bo partyjnych kandydatów. Koszyński widząc rozpacz w mych oczach, wspomniał, ze nic nie jest jednak stracone, jako że komisja zbiera się co dwa tygodnie, i on me dokumenty powtórnie zaprezentuje, opiniując je pozytywnie, omijając imiennosć zaproszenia, zakładając że Towarzyszka Krasowska nie będzie pamiętać mej sprawy albo nie będzie brała udziału w komisji. Gotowy byłem obiecać Koszyńskiemu złote góry, natomiast Koszyński miał do mnie tylko jedna skromną prośbę o treści jak następuje: "Wiesz Bracie, ja mam taki długopis, cztero -kolorowy, którym zaznaczam ważność dokumentów ministerialnych. Niestety kolorowe wkłady się wykończyły i mój długopis jest bezużyteczny. Jak Bracie, pojedziesz na Zachód to przywieź mi taki właśnie wkład do długopisu". Koszyński dotrzymał słowa i w następnym tygodniu przedstawił moja pozytywnie zaopiniowana sprawę ministerialnej "komisji wyjazdowej". Moja zatwierdzona przez Ministerstwo teczka powędrowała skolei do Biura Paszportowego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Tam, jak na razie, nie miałem "chodów" i obawiałem się, że jeśli macki lubelskiego UB i wojska tam sięgnęły, paszportu i tak nie dostanę.

Wpływ Potencji Marszałka Sejmu na Paszport
We Warszawie mieszkał w tym czasie mój szkolny kolega, Witek Pal, którego żona jak się okazało, pracowała jako sekretarka w Polskim Stronnictwie Ludowym, pseudo-partii stworzonej dla mydlenia oczu naiwnym, że Komuna toleruje wielo-partyjnosć. Na czele PSL-u w owym czasie stał Marszałek Sejmu Wycech, figurant PZPR-u, który nie miał już większych politycznych ambicji, poza utrzymaniem swej seksualnej potencji w możliwie sprawnej formie. W momencie kiedy rozgrywał się dramat mego paszportu, Marszałek Wycech bawił w Szwajcarii na kuracji hormonalnej, podobno polegającej na wstrzykiwaniu pacjentom wyciągu z byczych jąder. Czy kuracja była skuteczna, należałoby się spytać bliskich Stronnictwu i Sejmowi pięknych pań. Jego prawa ręką był Pan Kowal, któremu zostałem przedstawiony. Muszę przyznać, że Pan Kowal sprawnie zajął się moją sprawą i natychmiast zadzwonił do Biura Paszportów posługując się specjalna rządową linia telefoniczna zwana WCZ ( wysokiej częstotliwości) zastrzeżoną do użytku Marszałka Sejmu. Pan Kowal wyjaśnił osobie po drugiej stronie kabla, że "Stronnictwu" bardzo zależy aby ten młody naukowiec, dostał szybko paszport, gdyż interesy Stronnictwa tego wymagają. W rewanżu obiecałem Panu Kowalowi zaproszenie do Szwecji, razem z małżonką, jeśli się tylko tam ustabilizuję. Chcąc się wykazać zrozumieniem sytuacji zaprosiłem Pana Kowala na ucztę, czyli popijawę, do restauracji, czego jednak Pan Kowal odmówił, ostrzegając że utracjusze uczęszczający do warszawskich restauracji są pod baczna obserwacja agentów Urzędu Bezpieczenstwa. Postanowiliśmy zatem zorganizować biesiadę w wilii wuja na Mokotowie, co miało tę zaletę, ze wuj Krauze mógł dotrzymać kroku każdemu wytrawnemu pijusowi a zatem w pełni kwalifikował się na mego alkoholowego pełnomocnikaNiwelowanie Różnic Klasowych za Pomocą AlkoholuNa libację Pan Kowal przyjechał "wytworną" czarną limuzyną marki Wołga, kierowaną przez zaufanego szofera. Zaufanie do szofera miało u tow. Kowala pewne granice, jako że zostawił go przed domem, gdzie tenże przez kilka godzin trwania libacji dziarsko, dla rozgrzewki, przytupywał. Po pierwszym litrze czystej wyborowej Panowie Krauze i Kowal wyraźnie przypadli sobie do gustu. Pan Kowal, namawiał wuja aby wstąpił do Partii, gdzie czeka go błyskotliwa kariera, na co wuj Krauze wypytywał się tow. Kowala o szczegóły benefitow wynikających z partyjnego urzędu. Wuj Krauze był wyraźnie wzruszony faktem , ze ktoś pierwszy raz w jego życiu, oferuje mu pracę, gdyż dotychczas zawsze było odwrotnie, jako że to on zatrudniał innych. Jako dodatkowy argument Tow. Kowal zaczął wywijać pod wuja nosem zgrabnym belgijskim rewolwerem, symbolem władzy i zaufania jakim Partia i Rząd darzyła swoich urzędników wysokiej rangi. W odpowiedzi wuj zgrabnie strzelił palcami, na który to sygnał ukazał się w drzwiach Pan Jasiu, pełniący u wuja funkcje ludowego lokaja. Pan Jasiu zarecytował towarzyszowi Kowalowi swoje dzienne obowiązki, które miedzy innymi składały się z gotowania jajka wedle upodobań wuja Krauzego i dobieranie właściwej temperatury jego rannej kąpieli. Niestety tow. Kowal nie miał nikogo podobnego, poza zmarzniętym, tupiącym pod oknem szoferem, który jednak nie mógł mieszkać z tow. Kowalem z dwu powodów; po pierwsze tow. Kowal miał bardzo atrakcyjną młodą żonę z wydatnym biustem, a po drugie w jego służbowym apartamencie wymiaru M.-2 nie starczało miejsca na dodatkowe łóżko. W połowie następnego litra czystej wyborowej, Panowie K&K się nieco popłakali, wspominając piękno Wileńszczyzny, poczym wzajemnie się podpierając zeszli do garażu, gdzie wuj Krauze garażował dwa samochody, wielkiego Mercedesa w perlistym kolorze i Chevrolet Impala w kolorze Antique Gold, jedyny tego rodzaju samochód , w tym czasie, w Warszawie.Perlisty Mercedes niedawno należał do Księdza Biskupa w Lodzi, który dostał go jako "Dar z Nieba" przekazany Ks. Biskupowi za pośrednictwem swych byłych parafian z Chicago. Biskup czuł się nieswojo jeżdżąc w takim niebiańskim luksusie, wiec sprzedał Mercedesa wujowi. Chevrolet- Impalę wuj kupił na własny rachunek, z dochodów pochodzących z eksportu czerwonych "ceremonialnych" goździków do Moskwy. Jak wiadomo czerwone goździki to kwiat bez którego żaden Pierwszy Sekretarz KP ZSSR nie mógł być mianowany lub pochowany. Wuj Krauze znal tajemnice hodowli czerwonych goździków, której nawet KGB nie było w stanie wykraść a Rząd i Partia wprowadzić do Radzieckich Kołchozów. Po zapoznaniu się z automobilowym bogactwem wuja tow. Kowal stracił swój ostatni argument, jakim była sowiecka Wołga i zaczął się dopytywać jak można zapisać się do kapitalistów. Mam nadzieje, ze tow. Kowal doczekał kapitalizmu i dzisiaj jeździ swym własnym perlistym Mercedesem.Cud w LublinieNastępnego dnia bolała mnie głowa. Nigdy przedtem, ani potem nie wypiłem tyle wódki i nie doświadczyłem takiego sromotnego "kaca". Mimo to szczęście mnie rozpierało. Wymarzony paszport czekał na mnie w Ministerstwie.
Moje Zaniedbania w Wojskowym Wyszkoleniu
Pozostała jedynie drobna sprawa uregulowania mego stosunku do wojska, gdyż przy uporze wojaków, mogli mnie jeszcze zatrzymać na granicy. Z paszportem w ręku pojechałem wiec do Lublina, aby wytłumaczyć w Wojskowej Komisji Rekrutacyjnej, ze Władza Ludowa ma dla mnie inne, ważniejsze plany. W Lubelskim WKR-e, zaraz przy drzwiach wejściowych natknąłem się na barykadę w postaci biurka ze starszym sierżantem, który zbeształ mnie za opieszałość i wyciągnął dłoń z biletem kolejowym do odległej jednostki wojskowej w Podjuchach, Województwo Szczecińskie, w której miałem odbyć służbę wojskowa przy budowie pontonowych mostów. Zacząłem mu tłumaczyć, że niestety nie skorzystam z zaproszenia, jako że jestem delegowany do Szwecji przez Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego. Moja argumentacja wprawiła sierżanta w dobry humor, jako że, wedle niego, w Polsce istnieje tylko jedno ministerstwo i nazywa się Ministerstwem Obrony Narodowej. Obawiając się aresztowania, sadu polowego i natychmiastowej egzekucji bez rozgrzeszenia, na zapleczach pobliskiego KUL-u (Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego) , wycofałem się zgrabnie na z góry zaplanowane pozycje czyli po prostu "dałem dyla" czyli w nogi. Czułem teraz, że minuty mojej wolności są policzone i tylko cud może mnie uratować, co tez się niebawem stało, a jak się stało opowiem. Trapiony trwogą, bezwiednie błąkając się po Lublinie, natknąłem się przypadkiem na Profesora Fizyki KUL-u, Dr. Teske, z którym spotykaliśmy się na tygodniowych herbatkach naukowych. Rozważając tą sytuację po latach, jestem przekonany że pod postacią Prof. Teske ukrywał się mój Anioł Stróż wysłany z Nieba z poleceniem przedłużenia mego życia do czasu mego powrotu na drogę Cnoty i Wiary. Po zapoznaniu się z mą tragiczna sytuacją, Prof.Teske, vel Anioł Stróż, podniósł wzrok do Nieba, z którego spłynął na niego laserowy promyk natchnienia z zakodowaną cyfrowo rekomendacja, że tylko Partia i to ta najważniejsza, czyli PZPR, może mnie jeszcze uratować. Niestety, a może na szczęście do PZPR nie należałem. Jako bezpartyjny syn pracującego inteligenta, wracający na władzy łono, skomlący o pomoc, budziłem większe zaufanie niż skłonny do strajków szeregowy proletariacki członek partii. Wypadki poznańskie z 1956 były jeszcze świeżo w partyjnej pamięci. Pomysł, jak wiadomo każdemu przedsiębiorcy, jest wart tylko 10% całego przedsięwzięcia. Pozostałe 90% trzeba było wobec tego zaimprowizować. Najważniejsze było tzw. "dojście" do wpływowych, partyjnych czynników.

Waga Inżynierii Ludzkich Dusz
Tak się złożyło, że będąc uprzednio w Szwecji wybrałem się na wycieczkę do Paryża. Reportaż z tej wycieczki wysłałem do partyjnego organu o tytule "Słowo Ludu", będącego oficjalnym dziennikiem Lubelskiego Komitetu Wojewodzkiego PZPR. Spiesznie udałem się zatem do K.W. gdzie mieściła się redakcja czasopisma i poprosiłem o rozmowę z "Naczelnym" organu, którego zapewniłem, że jeśli wyjadę powtórnie do Szwecji, to organ będzie miało we mnie zagranicznego korespondenta, który właściwe uwypukli negatywne strony życia w kapitalizmie i przekona obywateli Lubelszczyzny że nie ma innego kraju gdzie tak wolno "dyszy" człowiek jak PRL. Z kolei Naczelny Redaktor przedstawił mnie II-giemu Sekretarzowi KW, któremu posługując się teoria k(w)antową, wyjaśniłem zalety energii atomowej i jej rozwój w najbliższej pięciolatce. Mimochodem wzmiankowałem również o kłodach, jakie rzuca lawinowemu rozwojowi tej technologii w Polsce Ludowej, instytucja tak prowincjonalna jak WKR w Lublinie. Okazało się że II Sekretarz i szef WKR-u byli razem w komunistycznej partyzantce i są w dalszym ciągu kolesiami od wypitki. W krótkiej rozmowie telefonicznej II Sekretarz wytłumaczył komendantowi WKR-u, że moje wezwanie na przeszkolenie wojskowe, jest tragiczną wręcz pomyłka i skierował mnie ponownie do WKR z żelaznym zapewnieniem, że szkolenie będzie odroczone do momentu mego powrotu. Niestety kiedy przekroczyłem ponownie wrota WKR-u natknąłem się na tego samego starszego sierżanta, którego twarz, na mój widok, rozjaśniła się szerokim słowiańskim uśmiechem.Sierżant zapewnił mnie, że nic mu nie wiadomo o interwencji "Wielkiej Partii" i że on zna jeden autorytet, a nim jest Ministerstwo Obrony. Zaobserwowałem że zaistniała szczelina w jego systemie fortecznym, z lewej strony biurka, wystarczająca do przejścia pojedynczego sapera ( byłem przydzielony do wojsk saperskich). Rzuciłem więc w tym kierunku swe zmasowane siły i wpadłem na schody wiodące na II piętro gdzie urzędował kumpel II-go Sekretarza.Pułkownik K. przyjął mnie serdecznie, zdziwił się przeglądając moja książeczkę wojskowa, że moja wiedza wojskowa jest wyraźnie przestarzała, z uwagi na brak okresowych ćwiczeń, ale wytłumaczyłem mu, ze w przeszłości Ludowa Ojczyzna wyznaczała dla mnie ważne zadania, w konflikcie czasowym z ćwiczeniami. Nawiasem mówiąc powód był dużo prostszy, natury fizjologiczno-psychologicznej. Do niczego nie miałem tak wielkiego wstrętu niż do wojska pozostającego w Dozgonnej Przyjaźni z Bratnią Armią Czerwoną. W drugiej kolejności plasował się u mnie wstręt do rannego wstawania, co także ma związek z wojskiem, które budzi żołnierzy o godzinie 5-tej lub 6-tej i walczy nocą. Może bym się nawet do wojska przekonał, ale musiałoby to być wojsko popołudniowe, czynne miedzy godzina 14ta i 17 ta., dobrze płatne, najlepiej na zasadzie "umowy o dzieło" i bezpieczne dla życia i zdrowia. Powołanie do wojska jest jedną z mar, jakie do dzisiaj mnie trapią kiedy zjem cos niestrawnego, np. surową cebulę. Schodząc do wyjścia miałem ochotę pokazać zdziwionemu sierżantowi t.zw."wała", ale będąc w każdym calu dżentelmenem odwdzięczyłem się mu tylko, podobnym do jego, "szerokim słowiańskim uśmiechem".Do Szwecji wyjechałem pociągiem z Warszawy następnego dnia wieczorem. Zofia miała dołączyć do mnie za kilka miesięcy, po zakończeniu stażu na Akademii Medycznej. Po moim wyjeżdzie, tej samej nocy, rozdzwoniły sie telefony do mej rodziny i zaprzyjaznionych Pań, z zapytaniem od nieznanych osobników, jak się można skontaktować z "tym Czekajewskim", do którego anonimowi interesanci mieli jakis bardzo ważny interes. Na szczęscie, w tym samym czasie, byłem już za granicą PRL-u, "przechylając" pół litra wisniaku z konduktorem wagonu sypialnego zmierzającego z radosnym stukotem kół do wymarzonego Zachodniego Nieba.

Ameryka w Finansowym Bagnie

Kiedyś, w marcu 2008, napisałem przepowiednię zatytułowaną: „Katastrofa Nastąpi Pojutrze”, czyli, w moim pojęciu, za alegoryczne kilka lat. Byłem w swej diagnozie zbyt optymistyczny. Dawałem pacjentowi nadzieję na dłuższy czas życia i określiłem jego zdrowie jako zagrożone, ale nie krytycznie. Zresztą to co dzieje się dzisiaj to dopiero jeden element amerykańskiej degrengolady. Finanse to jedynie blichtr i politura całego systemu ekonomicznego, który się da, jeśli nie naprawić to załatać, „wydrukowaniem” kilkuset miliardów dolarów. Kolejne zagrożenia wynikają z rozkładu innych podstawowych elementów gospodarki i są mniej widoczne ale nawet ważniejsze. Ich naprawa wymagać będzie, poza zmiana systemu gospodarczego, który dotychczas był oparty na pożyczkach, zmiany ludzkiej mentalności i skali wartości. Wymagać to będzie przynajmniej dwu generacji.
Jak wspomniałem w marcu 2008, w artykule p.t. „ Katastrofa Będzie Pojutrze” zagrożenia dla potęgi i dobrobytu USA wynikają z braków technicznej i naukowej edukacji, eksportu pracy, produkcji i usług za granice, problemów emigracyjnych i konflikty rasowe, globalnych imperialistycznych ambicji, braku konkretnej polityki energetycznej, korupcji systemu politycznego no i oczywiści przekonaniu że dobrobyt można osiągnąć i utrzymać za pożyczone pieniądze. Pierwsze jaskółki zbliżającej się katastrofy systemu bankowego pojawiły się już w zeszłym roku. Przyczyny katastrofy finansowej maja swe źródło w wieloletniej polityce i praktyce życia Ameryki na kredyt. Tani kredyt stal się możliwy w momencie kiedy Stany Zjednoczone zrezygnowały z parytetu dolara w złocie. Stało się to w roku 1971, w czasie kadencji Prezydenta Nixsona, który w ten sposób zyskał wolną rękę dla finansowania długów rządowych spowodowanych przez wojnę w Wietnamie. Nawet dzisiaj, kiedy amerykański system finansowy się wali i Prezydent wraz ministrem finansów błagają na kolanach Kongres o zatwierdzanie ratunkowych dotacji, żaden z nich nie oferują nowych rozwiązań. Proszą oni Kongres, czyli właściwie podatników, o ratowanie dotacjami starego skompromitowanego systemu. Przyczyny krachu nie pojawiły się znienacka ale nawarstwiały się w czasie kilku kadencji uprzednich prezydentów. Proces ten datuje się od kilkudziesięciu lat.
Winni są wszyscy. Rządy i Prezydenci że dali się nabrać na miraż gospodarki post-przemysłowej, w której młodzi geniusze komputerowej klawiatury będą z Wall Street kontrolować świat, w czasie kiedy motłoch, czyli społeczeństwo będzie usypiane za pomocą telewizji i tanich zabawek elektronicznych chińskiej produkcji. System taki zapewniał Amerykanom ciągle rosnącą „stopę życiową” na wzór polskiego Gierka.
Finansiści, którzy jak kuglarze jarmarczni tyle, że ubrani w togi renomowanych uniwersytetów wymyślali coraz to nowe „produkty” finansowe, które w miarę upływu czasu przestali sami rozumieć i kontrolować.
Społeczeństwo dało się łatwo przekonać, ze oszczędzanie jest cechą zacofania znamionującą stetryczałych dziadków mających mentalność odległego „wieku pary i elektryczności”. Nowa generacja nie mogła sobie wyobrazić kryzysu. Dzisiaj, 1 szego października, każdy wskazuje palcem na kogo innego, że to on jest przyczyną katastrofy, w sytuacji gdy wina jest wspólna i ogólna.
Wszyscy żyli ułudą, że Ameryka ma monopol i boskie przyzwolenie na dobrobyt niewspółmierny z własnym wysiłkiem. Amerykanie poczuli się narodem mającym monopol na najlepszy system polityczny i ekonomiczny, którzy tylko niektórzy sceptycy i cynicy nazywali, „najlepsza demokracją jaką da się kupić za pieniądze”. System ten jest do głębi skorumpowany, szczególnie politycznie, aczkolwiek pojęciem „Państwa Prawa” wycierają sobie usta politycy i dziennikarze w prasie i w cyrku, czyli w telewizji.
Prawa się ustawia dla zabezpieczenia „legalnej„ kradzieży na wielka skalę i budowę iluzorycznych pałaców finansowych stojących na lodzie.
Afery łapówek wśród amerykańskich kongresmanów i senatorów jakie, od czasu do czasu, opisuje prasa wskazują, że reprezentanci narodu decydujący o przyszłości kraju, przyjmują w gruncie rzeczy groszowe łapówki za ustanowienie lub utrącenia tego czy innego „prawa”. Zawodowi politycy siedzący dziesiątki lat na stołkach w Kongresie i Senacie są zależni od kontrybucji przeznaczonych na koszty własnej reklamy w czasie wyborów. Grupy i kraje finansujące wybory są wszystkim znane, ale niektórych nie wolno wymieniać aby nie być posadzonym o rasowe lub religijne uprzedzenie.
Lewica, zwana w USA również jako „liberałowie”, czyli Partia Demokratyczna, wytyka bankowcom, ze oszukali klasę pracującą. Niemniej to właśnie oni, kilka lat temu, poprzez różnego rodzaju organizacje reprezentujące grupy „finansowo upośledzone” (czytaj: biedne) podawały do sądu banki, zarzucając im etniczną dyskryminację. Zarzucano im, ze nie dają proporcjonalnie dużo pożyczek klientom rekrutującym się ze sfer „finansowo upośledzonych”. Fakt, że te grupy nie były w stanie spłacać pożyczek, które udzielano bez pokrycia w dochodach, był dla sądów i rządu drugorzędny. Wszyscy wiedzieli o co chodzi, że jest darowizna, sprzeczna z podstawowymi zasadami rynku kapitalistycznego, na koszt innych grup społecznych, a także, jak się dzisiaj okazało, instrument do wielkich finansowych malwersacji na szczytach finansjery. Publiczna krytyka tej polityki była niebezpieczna.
Banki pożyczając pieniądze zabezpieczały swe rachunki przez ich komasację i sprzedawanie całych pakietów wierzytelności hipotecznych inwestorom takim jak fundusze emerytalne itp. Pakiety te były uznawane wśród maklerów jako niezwykle bezpieczne inwestycje oznakowane symbolem AAA, czyli najwyższej jakości.
Inwestorzy oddaleni od pojedynczego wierzyciela przez wiele międzybankowych transakcji i nie znali wypłacalności tych pożyczek stanowiących elementy pakietów które nabywali i zadawali się ich określeniem jako AAA . Bankierzy tworząc sztuczny popyt na te „produkty” i stwarzali sztuczne papierowe dochody. Od tych dochodów zależały ich premie, które sobie wypłacali w wysokości kilkunastu a nawet kilkudziesięciu milionów dolarów. Każdy wierzył, albo udawał że wierzy, że system finansowej żonglerki będzie działał w nieskończoność. Niestety „perpetum mobile” nie jest możliwe ani w naturze ani w finansach. W końcu domek z kart się zawalił.

Społeczeństwo którego mózgi wyprano telewizją, uważa, że właściwą metodą na dostatnie życie jest pożyczanie pieniędzy.
Inwestycje w domy za pożyczone pieniądze wydawały się najpewniejszą inwestycją. Wartość domów zawsze rosła z czasem. Na dodatek, na skutek łatwych i tanich kredytów budowano olbrzymie domy które mogłyby swobodnie pomieścić nie jedną ale 5 rodzin.
Budowa domów zapewniała niskie bezrobocie i była siłą napędową wielu innych przemysłów. Na dodatek, kilkadziesiąt lat temu, bankowcy wymyślili karty kredytowe. Na początku karty kredytowe były symbolem statusu i trudno dostępne. W miarę czasu nawet noworodki i bezrobotni dostawali pocztą karty kredytowe. Niektórzy maja ich cale „harmonijki” obciążonymi dziesiątkami tysięcy dolarów długu. Wiadomo, że nie będą w stanie tych długów spłacić, ale się tym nie przejmują, bo łaskawy rząd w obronie swych „upośledzonych finansowo” obywateli zabezpieczył ich przez prawo do łatwego bankructwa.
Bankructwo kart kredytowych na wieka skale, to następny cios jaki nas czeka, ale o którym się na razie nie mówi, aby nie stwarzać paniki.
Nawet dzisiaj kiedy wrzód zadłużenia pęknął i Rząd z prezydentem na czele błagają Kongres o finansowy ratunek dla banków, media straszą ludzi, że brak poparcia dla ich projektu skończy się zamknięciem kredytów na samochody i na wypłaty ich przedsiębiorstw. Społeczeństwo przyjmuje za naturalne, że firmy nie maja własnego kapitału i bez finansowego kredytu nie mogą dalej funkcjonować.
Jakoś nikt nie rozumie, ze przedsiębiorstwo winno pieniądze zarabiać i gromadzić kapitał, a nie być przedłużeniem banku. Możliwość istnienia dochodowego przedsiębiorstwa umyka wyobraźni zarówno rządu jak i przeciętnego Amerykanina.
Ja sam jestem ostatnim Mohanikaninem wśród przedsiębiorców, którzy zarabiają pieniądze posługując się własnym kapitałem obrotowym i odkładają pieniądze na czarną godzinę.
Aby było bardziej interesująco, nasz kraj ma dwie przegrane wojny, w Iraku i Afganistanie a trzecia się szykuje z Pakistanem, któremu nagle zaczęło się wydawać, że jest niezależny. Wojnę z Iranem na razie, ku niezadowolenia Izraela, odłożono na później, gdyż dzisiaj jej konsekwencje wykończyłyby nas i Europę doszczętnie, nie militarnie ale finansowo.
Większość Europejczyków już się z tych kolonialnych wycieczek do Babilonu wypisała, ale Polska poprzez swe wszystkie rządy, z Bogiem i bez Boga w klapie, wysyła swych żołnierzy na te eskapady, których sensu a przede wszystkim celu nie potrafią, albo nie chcą wytłumaczyć.
No, Polaków można zrozumieć, bo maja swe wielkie tradycje walki „Za Naszą i Waszą Wolność” tłumiąc kiedyś, z ramienia Napoleona, powstania w Dominikanie i Hiszpanii
( pod Samosierą ). O kosztach wojen przestało się w Ameryce mówić, bo to tak jak kiedyś na polskich salonach, mówienie o pieniądzach i pomyłkach jest w złym tonie.
A wiec dzisiaj pierwszego października siedzimy w bagnie i nikt nie wie jak z niego się wydostać.
Nieudacznicy w rządzie, którzy mieli system kontrolować, byli tymi samymi co go stworzyli. Teraz uzurpują sobie prawo do jego reperacji. Wybawienie w postaci 700 miliardów dolarów ma naoliwić system, aby zaczął działać, tak jak dawniej ku ich własnym interesom. Pierwszy raz społeczeństwo się obudziło i zaczęło zadawać politykom i rządowi pytania. Pierwsze glosowanie nad projektem „finansowego wybawienia” zabiło ten projekt pod presja setek tysięcy telefonów i e-maili od zbuntowanych podatników. Bo przecież to ich pieniądze maja system ratować.
Jak potoczą się sprawy dalej, nie wiadomo. Prawdopodobnie dotacja zostanie zatwierdzona i przesunie tylko date koniecznej naprawy systemu.
Obawiam się, że sytuacja może się stać podobną do sytuacje w Niemczech czasie Republiki Weimarskiej i jakiś demagog, przekona Amerykanów, że ma posłanie od Boga na bezbolesną naprawę ich kraju. Jak na razie reperujemy głównie Bliski Wschód i okolice.
Odpowiednie prawa uciszenia opozycji już od dawna istnieją w amerykańskich kodeksach prawnych przeforsowane pod pokrywką wojny z terrorem. Czekają tylko na ich interpretacje aby wziąć społeczeństwo za twarz.
Czekamy wiec na „Wielkiego Nauczyciela”, który zreperuje nam mosty i autostrady, wymieni dolary na nowa walutę „Amero” (proponuję wymianę oszczędności w stosunku 1 Nowy „Amero” za $100, z limitem na rodzinę 10 „Amerów”) i dokwateruje do naszych pałacowych domów dodatkowe rodziny z klas „ finansowo upośledzonych”. Do pełnej symetrii brakuje sieci obozów koncentracyjnych, aczkolwiek model już mamy, w Guantanamo na Kubie. Na razie trzymamy tam innowierców, ale jak zaistnieje potrzeba znajdzie się tam miejsce dla bezwyznaniowców i sceptyków, którzy maja wątpliwości co do niezbitego faktu, że świat był stworzony w siedem dni i że Izrael jest gotowy na powrót Chrystusa, w czasie festiwalu na astralną skalę o nazwie Armagedon.
Historia Świata się powtarza w nowej „demokratycznej” formie.
Wobec szykującego się Końca Świata, zalecam studiowanie pracy dyplomowej ( na świętego), mego imiennika, Świętego Jana, Ewangelisty.
Święty Jan E., w swej Ewangelii opisuje, krok po kroku, jak należy się zachowywać w tych trudnych czasach, aby dostać wizę do Nieba.

************************************************************************

O autorze:

dr.inz. Jan Czekajewski, wykształcony na Politechnice Wrocławskiej i na Uniwersytecie w Uppsali, Szwecja. Założyciel i prezes Columbus Instruments, przedsiębiorstwa produkującego aparaturę naukowa eksportowaną do ponad 50 krajów. Laureat nagrody Programu Tomasza Edisona i firmy Ernest Young (1989) w konkursie na najlepszego biznesmena w stanie Ohio. Członek Polskiego Instytutu Naukowego w Nowym Jorku (PIASA). Mieszka w USA od 40 lat. Publikuje często w prasie krajowej i emigracyjnej na tematy społeczne i polityczne.

Sunday, August 03, 2008

Prof. Stefan Bincer-Wspomninia Asystenta

mgr.inz. Eugeniusz Hajek-oddany asystent (2007) Włodzimierz Krawiec -niezastąpiony technik
















Autor przy grobie Prof. Jellonka (2007)



Autor wsmnień udajacy amerykanskiego
biznesmena
Rok 1956





Projekt pomnika Prof.Stefana Bincera
na cmentarzu iminia Św. Wawrzyńca
we Wrocławiu







Autor (Jan Czekajewski) ze swą pierszą konstrukcją wilgociomierza do zboża, IX.1956.








Prof. Stefan Bincer - Wspomnienia Asystenta
Jan Czekajewski, Columbus, Ohio, USA
W naszym życiu, w młodzieńczym okresie formowania naszej osobowości, pojawiają się często ludzie którzy maja decydujący wpływ na nasze dalsze losy. Czasami są to zupełnie obcy ludzie którzy odegrają w życiu młodego człowieka rolę mentora. Dla mnie takim człowiekiem był Profesor Stefan Bincer. Aczkolwiek Prof. Bincer wywarł duży wpływ na resztę mego życia, sam jednak chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy przyszła kolej abym mu podziękował, Profesor Bincer już nie żył. Pozostaje mi wiec jedynie podziękować mu pośmiertnie, poprzez uhonorowanie go wspomnieniem i pomnikiem jaki mu fundujemy na cmentarzu Wrocławskim przy ul. Bujwida. Pierwsze spotkanie z Profesorem Bincerem miało miejsce w roku 1955 po drugim roku studiów na Wydziale Łączności Politechniki Wrocławskiej, wysłano nas razem z kolegą Karolem Pelcem na praktykę wakacyjną do Urzędu Poczty i Telekomunikacji w Gdańsku w którego programie, obok listów i telefonów była także tak zwana „radiofonizacja przewodowa” Gdańska. W owym czasie Władza Ludowa udostępniała obywatelom program radiowy Polskiego Radia, razem z komunistyczną propagandą, przesyłając go po drutach do głośników zainstalowanych w indywidualnych mieszkaniach. Obywatele mieli dodatkową kontrolę nad programem poprzez regulację głośności i wyłącznik. Na Poczcie, w Gdańsku na ul. Długiej była stacja wzmacniakowa zasilająca tysiące takich głośników, zwanych wtedy „kołchoźnikami” jako, że wzór przyszedł z podobnego systemu w Związku Radzieckim.W ramach tamtej studenckiej praktyki zaproponowaliśmy i wykonali prototyp urządzenia które automatycznie nadzorowało funkcjonowanie tych wzmacniaczy. Na wypadek przepalenia się lampy we wzmacniaczu, urządzenie to uruchamiało sygnał alarmowy, informując, że po drutach nie biegnie już program radiowy wzywający do budowy zrębów socjalizmu ale zalega trwożna, wroga Polsce Ludowej, kontrrewolucyjna cisza. Po powrocie z praktyki, ja i Karol, zaczęliśmy szukać zajęcia które by poszerzyło naszą wiedze teoretyczna o praktykę w dziedzinie elektroniki. Dotychczas dorabialiśmy sobie okazyjnie jako „statyści” w Operze Wrocławskiej w spektaklach Fontanny Bachczyseraju i Czerwonym Maku, balecie osnutym na kanwie zwycięstwa komunizmu w Chinach pod wodzą MaoTseTunga . Zajęcie operowego statysty niestety nie prowadziło do wzrostu naszej ekspertyzy w dziedzinie elektroniki. Katedra która zajmowała się podobnymi problemami, jak nasz projekt racjonalizatorski, była właśnie Katedra Radiofonii Przewodowej, kierowana prze Prof. Bincera. To do jego właśnie drzwi zapukaliśmy, znamiennego dnia, z prośbą o radę gdzie znaleźć prace jako praktykanci.
Profesor Bincer wysłuchał nas z sympatią i pochwalił nasz młodzieńczy entuzjazm, ale stwierdził, że pracy dla nas nie ma gdyż radiofonia przewodowa już więdnie śmiercią naturalna i dosłownie zwija druty. Śmiertelny cios radiofonii przewodowej i „głośnikom-kołchoźnikom” zadał inny profesor naszego wydziału, prof. Wilhelm Rotkiewicz, który skonstruował tani odbiornik radiowy, o nazwie „Pionier”, produkowany seryjnie w Zakładach Radiowych w Dzierżoniowie. Przewaga odbiornika „Pionier” nad samym głośnikiem była oczywista, jako że na krótkich falach można było słuchać antykomunistycznych programów Radia Wolnej Europy i BBC. Profesor Bincer jednak wspomniał, że przy swojej katedrze ma tak zwany Zakład Pomocniczy, którego zadaniem są usługi naukowe i konsultacje dla przemysłu. W ramach tego właśnie Zakładu Pomocniczego mógłby nas zatrudnić, gdyby Zakład miał zamówienia. Niestety zamówień, na dzień ówczesny, nie było. Narzucało się pytanie, jakie postawiłem Prof. Bincerowi, czy, gdyby, dzięki naszym staraniom jakieś zamówienie zostało złożone, to zostaniemy zatrudnieni przy jego wykonaniu? Procedura taka w ówczesnej gwarze nazywała się „przepchnięciem zamówienia”, czyli nadaniem prywatnej działalności handlowej charakteru socjalistycznego. Odpowiedź Profesora była potwierdzająca.Wkrótce po tej rozmowie pojechaliśmy z Karolem Pelcem, dzisiaj znanym profesoram amerykańskiej politechniki Michigan Technological University, do Częstochowy, skąd żeśmy rodem i tam z kolei odwiedziliśmy miejscowa papiernie, której zaoferowaliśmy w imieniu Politechniki Wrocławskiej wykonanie urządzenia do pomiaru wilgotności papieru. Co prawda urządzenie takie znałem jedynie z opisu w zbiorze artykułów z amerykańskiego czasopisma „Electronics” , niemniej byłem przekonany, że takie urządzenie potrafię zbudować, jeśli tylko zajdzie tego potrzeba. Dzisiaj wiem, że pomiar wilgotności papieru wymaga urządzenia o wiele bardziej skomplikowanego niż ówczesny opis z czasopisma „Elecronics”. Na nasze szczęście dyrektor papierni nie docenił naszego „wynalazku” i powiedział, że ma na etacie majstra który lepiej mierzy wilgotność papieru dotknięciem ręki niż jakikolwiek przyrząd elektroniczny.Skierował nas jednak do Polskich Zakładów Zbożowych, znajdujących się na sąsiedniej ulicy Warszawskiej, które to Zakłady jakoby maja problemy z wilgociomierzami do zboża produkcji niemieckiej firmy Dr. Karl Waiss GmbH.Rzeczywiście w Zakładach Zbożowych, które zajmowały się skupem zboża od rolników, było pięć takich przyrządów a wszystkie zepsute. Dyrekcja Zakładów Zbożowych przyjęła radośnie wiadomość, że my poza papierem także się specjalizujemy w wilgotności zboża i wystawiła zlecenie Zakładowi Urządzeń Radiofonii Przewodowej na reperacje tych przyrządów. Po przywiezieniu ich do Wrocławia, zaczęliśmy studiować ich konstrukcję i okazało się, że wszystkie miały przepalone bezpieczniki. Po wymianie bezpieczników przyrządy wydawały się pracować. Niemniej kolejne próby ich kalibracji na próbkach zboża, wykazywały wieki rozrzut wyników pomiaru i zastanawialiśmy się czy uszkodzenie jest głębsze niż bezpiecznik i jak je wyeliminować. Nie mogłem przyjąć do wiadomości że firma niemiecka Dr. Karl Waiss może produkować przyrządy, które z samej zasady działania nigdy nie mogły działać poprawnie. Zasada ta opierała się na pomiarze oporności próbki zboża miedzy dwiema elektrodami dociskanymi sprężyną. W miarę upływu czasu sprężyna ta zgniatając zboże zmniejszała jego oporność i wyniki wilgotności rosły. Wkrótce sława Zakładu Pomocniczego Urządzeń Radiofonicznych jako centrum reperacji i kalibracji wilgociomierzy rozeszła się szeroko po Polsce na skutek listu rozesłanego do podległych instytucji przez mgr.inz., później profesora, doktora, Jana Łysaka z Centralnego Laboratorium Polskich Zakładów Zbożowych w Warszawie.Ja natomiast, po uzyskaniu dyplomu w specjalności Przyrządów Pomiarowych w Katedrze prof. Andrzeja Jellonka, zostałem formalnie przyjęty jako asystent techniczny w Zakładzie prof. Bincera. Na tą okoliczność wydrukowałem sobie nawet wizytówkę z tytułem, mgr.inz. Jan Czekajewski-Główny Konstruktor oraz zamówiłem podobny stempel. Te pierwsze emblematy władzy inżynierskiej trzymam do dzisiaj w mym prywatnym archiwum, obok dyplomu magisterskiego z Politechniki Wrocławskiej i doktoratu z Instytutu Fizyki w Uppsali.W miarę upływu czasu zacząłem także produkować w ramach Zakładu Urządzeń Radiofonicznych wilgociomierze do zboża i hałasomierze tranzystorowe własnej konstrukcji. Debiutowałem także w dziedzinie elektroniki medycznej konstruując stymulator który impulsami elektrycznymi poprzez elektrody umieszczone za uszami pacjenta, wywoływał sen bez środków farmakologicznych. Prof. Bincer tolerował także moją prywatna działalność przemysłowo-handlowa, która sprowadzała się do przebudowy motorków elektrycznych przeznaczonych do napędu maszyn do szycia firmy Singer na szlifierki dentystyczne, które sprzedawałem technikom dentystycznym wszerz i wzdłuż Polski Ludowej.
Budowa Przekaźników (Przemienników) Telewizyjnych
Kiedy w roku 1958 zaczął się rozwój polskiej telewizji i zbudowano już kilka stacji TV , Prof. Bincer wpadł na pomysł aby produkować małe przemienniki telewizyjne, które by wzmacniały i retransmitowały program telewizyjny w miejscowościach do których nie dochodził sygnał z dużych stacji telewizyjnych. Na terenie naszego wydziału wyspecjalizował się w takich przemiennikach kolega Andrzej Drozd. On to, już jako student, zbudował stację przekaźnikową na górze Śnieżce w Sudetach, która odbierała program TV z Pragi Czeskiej i przekazywała go do Wrocławia. Ci którzy mieli odbiorniki TV mogli program czeski odbierać we Wrocławiu. Prof. Bincer zatrudnił Andrzeja Drozda w naszym Zakładzie Pomocniczym i zaczęliśmy pod jego kierunkiem produkować takie przemienniki. W skład zespołu, poza Andrzejem Drozdem, wchodzili asystenci, Józef Smulkowski, Malec, Eugeniusz Hajek i ja.
Mój udział był raczej marginesowy i ograniczał się do dziedziny akwizycji zamówień. W zespole brał także udział Władysław Krawiec, niezastąpiony technik, który te urządzenia potrafił bezbłędnie polutować i odrutować.
Projektowaniem anten zajmował się Daniel Bem, późniejszy dziekan wydziału łączności. Jeden z „przemienników” naszej konstrukcji w którego budowie i akwizycji brałem czynny udział, był przekaźnik TV w Radomiu. Działał on przez wiele lat ku zadowoleniu mieszkańców Radomia i kiedy go likwidowano, czytałem o protestach Radomian, którzy utrzymywali, że ze starego „wrocławskiego” przekaźnika odbierają lepszy sygnał niż z dużej i nowej stacji TV na Świętym Krzyżu. Dla mieszkańców Wrocławia Stefan Bincer zapisał się na długie lata sugestią, aby antenę nowej stacji telewizyjnej umieścić nie w okolicy Wałbrzycha, jak sugerowano, ale na górze Sobótce, która jest idealnym miejscem dla szerokiego pokrycia Wrocławia i okolicy przez sygnał telewizyjny. Dowiedziałem się o tym niedawno od inżyniera Rylskiego, jednego z założycieli wrocławskiej telewizji.
Moje rozmowy z Profesorem

Prof. Bincer w momencie kiedy go poznałem, był już chyba poważnie chory na serce. Z trudem wchodził po schodach na drugie piętro budynku Politechniki przy ulicy Prusa gdzie mieścił się jego pokój. Często Prof. Stafan Bincer lubił rozmawiać ze mną na rożne tematy wykraczające poza sferę zawodową. Czasami odnosiłem wrażenie, że traktuje mnie jak syna.Kilka z jego obserwacji pozostało mi w pamięci. Profesor uważał, że jeśli w książce znajdziesz jedna stronę z której możesz skorzystać, to zakup całej książki był korzystny.Przed wojna, we Lwowie, Prof. Bincer prowadził małą fabryczkę odbiorników radiowych używając lamp radiowych RENS. Wyposażenie techniczne Katedry Radiofoni Przewodowej było znikome. Nieco później jak zaczęliśmy produkować przekaźniki TV nieco się polepszyło. Najważniejszą lekcję jaką wyniosłem z mej pracy w Zakładzie prof. Bincera to wiedza i przekonanie, że można w bardzo prymitywnych warunkach, bez znacznego kapitału, budować skomplikowane przyrządy elektroniczne. Skorzystałem z tej obserwacji zakładając później, z minimalnymi środkami, własną firmę w Szwecji ( „Uppsala Instruments”) i później „Columbus Instruments” w Columbus, Ohio USA, która prosperuje do dzisiaj obchodząc w roku 2008 czterdziestą rocznicę swego istnienia.
Profesor Bincer nie zapisał się do Partii i o Sowietach, wypowiadał się krytycznie. Nie ułatwiło mu to życia, jako że nie awansował w hierarchii Politechniki i nigdy nie został pełnym, „Belwederskim” profesorem. O tym jak Stefan Bincer przeżył wojnę, dowiedziałem się niedawno, od kolegi Hajka, któremu Stefan Bincer się zwierzył, że po wejściu Niemców do Lwowa, doszukano się jego żydowskiego pochodzenia i resztę wojny spędził w Auschwitz gdzie zmuszono go do pracy w obozowym krematorium. Tam tez, jak powiedział koledze Hajkowi, własnoręczne spalił zwłoki swej pierwszej żony i syna.Na tematy religijne z Prof. Bincerem nie rozmawiałem, sam nie będąc człowiekiem religijnym. Wedle wiadomości od kolegi Hajka, Profesor Stefan Bincer był Katolikiem, uczęszczał do kościoła katolickiego i powiadał, że głęboka wiara w Boga pozwoliła mu przetrwać koszmar życia w obozie koncentracyjnym. W roku 1960 Stefan Bincer zasłabł wracając z żoną z kościoła, a w jego pogrzebie uczestniczył ksiądz proboszcz i wyższy rangą katolicki duchowny ( Prałat).Czasami Prof. Bincer czytał mi listy od swego bratanka, Adama Bincera, który pracował wtedy jako asystent na jednym z uniwersytetów w USA. Po latach nawiązałem z nim kontakt i dowiedziałem się nieco więcej o rodzinie Bincerów, zasymilowanych Żydów z zaboru austriackiego. „Amerykański” Bratanek Stefana Bincera, Prof. Adam Bincer jest dzisiaj emerytowanym amerykańskim profesorem fizyki teoretycznej na Uniwersytecie w Madison, Wisconsin. Dzięki klasykom literatury polskiej jakich książki przysyłał mu z Polski jego stryjek Stefan, Prof. Adam Bincer do dzisiaj mówi i czyta dobrze o polsku, mimo że z Polski wyjechał mając lat 14 a dzieciństwo spędził na zsyłce w ZSSR.
Dlaczego Pomnik

Od wielu lat wracają do mnie natrętne sny, że winem zadzwonić do Prof.Bincera i podziękować za wskazówki, wzór i pomoc w moich pierwszych krokach jako inżyniera, i przedsiębiorcy. W dużej mierze z ziarna zasianego w mym umyśle przez Stefana Bincera, wyrosło przedsiębiorstwo, „Columbus Instruments”, które produkuje i eksportuje do wielu krajów świata przyrządy do badań biomedycznych. Przyrządy te przyczyniły się do rozwoju nowych lęków i ratowały życie pacjentom z chorobami serca. Prof. Bincera pożegnałem jak leżał już w szpitalu. Nie wiedziałem, że stan jego zdrowia jest krytyczny. Leżał w dużej sali wśród innych pacjentów, wyraźnie zrezygnowany i przygnębiony swą choroba. Lekarz zezwolił mi na bardzo krótką wizytę. Profesor Bincer był wtedy wyraźnie w depresji i nieskory, czy niezdolny do rozmowy. Uścisnąłem mu rękę i wzruszony wyszedłem. Nie przypuszczałem , że będzie to moje ostatnie z nim spotkanie. Następnego dnia wyjeżdżałem do Finlandii i Szwecji. Po dwu tygodniach zadzwonił do mnie, do Helsinek, mój przyjaciel Karol Pelc z informacją, że Stefan Bincer nie żyje. Wracać na Politechnikę nie było po co. Poza Profesorem Bincerem nie cieszyłem się na Wydziale Łączności uznaniem ani popularnością. Odnosiłem wrażenie, że oceniano mnie jako playboya, dowcipnisia, „kombinatora”, bez poważnej substancji intelektualnej. Śmierć Profesora Bincera była przełomowym momentem w mym życiu, jako że zadecydowała w dużej mierze o mej emigracji.Kiedy po latach wróciłem do Polski i chciałem odwiedzić grób Stefana Bincera, okazało się że jego grób został „zaorany”. Stefan Bincer nie miał bliskiej rodziny, poza chorą żoną i nikt się nie zatroszczył aby po 20 latach opłacić konieczną opłatę cmentarną. Dzisiaj w roku 2008, z jego asystentów zostały zaledwie cztery żyjące osoby, ja, Karol Pelc, Eugeniusz Hajek i technik, Władysław Krawiec. Z nami i kilkoma studentami odejdzie na zawsze pamięć o prawym człowieku jakim był Stefan Bincer. Profesor Stefan Bincer był doskonałym pedagogiem, organizatorem i inżynierem praktykiem. Tacy ludzi3e jak on wychowali powojenną generację inżynierów którzy budowali przemysł elektroniczny w Polsce i za jej granicą. Był także prawym człowiekiem, który nie dal się zeszmacić w skorumpowanym systemie Polski Ludowej.
Niestety nasza propozycja zafundowania tablicy pamiątkowej dla profesorów- założycieli Wydziału Łączności, a wśród nich Prof. Bincera, na ścianie budynku Politechniki Wrocławskiej przy ul. Prusa 53/55 została odrzucona władze Politechniki. W zaistniałej, trudnej do zrozumienia sytuacji, za radą mej amerykańskiej żony, Laury Damas, postanowiłem zakupić (wynająć) miejsce na cmentarzu Świetego Wawrzyńca, przy ul Bujwida, gdzie znajduje się ostatnie miejsce spoczynku Profesora Stefana Bincera i wystawić mu pomnik upamiętniający jego istnienie i naszą, współpracowników i studentów, wdzięczność.
Budowa tego pomnika byłaby niemożliwa bez udziału dwu kolegów, mgr. inż. Eugeniusza Hajka, który wynegocjował zgodę administratora cmentarza na umieszczenie pomnika i mgr. inż. Ryszarda Zmonarskiego, który zasugerował i dopilnował wykonania pomnika przez architekta mg.inż. Skibę, z Dzierżoniowa.Prof. Stefan Bincer będzie wiec uhonorowany, na tym samy cmentarzu gdzie leżą inni profesorowie naszego Wydziału Łączności, miedzy innymi Prof. Andrzej Jellonek u którego zrobiłem dyplom magisterski z Miernictwa Elektronicznego. Nawiasem mówiąc, specjalizacja w Miernictwie Elektronicznym, zaważyła także na moim życiu i dala mi wiedzę do budowy dalszej kariery zawodowej, jako wynalazcy, konstruktora i producenta na skale międzynarodową.

Dane Biograficzne Prof.Stefana Bincera w aktach Politechniki Wrocławskiej

Z jego życiorysu znajdującego się w archiwum Politechniki Wrocławskiej Stefan Bincer w czasie pierwszej wojny światowej służył w armii austriackiej, a po wojni w latach 1919-1926 studiował na Politechnice Warszawskiej, która skończył z dyplomem inżyniera elektryka.
Po studiach pracował we Lwowie w zakładach Tele-Radio i Pan-Radio produkujących odbiorniki radiowe. Podobno był ich współwłaścicielem, a na pewno głównym konstruktorem.
Kiedy Niemcy zajęli Lwów w roku, 1942 Stefan Bincer, u którego doszukano się żydowskiego pochodzenia, został aresztowany przez Gestapo wraz ze swoja żoną Franciszką z domu Kielecką oraz synem, skazany na śmierć i zesłany do Auschwitz. W 1943 roku jego pierwsza żona i dziecko zostali w obozie zamordowani. Podobno Stefan Bincer, którego zmuszono do pracy w obozowych krematorium, własnoręcznie spalił zwłoki swej żony i syna. Bincer uciekł z obozy śmierci i ukrywał się we Lwowie do czasu ucieczki Niemców i przybycia Armii Sowieckiej.
Po wojnie Stefan Bincer przeniósł się ze Lwowa do Wrocławia, gdzie pracował w Polskim Radiu i zajmował się radiofonizacją kraju. Od roku 1953 Stefan Bincer został mianowany przez Prof. Dionizego Smoleńskiego, ówczesnego Rektora Politechniki Wrocławskiej, Zastępcą Profesora i kierownikiem Katedry Urządzeń Radiofonicznych, którą to funkcję pełnił aż do śmierci.
Dla mieszkańców Wrocławia Prof. Bincer wniósł ważny wkład w budowę wrocławskiej stacji telewizyjnej. Wedle inżyniera Ryskiego, współuczestnika komitetu Budowy Wrocławskiej Stacji Telewizyjnej, Prof. Bincer zasugerował lokalizacje anteny stacji telewizyjnej na Górze Sobótce, zamiast uprzednio planowanej lokalizacji w okolicy Wałbrzycha. Jego wybór stal się najkorzystniejszym i tam do dzisiaj stroi antena telewizji wrocławskiej, pokrywając swym zasięgiem cały Wrocław i okolice.

Monday, June 23, 2008

Iwan (Demianiuk) Wiecznie Groźny

Od ponad dwudziestu lat, chcąc nie chcąc, czytam w amerykańskiej prasie o nazistowskim zbrodniarzu Iwanie Demianiuku. Ostatnio nawet piszą nawet o nim ponownie polskie gazety z okazji wysiłków amerykańskiego ministerstwa sprawiedliwości aby go wydalić ze Stanów Zjednoczonych do Niemiec, Polski lub Ukrainy.
Osobiście, nigdy w życiu Demianiuka nie spotkałem a do hitlerowskich oprawców mam od dziecka uzasadnioną niechęć ( mój kuzyn, Henryk Czekajewski, jest na liście zagazowanych w pobliżu niemieckiego obozu koncentracyjnego w Dachau), a moją karierę zawodową zawdzięczam Profesorowi Stefanowi Bincerowi, który w Auschwitz został zmuszony przez Niemców do pracy w krematorium, gdzie spalił zwłoki swej żony i syna. Zabrało mi 15 lat od czasu zakończenia wojny aby być zdolnym podać dłoń Niemcowi.
Sprawa Iwana Demianiuka niepokoi mnie z powodu znajomości realiów II Wojny Światowej i mych dziecięcych obserwacji likwidacji Getta żydowskiego i cygańskiego a także widoku głodujących jeńców sowieckich, których kilkadziesiąt tysięcy zagłodzono na śmierć w mej rodzimej Częstochowie. Dla tych jeńców jedyną szansą przedłużenia życia o kilka miesięcy było zapisanie się do niemieckich kompanii wartowniczych lub do rosyjskiej armii generała Własowa, walczącej po stronie niemieckiej. Zupełnie podobnie zachowali się niektórzy Żydzi, którzy desperacko walcząc o przetrwanie, zatrudniali się jako żydowscy policjanci lub członkowie Judenratów, którzy selekcjonowali swych współbraci do wywózki z Getta do obozów śmierci. Tych ludzi potraktowano po wojnie bardziej wyrozumiale i dzisiaj nie słyszy się o ich ściganiu jako nazistowskich zbrodniarzy.
Być może, że Demianiuk był jednym z takich jeńców. Nie mam pojęcia, czy zapisał się do niemieckich oddziałów czy też był, jednym z setek tysięcy Ukraińców wywiezionych na roboty do Niemiec. Tak czy inaczej Demianiuk przyjechał do USA po wojnie jako emigrant. W roku 1978 Demianiuka aresztowano w Cleveland i pierwszy raz odebrano mu amerykańskie obywatelstwo. Pisano wtedy o nim jako o potworze z Treblinki o przezwisku „Iwan Groźny”. Napisano nawet o nim sensacyjne książki w których go określano jako kata z Treblinki. Oczywiście znalazło się wtedy wielu „naocznych świadków” jego tożsamości i zbrodni. W Izraelu twarz prawnika który Demianiuka reprezentował, oblano na ulicy kwasem solnym.
Ciekawym jest, że dowody przeciwko Demianiukowi Amerykańskie Ministerstwo Sprawiedliwości otrzymało od sowieckiego KGB. Pisze o tym w swym pamiętniku,
dr. Armand Hammer. Hammer był amerykańskim milionerem a jednocześnie podejrzaną osobowością, gdyż kiedyś był zaprzyjaźniony z Leninem, handlował w USA, w latach dwudziestych ubiegłego wieku, zagrabionymi z carskich muzeów dziełami sztuki, a jego ojciec był założycielem Amerykańskiej Partii Komunistycznej. Był także gościem honorowym w Moskwie na każdym kolejnym pogrzebie Sekretarza Generalnego KPZR ( z wyjątkiem Stalina). Kiedy Armand Hammer zwrócił się do Breżniewa o dokumenty potrzebne do skazania „Iwana Groźnego”, Breżniew chętnie je dostarczył mimo, że w owym czasie oryginalny zbrodniarz, „Iwan Groźny”już dawno nie żył.
Na podstawie tych dokumentów , Demianiuk został, pozbawiony amerykańskiego obywatelstwa i wysłany do Izraela gdzie został skazany na karę śmierci. Demianiuk siedział pięć lat w celi śmierci ale izraelski Sąd Najwyższy go zwolnił, gdyż stwierdzono, że Demianiuk nie jest jednak tym „Iwanem Groźnym” , którego szukano i skazano. Dla Polaków, ciekawym być może fakt, że wykryciem Demianiuka chełpi się także były polski komunistyczny aparatczyk, PRL-owski minister od spraw wyznań, Kazimierz Kąkol w wywiadzie dla Teresy Torańskiej opublikowanym w książce „Byli” na stronie 147 (Wydawnictwo Świat Książki, 2006). Musicie się Państwo zgodzić, że przy takim wiarogodnym świadku jak Kazimierz Kąkol, Departament Sprawiedliwości USA nie ma wybory jak skazać Demianiuka ponownie na ekstradycję.
Kiedy uprzednio Demianiuka odesłano z Izraela do USA i zwrócono mu amerykańskie obywatelstwo, jego kłopoty się nie skończyły, gdyż w USA postawiono mu nowe zarzuty, tym razem obecności jako strażnika w innych niemieckich obozach śmierci, Majdanku, Sobiborze itp.
Iwan Demianiuk ma dzisiaj 88 lat. Kiedy dostał się do niemieckiej niewoli był podobno rannym w czasie walk, młodym ukraińskim parobkiem. Podobno półanalfabetą.
Demianiuk przeżył o wiele lat potencjalnych świadków swej zbrodni lub niewinności. Jego starczy umysł już nie pozwala mu być wiarygodnym świadkiem dla samego siebie.
Cala sprawa zostawia w mych ustach nieprzyjemny smak, wiedząc, że w okresie powojennym tysiące niemieckich zbrodniarzy sprowadzono do USA i wykorzystano w badaniach naukowych i wywiadzie. Na myśl przychodzi mi Dr. Werner Von Braun, wynalazca rakiet V2 przy których produkcji zamordowano dziesiątki tysięcy Żydów i nie-Żydów i zabito za ich pomocą dziesiątki tysięcy mieszkańców Londynu oraz inny wysokiej klasy specjalista, generał Reinhard Gehlen , w czasie II Wojny szef wywiadu hitlerowskiego we wschodniej Europie i ZSSR, późniejszy szef wywiadu Niemiec Zachodnich.
Czas chyba aby pozwolić staremu Demianiukowi umrzeć i nie nękać go więcej pokazowymi procesami i ekstradycją, szczególnie, że już spędził pięć lat w celi śmierci pod fałszywymi zarzutami.
Jeśli nie prawne argumenty, to przynajmniej etyka chrześcijańska, winny zaważyć przy tej humanitarnej decyzji. Przecież w mym kraju zamieszkania, Stanach Zjednoczonych, 83%, a w Polsce 95% ludności deklaruje się jako Chrześcijanie, których podstawową zasadą jest przebaczanie. Może warto sobie o tej zasadzie teraz przypomnieć.
Czyżby zawziętość Amerykańskiego Ministerstwa Sprawiedliwości w stosunku do Demianiuka miała swe źródło w tym, że ten starzec już jest nieprzydatny z wyjątkiem użycia go jako patetycznego symbolu hitlerowskiego zbrodniarza. Może już czas zająć się następną grupą zbrodniarzy tym razem stalinowskich, którzy na pewno znajdują się wśród setek tysięcy imigrantów z byłego ZSSR. Są to ludzie dużo młodsi, na pewno żyją także świadkowie ich zbrodni i istnieją dokumenty ich winy w archiwach KGB w Moskwie. Podobno, jeśli Niemcy odmówią przyjemności goszczenia Demianiuka to Polska lub Ukraina są następnymi kandydatami aby się nim zaopiekować i wedle, załączonych do przesyłki amerykańskiej instrukcji, skazać. Pozwolę sobie na spekulację, że Polacy zrobią ten gest w stosunku do USA pod warunkiem dostawy dla Polskiej Armii rakiet ziemia powietrze –„Patriot” a Ukraina w zamian za przyjęcie do NATO. Należy się śpieszyć, gdyż Demianiuk może lada dzień umrzeć i cały wysiłek zainwestowany w tą tragiczną farsą pójdzie na marne.

Jan Czekajewski
Członek Polskiego Instytutu Naukowego Nowym Jorku (PIASA)
 
/* Google Analytics Script */