Sunday, November 22, 2009

FRONTALNE ZDERZENIE Z KARTOFLEM

Płynąc w roku 2008 czy 2007 z moją żoną Laurą do Anglii statkiem Queen Mary 2, miałem okazję, w czasie obiadów, dzielić stół z angielskim farmerem, z Hrabstwa Lincolnshire. Okazało się, że miał on wielkie przedsiębiorstwo rolnicze, wartości dziesiątków, jeśli nie setek milionów funtów, specjalizujące się w hodowli szpinaku i innych podobnych warzyw. Do uprawy wynajmował pola uprawne, wynoszące tysiące hektarów, w Hiszpanii, Izraelu a nawet w Maroku. W Anglii, w Hrabstwie Lincolnshire, czyścił i pakował szpinak w plastykowe torebki i rozsyłał po całej Europie. Kiedy dowiedział się, że jestem Polakiem, wspomniał, że polscy robotnicy rolni są bardzo cenieni w jego przedsiębiorstwie. Opowiedziałem mu wtedy moja przygodę na farmie w Lincolnshire i żartem wspomniałem, że celem moje dzisiejszej podróży do Anglii jest proces sadowy, jaki mam zamiar wytoczyć przeciwko farmerowi, z Hrabstwa Lincolnshire, który mnie wykorzystywał, 50 lat temu przy zbieraniu kartofli. Od tamtego czasu cierpię na bule krzyża, które się nasilają z wiekiem i uważam że mi się należy, z tego powodu, kompensata finansowa wartości kilku milionów funtów.

A oto jak, 50 lat temu uszkodziłem swój kręgosłup.

Wiosną 1958 roku otrzymałem dyplom magistra inżyniera, na Wydziale Łączności (Elektroniki), Politechniki Wrocławskiej w specjalności elektronicznych przyrządów pomiarowych. Od kilku lat pracowałem już jako asystent w Zakładzie Urządzeń Radiofonicznych tego samego wydziału.
Żyło mi się łatwo i nie głodno. Jednak izolacja Polski od Świata działała mi na nerwy.
Ciekawił mnie świat, a szczególnie ten nieznany, nęcący świat Zachodniej Europy, gdzie życie toczyło się wedle innych zasad jakie znałem w PRL-u.
Po przemianach „październikowych” w roku 1956 i względnej liberalizacji ustroju politycznego w Polsce, zaczęto wydawać paszporty na wyjazdy zagraniczne, głównie w celu odwiedzenia mieszkającej na Zachodzie rodziny. Ja niestety nie miałem żądnej cioci lub wuja za zachodnią granica i podróż na Zachód była jedynie moją mrzonką. Na szczęście mój kolega że szkoły średniej, Reniek Oduliński, o którym wiele będę pisał w mych wspomnieniach, wyjechał z wizytą do rodziny w Londynie. Jego wujek Bolesław Oduliński, żołnierz Armii Generała Andersa został po wojnie w Londynie i po liberalizacji wyjazdów, Reńka zaprosił na wakacje. Przed wyjazdem Reńka do Londynu, podsunąłem mu pomysł, aby wystarał się tam dla nas o jakieś zaproszenie na praktykę wakacyjną. Pomny mych instrukcji, Reniek w czasie swego pobytu w Londynie nawiązał kontakt z Andrzejem Stypułkowskim reprezentującym Związek Studentów Polskich w Anglii, a także pracującym dla Radia Wolna Europa. Nawiasem mówiąc, Andrzeja ojciec, Zbigniew Stypułkowski był jednym z działaczy NSZ, walczył w Powstaniu Warszawskim i był aresztowany w 1945 roku przez Sowietów razem z 16toma innymi przywódcami Polski Podziemnej. Po zwolnieniu z sowieckiego wiezienia na Łubiance, wrócił do Polski i prawie natychmiast został ukradkiem ewakuowany wraz z transportem UNRA na Zachód. Zabrał ze sobą także swego 14 letniego syna, Andrzeja, o którym mowa. Na skutek londyńskiego kontaktu z Andrzejem Stypułkowskim, Reniek wrócił do Polski z zaproszeniem dla dziesięciu polskich studentów do sezonowej pracy w Anglii przy zbieraniu owoców. Jednocześnie Andrzej Stypułkowski wymienił nazwisko Janusza Pelca, jako działacza ZSP. który być może pomoże nam w załatwieniu paszportów. Janusz Pelc będąc kierownikiem biura podróży ZSP jeździł często do Londynu, gdzie poznał Andrzeja Stypułkowskiego.

Po Reńka powrocie do Wrocławia, zaczęliśmy się zastanawiać w jaki sposób możemy wykorzystać to zaproszenie. Wytypowaliśmy sześciu kolegów których wciągnęliśmy na „angielską listę”. Byli nimi: Reniek Oduliński, Jan Czekajewski, Karol Pelc, Leszek Szlachcic, Andrzej Witkowski i Reńka kuzyn o nazwisku Glaizer. Dla otrzymania paszportów na wyjazd „pozarodzinny” nie wystarczało zaproszenie. O paszporty na takie wyjazdy winna wystąpić jakąś organizacja, a jedyną organizacją która była upoważniona do występowania o paszporty dla studentów, był Związek Studentów Polskich czyli ZSP. Przypadkowo okazało się, że dyrektorem Biura Podróży ZSP w Warszawie, był kuzyn Karola Pelca, Janusz Pelc, o którym mówił Reńkowi Stypułkowski w Londynie. Udaliśmy się więc do niego z prośbą o pomoc w załatwieniu formalności. Dodatkowo, aby naoliwić tryby maszyny Biura Podroży ZSP, pozostałe cztery miejsca z listy londyńskiej oddaliśmy do dyspozycji pracowników Biura Podróży ZSP. Okazało się, że na tej liście poza nami, znalazły się ich dziewczyny. które później wyjechały z nami do Londynu. Starania paszportowe trwały ponad 2 miesiące i w międzyczasie angielskie owoce zostały albo zebrane, albo spadły samoistnie z drzew nie mówiąc już o truskawkach. W końcu września wszyscy dostaliśmy paszporty z wyjątkiem jednej osoby, której najbardziej paszport przysługiwał. Kuzyn Reńka, Glaizer, jedyny student w naszej grupie, z niewiadomych powodów, paszportu nie dostał.
Ponieważ w tym samym czasie, w roku 1958, odbywała się w Brukseli Światowa Wystawa Expo 58, przy okazji wyjazdu chcieliśmy ją zobaczyć. Problem był z pieniędzmi. Każdy z nas mógł kupić w polskim banku jedynie $5. Liczyliśmy także na dochody z handlu wymiennego wódką. Każdy z nas miął po butelce albo po dwie wyborowej, a niektórzy spirytus. Bilety kolejowe do Londyny pozwolono nam wykupić za złote polskie. Wyjechaliśmy więc do Brukseli przez Berlin grupą 6 osób, jako że Karol Pelc uprzednio wyjechał na zaproszenie rodzinne do Francji i miał dotrzeć do Anglii na własną rękę. Aby przeżyć w Brukseli, wieźliśmy ze sobą duże ilości kiełbasy suchej, kabanosów a także czekoladę twardą i worek z bochenkami chleba. W czasie przesiadki w Berlinie Zachodnim worek z chlebem się otworzył i bochenki potoczyły się po peronie. W Brukseli złożyliśmy do wspólnej kasy nasze dolary i ubłagaliśmy właściciela małego hoteliku aby wynajął nam jeden duży pokój. W tym pokoju mieszkaliśmy przez 3 noce, śpiąc we dwójkę na trzech łóżkach. Muszę wspomnieć, że dziewczyny funkcjonariuszy ZSP spały osobno. Po trzech dniach właściciel hotelu nas wyrzucił. Nie mając innego wyjścia wsiedliśmy w pociąg jadący do Londynu przez Ostendę, miejscowość kuracyjna nad kanałem La Manche. W Ostendzie spodziewaliśmy sie, że pociąg wjedzie na prom i będzie kontynuował trasę do Londyny. Jakież było nasze zdumienie, a nawet przerażenie, że końcową stacją dla tego pociągu nie był Londyn ale Ostenda i stacje tą o godzinie 22.00 zamykano na klucz. Nie byliśmy samotni. W podobnej sytuacji znalazło się kilku innych studentów brytyjskich. Nie wiedzieliśmy, że w Belgii na stacjach nocować nie wolno. Ubłagaliśmy jednak zawiadowcę stacji aby zezwolił nam przenocować na stacji. Zgodził się pod warunkiem, że stacje razem z nami zamknie na klucz. Siedzieliśmy więc i pili, w towarzystwo studentów Angielskich, niechodliwą przywiezioną wódkę zagryzając resztkami kiełbasy. Skoro świt zawiadowca stację otworzył i załadowaliśmy się na prom płynący przez Kanał La Manche do Anglii. W Londynie spotkał nas wkurwiony Andrzej Stypułkowski, który nie bardzo wiedział co z nami zrobić. Spóźniliśmy się z przyjazdem o dwa miesiące. Tak czy inaczej Stypułkowski miał z nami problem, jako że truskawki i czereśnie się dawno skończyły i jedynie zostały do zebrania kartofle w Hrabstwie Lincolnshire. Wysłał nas więc do farmy w Hrabstwie Lincolnshire, gdzie zakwaterowano nas w starych barakach lotników, prawdopodobnie polskich, ze szklanym dachem. Hrabstwo Lincolnshire w okresie wojny było centrum lokalizacji polskich dywizjonów RAF. Baraki nie były ogrzewane i koce które nam przydzielone, marne i wytarte. Być może brudne, ale tego nie było widać na szarych i brązowych kocach. Nocą deszcz padał i okna w dachu przeciekały.

Rankiem skoro świt pobudka, i na śniadanie czarna lurowata kawa. Co nam dano do jedzenia sobie nie przypominam. Zdaniem naszym było zbierać kartofle za koparką ciągnioną przez traktor. Płaceni byliśmy od koszyka, z tym że nie indywidualnie ale zespołowo. Grupa składała się z trzech czy czterech ludzi, mieszanej narodowości. My Polacy byliśmy w mniejszości. Koparka miała dużo większą wydajność niż nasze możliwości zbierania i po zrobieniu koła, traktor naciskał na nas z tylu. W ciągu 8 godzin, krótką przerwą na marny posiłek, nie można się było wyprostować. Jak na ironie, managerami , całego zespołu byli Jugosłowianie. Oni wtedy mieli własne paszporty i mogli jeździć po Europie jak im się podobało. Jugosłowianie nie byli nowicjuszami i znali stosunki angielskie. Przyjeżdżali do Anglii zarobić, a nie jak my turystycznie. Oni też przejęli stanowiska traktorzystów i delektowali się jak Polacy harują za marny grosz. Traktorzysta na „moim” traktorze miał tranzystorowy odbiornik, który bez przerwy grał, modną wówczas włoską piosenkę z powtarzającym się refrenem: „Volare, ho,ho... Cantare ho ho”! Później śpiewał ją nawet Luciano Pavarotti i Dean Martin. Dzisiaj, ta piosenka jest dostępna na Internecie w wykonaniu Dean’a Martin’a, pod adresem:

< http://www.youtube.com/watch?v=pTd5ISaYzOk>

Awersja do tej piosenki została mi następne 50 lat. Ilekroć później ją słyszałem zaczęło mnie boleć w krzyżu. Nigdy z życiu, ani przedtem ani po tym tak ciężko, fizycznie, nie pracowałem. Rano, następnego dnia, o godzinie 6 rano, znowu pobudka. Tym razem nie byłem wstanie wstać z pryczy. Powiedziałem kolegom (Leszkowi, Andrzejowi i Reńkowi), że mam dalszą pracę w angielskim kołchozie w dupie i wracam do Polski. Kartofle w komunizmie maja taki sam wygląd jak w kapitalizmie i niczego się tu więcej nie nauczę, mogę natomiast skrzywić sobie kręgosłup zarówno fizyczny jak ideologiczny i uwierzyć w konieczność rewolucji proletariatu. Po mej strajkowej deklaracji, ku mojemu zdumieniu, spotkałem się z miażdżącą krytyką mych polskich kolegów, którzy uważali, że moja dezercja uwłaszcza honorowi Polski i Polaków. Najbardziej pod tym względem pieklił się Leszek Szlachcic, który wziął sobie za punkt honory pokazać Anglikom jak solidnymi wyrobnikami są Polacy.

Ja jednak postanowiłem opuścić angielski kołchoz i jechać autostopem do Londynu. Czułem się dość pewnie, jako że miałem zaskórniak w postaci 10 funtów angielskich, jakie kupiłem nielegalnie od Pana Januszkiewicza, pracownika sąsiedniego Zakładu Telekomunikacji na Politechnice Wrocławskiej. Januszkiewicz opowiadał, że w czasie wojny był zrzucony na spadochronie do Polski i że wtedy dostał te funty na „drobne wydatki” w okupowanej Polsce. Jakie było moje zdumienie w Londynie, kiedy przy próbie wymiany moich 10 funtów na drobne, mój banknot okazał się fałszywy. Na szczęście to nie ja próbowałem wymiany w banku, tylko Dzidka, kuzynka Reńka, która sprytnie podała, że właściciel banknotu już wrócił do Polski. Po prawdzie, w momencie wymiany, ja stałem przed bankiem. Po powrocie do Polski zarządzałem od Pana Januszkiewicza zwrotu pieniędzy za fałszywe funty anielskie, które od niego, z pewnym jego oporem, otrzymałem. Do dzisiaj nie mam pewności czy Januszkiewicz wiedział, czy nie, że banknot był fałszywy. Być może, że Brytyjczycy w czasie wojny drukowali fałszywe banknoty w celach finansowania dywersji na tyłach nieprzyjaciela.

W tamtym czasie, w roku 1958, nie mówiłem ani słowa po angielsku. Poza Andrzejem Witkowskim, który znał początkujący angielski, tylko Karol Pelc mówił jako tako, aczkolwiek Karol nie kopal z nami kartofli, gdyż zdążył przyjechać do Anglii na śliwki czy renklody a potem, jak wynika z jego komentarza, pracował w fabryce konserw.

Z Karolem spotkałem się w Londynie, po skończeniu jego pracy jako robotnika, a przed jego wyjazdem do Brukseli na Expo 58. Mój brak możliwości porozumiewania się z tubylcami odczułem bardzo upokarzająco i boleśnie. Karol na tym wyjeździe wyszedł lepiej, chyba dlatego, że już mówił dość dobrze po angielsku.

Reniek Oduliński wytrwał do końca w angielskim kołchozie i zarobił pod koniec pobytu 30 funtów. Po odliczeniu mu przez właściciela farmy 15 funtów na koszty wyżywienia, Reńkowi zostało 15 funtów. Wracając do Polski, Reniek kupił z myślą o handlu, białe „futro” zrobione z syntetycznego Nylonu. Po spieniężenia futra we Wrocławiu, Reniek był w stanie kupić sobie motocykl marki Jawa 350, na którym wyjechał do Francji cztery lata później, aby już do PRL-u nie wrócić.

Ja, natomiast po dotarciu do Londynu udałem się do domu Bolka Odulińskiego ( wujka Reńka) , który przed wojną pracował z moim ojcem na poczcie w Częstochowie. Po konfiskacie moich, fałszywych 10 Funtów przez bank jedyną moją wartością wymienną, był odbiornik tranzystorowy marki „Szarotka”. Odbiornik ten sprezentowałem mym gospodarzom za gościnę. Po dwu tygodniach wróciłem do Polski z silnym postanowieniem, że nigdy więcej nie znajdę się w sytuacji niemego, gdzie otoczenie uważa mnie za idiotę. Po powrocie do Wrocławia postanowiłem wziąć się na serio za naukę angielskiego. Razem z Andrzejem Witkowskim, później jednym z dyrektorów Centrali Handlu Zagranicznego „Elektrim”, zaczęliśmy brać prywatne lekcje konwersacji od byłego żołnierza Armii Generała Andersa, który polecił nam do nauki znakomite „angielskie rozmówki dla cudzoziemców” napisane przez Charles Ewart Eckersley’a (1892–1967). Metoda Ekersley’a była doskonała i po kilkunastu tygodniach mogłem się już jako tako porozumiewać. Świat stanął przede mną otworem. W konkluzji mogę zapewnić, mych czytelników, że bez tego wyjazdu w roku 1958 na zbieranie kartofli, moja podróż, 50 lat później, transatlantykiem Queen Mary 2, nie miałaby miejsca.

Chciałbym jeszcze nadmienić, że w czasie mojego krótkiego pobytu w Londynie udałem się do biblioteki w British Muzeum, gdzie dano mi odbitkę monografii o metodach pomiaru wilgotności różnych materiałów. Po powrocie do Polski na podstawie tej monografii napisałem swą pierwszą publikację w miesięczniku „ Pomiary, Automatyka, Kontrola” , którą z kolei ,dwa lata później, zaimponowałem profesorowi P.A. Tove z Instytutu Fizyki w Uppsali, u którego zostałem asystentem.

W życiu ciekawe są daleko idące, poważne konsekwencje uprzednich, drobnych zdarzeń. Ciągle nie mogę się temu nadziwić. Wygląda mi na to, że to ostatnie zdanie, powinno być zarzewiem do poważniejszego matematyczno-filozoficznego opracowania.

Jan Czekajewski
 
/* Google Analytics Script */