Thursday, October 27, 2005

Jan Czekajewski o Polskiej Gospodarce- Rozmawiał Lech Niekrasz



Dr inż. Jan Czekajewski, absolwent Politechniki Wrocławskiej i Uniwersytetu w Uppsali, nadto członek Polskiego Instytutu Naukowego (PIASA) w Nowym Jorku, kieruje doskonale prosperującą w Columbus, stan Ohio, firmą Columbus Instruments. Utrzymując od lat kontakt ze swoim krajem ojczystym, dr Czekajewski żywo interesuje się polską gospodarką i jej stanem po latach
tzw. transformacji ustrojowej.

Trzeba docenić swoje własne wartości


- Jest Pan laureatem fundowanej przez firmę Ernst and Young nagrody imienia Thomasa Alvy Edisona. Jakie należy spełniać kryteria, by zostać laureatem tej nagrody?
- - Przyznam, że sam się zastanawiałem, dlaczego zostałem prymusem w kategorii wysokiej technologii, ponieważ stosowana w mojej firmie technologia nie jest najwyższa. Wydaje mi się, że tym, co mogło zafrapować audytorów z Ernst and Young, był sposób, w jaki prowadzę moją firmę oraz, być może, jej geneza, która w Stanach Zjednoczonych jest na ogół niespotykana. Do Ameryki przyjechałem praktycznie bez grosza i postanowiłem wykorzystać swoje wynalazki, jakie powstały na uniwersytecie w Uppsali, nie korzystając z żadnych kredytów czy pożyczek. Dzisiaj zatrudnia ona 45 do 50 ludzi. Wartość sprzedaży w zeszłym roku wyniosła osiem milionów dolarów, ale z duzym procentowo dochodem . I tak jest od początku istnienia firmy, kiedy jedynym jej pracownikiem byłem ja sam. Dlaczego o tym mówię i jakie to ma znaczenie dla sytuacji w Polsce? Mówię dlatego, że moja sytuacja w Stanach Zjednoczonych była bardzo podobna do tej, w jakiej znaleźli się po upadku PRL-u polscy przedsiębiorcy, którzy byli tak samo goli jak ja byłem goły na początku, czyli w 1970 roku. Ale ja wykorzystałem swój kapitał umysłowy i energię, jaką wtedy miałem, do zbudowania firmy, która w swojej wąskiej dziedzinie biotechnologii oraz instrumentów do badań medycznych liczy się dzisiaj na świecie, ponieważ sprzedaję do ponad 50 krajów! Śmiem twierdzić, że podobne możliwości istniały potencjalnie również w Polsce, ale rządy tak zwane posierpniowe nie stworzyły odpowiednich warunków dla rozwoju tego rodzaju małych firm.
- Nie jest Pan jedynym polskim przedsiębiorcą, który zrobił karierę w USA. Jakiej skali potencjał finansowy, intelektualny oraz w dziedzinie know-how reprezentuje dzisiaj Polonia Amerykańska?
- Nie znam, niestety, odnośnej statystyki na ten temat ani też nie są mi znane stowarzyszenia polskich biznesmenów na terenie Stanów Zjednoczonych Jestem natomiast członkiem Polskiego Instytutu Naukowego w Nowym Jorku, zrzeszającym głównie akademików. Sądzę jednak, że Polonia Amerykańska, a zwłaszcza jej młodsza generacja, ma niewielu przedstawicieli w biznesie. Wielu jest Polaków, którzy zrobili karierę w administracji biznesu, natomiast bardzo niewielu założyło własne firmy. Wynika to do pewnego stopnia z tego, że ci, którzy wyjeżdżali w latach sześćdziesiątych i późniejszych, byli często ludźmi z dyplomami uniwersyteckimi i trafili na uniwersytety, robiąc kariery naukowe. I tym różnią się Polacy od innych
nacji, jak Koreańczycy, Chińczycy, Włosi czy Grecy, którzy mając mniejsze szanse pracy na uniwersytetach zostali zmuszeni przez sytuację do założenia własnych firm. Polska imigracja lat ostatnich nie bardzo wiedziała, na czym polega prowadzenie biznesu. Potencjał intelektualny Polonii na pewno istnieje, ale ja nie widziałbym wielkiej grupy polskich biznesmenów, w tym i siebie, którzy byliby w stanie prowadzić interesy w Polsce. Ja osobiście jestem człowiekiem bogatym nawet na skalę amerykańską, ale do tego, żeby otwierać filie przedsiębiorstwa, trzeba być bardzo bogatym. Nie wystarczy kilka, ale potrzeba kilkadziesiąt albo i kilkaset milionów dolarów, żeby efektywnie inwestować.
- Środowiska emigracji z Irlandii, Włoch czy Grecji wspomagają we wszelki możliwy sposób kraje swojego pochodzenia. Dlaczego potencjał Polonii Amerykańskiej taki jaki jest nie posiada wciąż swego udziału w rozwoju „starego kraju”?
- Jak już powiedziałem, zajmujący się w Ameryce biznesem Polacy nie dysponują w większości kapitałem extra, który mogliby zainwestować we własnym kraju, ale do tego nie tylko jest konieczny kapitał. Nie mniej ważny jest też klimat, który zachęcałby do podejmowania tego rodzaju działalności. Tymczasem ja odczuwam w dalszym ciągu pewnego rodzaju rezerwę bądź niechęć wobec tych, którzy wyjechali z kraju i tym samym stali się zdrajcami ojczyzny. Polacy, którzy zostali w ojczyźnie, uważają, że są ofiarami systemu, że oni tutaj cierpieli i znosili komunizm, a myśmy wyjechali i opływali w dostatki. I trudno z taką opinią dyskutować.
- Korzystając z okazji podzielę się tutaj pewnym doświadczeniem związanym z moim zamiarem ufundowania tablicy pamiątkowej ku czci profesorów-założycieli katedry elektroniki na wydziale łączności Politechniki Wrocławskiej, na której studiowałem. Ci ludzie już nie żyją i pamięć o nich zaczyna ginąć. Wydział ten powstał w 1952 roku i ja byłem jednym z pierwszych studentów. Wyraziłem więc gotowość ufundowania granitowej tablicy, na której zostaną utrwalone nazwiska tych profesorów, a tablica będzie wmurowana w ścianę budynku przy ulicy Prusa we Wrocławiu. Spotkałem się z wieloma zarzutami, między innymi z takim, że staram się utrwalić pamięć o sobie i że jeśliby każdy z dorobkiewiczów, a dosłownie użyto tego określenia, chciał umieszczać takie tablice, to zabrałoby ścian gmachu Politechniki Wrocławskiej! Podejrzewam, że jednym z powodów tej niechęci było moje życzenia, by w podpisie na samym końcu figurowało moje nazwisko jako fundatora, który jest prezesem firmy Columbus Instruments w Ohio. Chodziło mi nie o rozsławienie swojego nazwiska, ale o zwrócenie uwagi dzisiejszych studentów na fakt, że ich wykształcenie na tej politechnice ma wartość międzynarodową i że jeden z jej absolwentów odniósł znaczy sukces zagranicą. Rada wydziału utrąciła jednak tę sprawę, co dało mi wiele do myślenia na temat atmosfery wokół biznesu i braku szacunku dla ludzi, którzy drogą naukową zrobili pieniądze. Naukową, ponieważ ja wytwarzam aparaturę, którą sprzedaję znanym na całym świecie uniwersytetom, w tym również i polskim.
- Polska dzisiejsza jest inna niż ta, którą opuszczał Pan przed wielu laty. Co Pan, jako przedstawiciel biznesu polonijnego w USA, sądzi na temat procesu tzw. transformacji ustrojowej w Polsce po 1989 roku oraz jej skutków?
- Ja bywałem w Polsce w latach 1989-1990 i w następnych przynajmniej dwa razy do roku i byłem pod wrażeniem zmian, jakie zachodziły w pierwszych zwłaszcza latach po upadku PRL-u. I na początku wydawało mi się, że zanosi się na gwałtowny rozwój polskiego biznesu. W miarę upływu czasu stwierdzałem jednak wzrost biurokracji i ograniczanie wolności gospodarowania. Moja siostra prowadziła przez jakiś czas małą firmę produkującą zabawki, ale ją w końcu zamknęła i opowiadała mi o nieprawdopodobnie drobiazgowych i tragikomicznych kontrolach skarbowych, które powodują zwalnianie obrotów firmy, bowiem odwracają uwagę od produkcji. Prowadząc firmę w Stanach Zjednoczonych, miałem tylko trzy kontrole podatkowe, czyli jedną na dziesięć lat. Stwierdzam też, że w Polsce nastąpiła kryminalizacja prawa podatkowego i jednym z głównych narzędzi represji jest bezpodstawne często wsadzanie ludzi do kryminału. Dzisiaj przeczytałem w „Rzeczypospolitej” o tym, że Bank Światowy opracował statystykę dotyczącą klimatu rozwoju biznesu w różnych krajach, lokując Polskę na pięćdziesiątym którymś miejscu! Rozmawiam w Polsce z młodymi ludźmi i dowiaduję się, że oni chcą uciekać z ojczyzny, a to oznacza upływ krwi narodu. Ci ludzie potrzebują pracy i jedyna droga do tworzenia miejsc pracy prowadzi poprzez stworzenie klimatu dla rozwoju małego biznesu, gdyż ten biznes z Polski nie ucieknie.
Wielkie firmy są zainteresowane zdobywaniem rynku dla własnej produkcji, mając nadprodukcję we własnych krajach. Dlatego najważniejsze jest dla nich w Polsce zdobycie rynku. A jeśli nawet uruchamiają tutaj jakąś produkcję, to centra badawczo-inżynieryjne, w których powstają nowe produkty, utrzymują we własnych krajach, tworząc w Polsce stanowiska pracy nie dla inżynierów, ale dla nisko płatnych ekspedientów. W dowolnym momencie wielkie firmy mogą zwinąć interes i Polska zostanie na lodzie. Jeśli nowy rząd nie stworzy właściwego klimatu dla rozwoju małych firm, to będzie w Polsce bardzo źle. Rząd powinien maksymalnie ograniczyć ilość biurokratycznych przepisów i umożliwić tym samym przedsiębiorcom skoncentrowanie się na działalności produkcyjnej. Chodziłoby też o zmianę mentalności polskiego społeczeństwa, które powinno sobie uświadomić, że przedsiębiorca jest elementem wysoce wartościowym
- Czy i w jakiej mierze wpłynęło to wszystko na odwrócenie się kapitału polonijnego od „starego kraju”?
- Znowu powracamy do kwestii kapitału, a to jest błąd! Kapitał w rozumieniu polskim jest wielką sumą dolarów, które mogą napłynąć z zagranicy do kraju. W moim przekonaniu największy kapitał, jaki istnieje, jest w Polsce, a jest to kapitał energii, kapitał pomysłów i kapitał intelektualny oraz kapitał w postaci ludzi, którzy są chętni do pracy za stosunkowo niskie, przynajmniej na razie, uposażenie. W Stanach Zjednoczonych pytają mnie, skąd wziąłem pieniądze na rozwój swojej firmy i jak zostałem laureatem nagrody firmy Ernst and Young. Odpowiadam im, że wykorzystałem swój własny kapitał intelektualny. To były moje pomysły i moja praca, która była bardzo ciężka na samym początku, kiedy byłem założycielem, właścicielem, buchalterem i sprzedawcą w jednej osobie. Zamiast liczyć na fałszywie widzianą Polonię Amerykańską, trzeba docenić swoje własne wartości. Tymczasem w Polsce dominuje poczucie niedowartościowania i niewiary w siebie, co prześladuje Polaków bardziej niż wszystko inne.
Kiedy jako młody 25 letni chłopak wróciłem ze Szwecji po praktyce naukowej na Uniwersytecue w Uppsali, a było to w latach sześćdziesiątych, i próbowałem uruchomić produkcję aparatu medycznego opartego na moim własnym wynalazku, doszło do rozmowy z ministrem Chylińskim, który był odpowiedzialny razem z wicepremierem Szyrem za sprawy nauki i techniki. Minister Chyliński mnie zapytał, czy aparat ten jest już produkowany zagranicą. Dowiadując się, że jest on oparty na moim wynalazku, zapytał: proszę pana, jak nie jest produkowany zagranicą, to jaką on ma wartość? I tego rodzaju mentalność pokutuje w Polsce nadal. Przekonanie, że ktoś z zagranicy ustawi w Polsce produkcję, jest bardzo błędne. Ktokolwiek przyjeżdża do Polski, jest głównie zainteresowany we własnym wyłącznie interesie.
- Wiele mówi się o potrzebie zmian w polityce gospodarczej, która jaka jest, każdy widzi. Co, zdaniem Pana, winien uczynić rząd polski dla zainteresowania kapitału polonijnego w USA inwestowaniem i szerzej, współpracą ze „starym krajem”?
- Kapitał polonijny z Ameryki nie napłynie, bo w gruncie rzeczy nie istnieje, a jeśli istnieje, to nie jest wielki. Polonię Amerykańska tworzą dwie kategorie. Są to ludzie w średniej klasie, którzy źle nie zarabiają, ale wydają prawie wszystko na dostatnie życie i na domy, ale to nie są milionerzy, których kapitał liczyłby się w inwestycjach. Druga kategoria – to ludzie z dyplomami, a więc naukowcy na uniwersytetach. Jest to również klasa średnia, która się cieszy z czekającej ją wysokiej emerytury, ale i ona nie ma pieniędzy na ryzyko w biznesie.
- Co skłoniłoby Pana osobiście do podjęcia działalności gospodarczej w Polsce?
- Gdyby firma moja była odpowiednio duża i miałoby sens otwarcie filii w Polsce, to wszelkie związane w otwarciem firmy formalności musiałyby być maksymalnie proste. Nie byłbym w stanie czekać miesiącami na różnego rodzaju zezwolenia i licencje. Koledzy opowiadają mi o korupcji, a ja przez 35 lat prowadzenia firmy w Stanach Zjednoczonych nie zapłaciłem ani centa łapówki. Nie chciałby jednak tutaj osądzać tych, którzy je dają i biorą. Najgorsze jest to, że w systemie, w którym się płaci łapówki, dokładnie nie wiadomo, ile płacić. Przejrzystość biznesu jest ważniejsza od kosztów. Jeśli dokładnie wiadomo, co ile kosztuje, to można to w kalkulować w cenę, ale jeśli, jak to w Polsce bywa, dzieje się to na zasadzie „pan wie, co ja myślę” albo „pan wie, a ja rozumiem”, to jak na takiej podstawie można prowadzić interesy?
I tutaj chciałbym dokonać pewnej ekstrapolacji tej kwestii na grunt polskiej polityki zagranicznej, a ściślej mówiąc odnieść się do tego, jak Polska negocjowała swoje zaangażowanie w Iraku. Polacy, z którymi rozmawiałem na ten temat, mieli nadzieję, że Amerykanie zrewanżują się w jakiś sposób za wysłanie polskiego wojska do Iraku. Skoro jednak Polska już się bez żadnych warunków zaangażowała, to w myśl zasady, że jak ktoś jest głupi, to trudno mu pomóc, Amerykanie doszli do wniosku, że właściwie nie ma już z Polakami o czym gadać. Tymczasem trzeba było negocjować od samego początku i Amerykanie stwierdziliby, że bez odpowiedniego rewanżu Polacy do Iraku nie pójdą. Słyszę teraz, że Amerykanie obiecali sto milionów dolarów. Jeden biurowiec w Nowym Jorku kosztuje więcej, a i tych małych pieniędzy nie można do dzisiaj wydusić od Amerykanów mimo, że prezydent obiecuje, że załatwi, ale wszystko zależy od kongresu. I tak sprawa wędruje od Annasza i Kajfasza. Dowodzi to tylko nieumiejętności poruszania się przez rząd polski w polityce międzynarodowej, w czym dopatruję się pokutującej wciąż jeszcze mentalności komunistycznej. Negocjacje ze Związkiem Radzieckim to było coś innego i taka uległa postawa miała swoje uzasadnienie, ale czasy się zmieniły i dzisiaj negocjowanie na takich zasadach jak ze Związkiem Radzieckim jest pozbawione sensu. Jedyną rzeczą, jakiej Amerykanie nie lubią, są sługusi. I jeśli ktoś stara się im na siłę przypodobać i czynić to, o co oni nie proszą, spodziewając się, że coś za to dostanie, to się bardzo myli. Może najwyżej dostać kopa. Ja Polakom tłumaczę: trzeba podnieść się z kolan, na których staliśmy przed Moskwą, i rozmawiać z Zachodem na stojąco, a wyście wykonali tylko w tył zwrot i zaczęliście bić czołem Zachodowi. Nie zostało to docenione ani w Berlinie, ani w Brukseli, a szczególnie w Waszyngtonie, gdzie będą się z Polaków tylko śmiać, ponieważ Ameryka, dla której chcecie być pomostem między nią a Europą Wschodnią, nie potrzebuje koni trojańskich. Zajmując taką postawę można co najwyżej zostać trojańskim osłem. Potrzebny byłby tutaj ktoś na skalę Józefa Piłsudskiego, który przestrzegał przed ślepym uleganiem Zachodowi. Liczenie wciąż na to, że ktoś coś dla nas i za nas załatwi, jest zupełnie błędne.

Rozmawiał Lech Z. Niekrasz
Powyższy wywiad ukazał sie drukiem w tygodniku "Najwyższy Czas", Numer 44-45
z datą 29 pażdziernika 2005r.
























 
/* Google Analytics Script */