Powrót na łono (ojczyzny)
Był rok 1962, szósty rok epoki miłościwie nam panującego Towarzysza Wiesława (Gomółki). Miałem 28 lat, bujną czarną czuprynę, ukończone studia z elektroniki na Politechnice Wrocławskiej i roczny staż w Instytucie Fizyki w Uppsali(Szwecja). Poza tym mogłem tańczyć Boogie-Woogie całą noc, co nie znaczy ze byłem kompletnie szczęśliwy. Moje życie osobiste było nieco zagmatwane, mieszkając na tak zwana "kocią łapę" z moja drugą byłą żoną, Zofia, będąc jednoczenie formalnie żonaty z moją pierwszą byłą żoną, Elżbietą. Wewnętrznie byłem emocjonalnie rozdarty, jako że obydwie panie reprezentowały dwie różne piękności duszy i biustów, nawzajem się uzupełniające, ale niemożliwe do pogodzenia w sferze –monogamicznej, katolickiej moralności, jakiej w owym czasie hołdowałem.
W tej sytuacji przychodziło mi do głowy, ze wyjazd za granicę pozwoli mi na nabranie koniecznej perspektywy dla oceny walorów obydwu Pań a także porównanie ich z przodującymi standardami krajów zachodniej i północnej Europy.
Ubiegał właśnie rok mej pracy jako asystenta w Instytucie Fizyki Doświadczalnej, Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie gdzie zwabił mnie niecnie Profesor Włodzimierz Żuk, którego poznałem rok wcześniej w Instytucie Fizyki w Uppsali. Mój powrót do Polski był zaskoczeniem dla wielu osób zarówno mi przyjaznych jak i wrogich. Był na pewno dużym zaskoczeniem dla Urzędu Bezpieczeństwa, który to Urząd w owych czasach bardzo się troszczył o ubytek obiecującego narybku naukowego na rzecz wrażego ideologicznie Zachodu a jednocześnie paranoiczne bał się tych co wracali z Zachodu do PRL-owskiej Polski.
Chciałbym zaznaczyć, ze powody mego powrotu do Polski miały charakter wyłącznie ideowy i platoniczny.
W pierwszej kolejności odczuwałem poczucie winy, że opuściłem PRL-oska Ojczyznę dla której winieniem przynajmniej zrosić czoło potem przy budowie zrębów socjalizmu, ale również z powodu trapiących mnie nocnych mar o leżących odłogiem przednich i tylnich walorach mej zostawionej w Polsce ukochanej Zofii. Obawiałem się, że ten odłóg zostanie szybko zagospodarowany a ukochana zmeliorowana przez miejscowych łódzkich konkurentów. Z powyższych wiec przesłanek patriotyczno- ideologicznych przyjąłem zaproszenie Profesora Żuka na pozycję Pierwszego Elektronika Polski-B, czyli tej rolniczej części Polski, która leży na wschód od Wisły. Do Lublina przyjechałem z Zofią. Po przyjeździe okazało się, że Uniwersytet nie ma dla mnie mieszkania, a wielu adiunktów i docentów habilitowanych mieszka od lat, razem z rodzinami w pojedynczych pokojach domów akademickich. Rektorat zaoferował mi zatem łóżko w uniwersyteckim pokoju gościnnym, mieszczącym się w suterenie jednego z żeńskich akademików. W pokoju tym były dwa żelazne łóżka, do jednego z nich miałem niezaprzeczalne prawo, drugie natomiast należało odstąpić innym wizytującym uczonym, którzy od czasu do czasu przybywali do Lubina z gościnnymi wykładami.
Kłopot był z Zofią, gdyż obawiałem się, że wizytujący uczeni nie zadowolą się jedynie żelaznym łóżkiem, ale zapragną korzystać z obfitych walorów Zofii. W niewinnosci mych lat młodzieńczych, wychowany w siermiężnej kulturze heteroseksualnego socjalizmu, nie byłem wtedy uczulony na możliwość osobistego zagrożenia przez adoratorów męsko-męskich. Moje obawy nie były bez podstaw, jako że pewnej zimowej nocy zapukał do drzwi zmoknięty profesor z Lodzi, aspirujący do drugiego żelaznego łóżka. Biedak, zawiedziony brakiem mej gościnności, poczłapał, smagany deszczem i mą brukową elokwencją na zasłużony wypoczynek do odległej poczekalni lubelskiego dworca kolei żelaznej. Opisuje tutaj tą scenerię dla nowego pokolenia, które nie wiele wie, z jakimi się borykała Polska Nauka w dobie tak zwanej Odwilży Popaździernikowej.
Dialektyczna Różnica miedzy Ciocią i Pracą
Wyjeżdżając ze Szwecji, mój szef Profesor P.A. Tove, wręczył mi zaproszenie do pracy w jego Instytucie. Datę, której było brak na zaproszeniu, miałem sam wpisać, gdy zdecyduję się na powrót do Uppsali. Zaproszenie rozwiązywało sprawę szwedzkiej wizy i pracy, ale nie zapewniało polskiego paszportu.
Ówczesne przepisy paszportowe, co prawda przewidywały wyjazdy do cioci za granicę, ale nie do pracy. Paszport na wyjazd na staż naukowy był tylko wydawany "za poparciem" Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. Dodatkowe utrudniania istniały także po drodze w postaci wymaganych "poparć" przez dyrektora instytutu naukowego i rektora uczelni. W Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego, w owym czasie, istniała specjalna komisja kwalifikująca wyjazdy, której przewodziła stara komunistka, Vice Minister Krasowska.
Najmniej kłopotu miałem z Prof. Żukiem, który był zainteresowany utrzymaniem dobrych stosunków z Uniwersytetem w Uppsali a może także nadzieją na powtórny tam powrót. Profesor Żuk wystosował urzędowo brzmiące pismo, w którym informował Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego, ze wyjazd mgr.inż. Jana Czekajewskiego do Uppsali jest konieczny z uwagi na jego (czyli mój) udział w pięcioletnim planie badań naukowych w dziedzinie "korelacji kątowych". Ponieważ Prof.Żuk utrzymywał dobre stosunki z Rektorem Uniwersytetu, kolejne poparcie Rektora UMCS było czysta formalnością. Teczka z moimi dokumentami powędrowała więc do ministerstwa w Warszawie i sprawa mego wyjazdu nabrała urzędowego biegu. Mijał miesiąc za miesiącem, kończyły się wakacje a odpowiedzi z Warszawy nie było.
Udział w Obronie Ludowej Ojczyzny
Pewnego jesiennego poranka, wychodząc do pracy z mego "gościnnego" pokoju, minąłem zmokniętego żołnierza z oficjalnie wyglądająca kopertą w ręce. Żołnierz ten zapukał do moich drzwi, które otworzyła moja druga była żona, Zofia, i zapytał się o mnie. Zofia szybko zorientowała się ze taka koperta niczego dobrego nie wróży, bystro wiec odpowiedziała ze z tym łajdakiem Czekajewskim nie rozmawia, w domu go nie ma i nie wiadomo kiedy wróci. W każdym razie koperty nie przyjmie i pośrednikiem Ludowego Wojska Polskiego nie będzie. Rozmowę te słyszałem skryty za węgłem. Kiedy upewniłem się, że wojak odszedł, wróciłem do domu i zaczęliśmy rozpatrywać alternatywy ratunku. Jasnym było dla mnie, że Urząd Bezpieczeństwa, aby uniemożliwić mój wyjazd, stosował jedną z wypróbowanych metod, czyli powołanie do wojska na ćwiczenia. Wiadomo było, że jeśli nawet wyjdą z wojska, nie będę mógł wyjeżdżać przez kilka lat za granicę, gdyż jako bojowo przeszkolony podchorąży mógłbym wyjawić Amerykanom tajemnice strategii i techniki Ludowej Polskiej Armii a może i całego Paktu Warszawskiego, coś tak jakto póżniej zrobił dla CIA pułkownik Kukliński.
Aby zyskać na czasie, spakowaliśmy dobytek w walizki i wyjechaliśmy następnym pociągiem do Warszawy, ciągle licząc że opóźnienie z wydaniem mego paszportu jest wynikiem zwykłej biurokracji. Na stacji Warszawa Wschodnia, w tłoku przy wysiadaniu, ukradziono nam jedną z walizek co nie poprawiło mojego samopoczucia. W Warszawie zamieszkaliśmy z Zofia na ul. Olimpijskiej na Mokotowie, w wilii jej wujka, „podziemnego przedsiębiorcy", Zygmunta Krauze, człowieka o bardzo barwnym charakterze, o którym kiedyś napisze więcej. Odtego momentu
zacząłem swe codzienne wizyty w Ministerstwie Szkół Wyższych na ul. Miodowej,pytając się o losy mego paszportu. Mijały dniei noce, a w międzyczasie z Lublina dochodziły niepokojące donosy, że WKR (Wojskowa Komenda Rejonowa) postawiła przed Instytutem Fizyki żołnierza którego zadaniem była obserwacja momentu w którym pojawię się w pracy. Czułem, że jeśli nie dostanę paszportu, a mój pobyt w Warszawie się przeciągnie, mogą zostać oskarżony o dezercję. W między czasie, Wydział Zagraniczny Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego nie dawał mi żadnej odpowiedzi.
Lekcja Marksizmu czyli Wartość Wymienna Czterokolorowego Długopisu
Zdesperowany, przechadzając się po ministerialnym korytarzu natknąłem się na znajomą twarz kolegi Koszyńskiego, byłego pracownika Biura Turystyki ZSP, dla którego dziewczyny, trzy lata temu, załatwiliśmy z Renkiem O. atrakcyjny wyjazd do Anglii na kopanie kartofli. ZSP załatwiało nam wtedy paszporty, za cichą umowa, że do naszej paczki dołączymy dziewczyny oficjalistów Związku Studentów Polskich. Angielskie zaproszenie "zorganizował" Reniek O. w czasie uprzedniego pobytu u swego londyńskiego wujka. Zaproszenie było wydane poprzez Związek Studentów Polskich na Emigracji, w którym działał Andrzej Stypułkowski, chyba pracujący także dla Radia Wolna Europa. Tak czy inaczej, kolega Koszynski spadł mi z nieba, co więcej, okazało się, ze pracuje teraz w Dziale Zagranicznym Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego i przygotowuje opinie dla decyzji "komisji wyjazdów zagranicznych". Po zapoznaniu go z moją sytuacja, zatajajac oczywiście element wojskowy, Koszynski zaofiarował swoją pomoc. Po kilkunastu minutach, Koszynski, poinformował mnie, że moje czekanie na paszport nie ma żadnego sensu, jako że paszportu nigdy nie dostanę, gdyż prośba Rektora UMCS z Lublina, dotycząca mego wyjazdu, została odrzucona na jednym zebrań wyżej wymienionej komisji przez Towarzyszkę Vice-Minister Krasowska. Na moich dokumentach Towarzyszka Krasowska napisała, "odrzucić z powodu imiennego zaproszenia". Towarzyszka Minister poczuła się obrażona, że Uniwersytet w Uppsali zaprasza kogoś imiennie, kiedy Ministerstwo wie lepiej kto winien pojechać na stypendium i ma do tego celu lepszych bo partyjnych kandydatów. Koszyński widząc rozpacz w mych oczach, wspomniał, ze nic nie jest jednak stracone, jako że komisja zbiera się co dwa tygodnie, i on me dokumenty powtórnie zaprezentuje, opiniując je pozytywnie, omijając imiennosć zaproszenia, zakładając że Towarzyszka Krasowska nie będzie pamiętać mej sprawy albo nie będzie brała udziału w komisji. Gotowy byłem obiecać Koszyńskiemu złote góry, natomiast Koszyński miał do mnie tylko jedna skromną prośbę o treści jak następuje: "Wiesz Bracie, ja mam taki długopis, cztero -kolorowy, którym zaznaczam ważność dokumentów ministerialnych. Niestety kolorowe wkłady się wykończyły i mój długopis jest bezużyteczny. Jak Bracie, pojedziesz na Zachód to przywieź mi taki właśnie wkład do długopisu". Koszyński dotrzymał słowa i w następnym tygodniu przedstawił moja pozytywnie zaopiniowana sprawę ministerialnej "komisji wyjazdowej". Moja zatwierdzona przez Ministerstwo teczka powędrowała skolei do Biura Paszportowego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Tam, jak na razie, nie miałem "chodów" i obawiałem się, że jeśli macki lubelskiego UB i wojska tam sięgnęły, paszportu i tak nie dostanę.
Wpływ Potencji Marszałka Sejmu na Paszport
We Warszawie mieszkał w tym czasie mój szkolny kolega, Witek Pal, którego żona jak się okazało, pracowała jako sekretarka w Polskim Stronnictwie Ludowym, pseudo-partii stworzonej dla mydlenia oczu naiwnym, że Komuna toleruje wielo-partyjnosć. Na czele PSL-u w owym czasie stał Marszałek Sejmu Wycech, figurant PZPR-u, który nie miał już większych politycznych ambicji, poza utrzymaniem swej seksualnej potencji w możliwie sprawnej formie. W momencie kiedy rozgrywał się dramat mego paszportu, Marszałek Wycech bawił w Szwajcarii na kuracji hormonalnej, podobno polegającej na wstrzykiwaniu pacjentom wyciągu z byczych jąder. Czy kuracja była skuteczna, należałoby się spytać bliskich Stronnictwu i Sejmowi pięknych pań. Jego prawa ręką był Pan Kowal, któremu zostałem przedstawiony. Muszę przyznać, że Pan Kowal sprawnie zajął się moją sprawą i natychmiast zadzwonił do Biura Paszportów posługując się specjalna rządową linia telefoniczna zwana WCZ ( wysokiej częstotliwości) zastrzeżoną do użytku Marszałka Sejmu. Pan Kowal wyjaśnił osobie po drugiej stronie kabla, że "Stronnictwu" bardzo zależy aby ten młody naukowiec, dostał szybko paszport, gdyż interesy Stronnictwa tego wymagają. W rewanżu obiecałem Panu Kowalowi zaproszenie do Szwecji, razem z małżonką, jeśli się tylko tam ustabilizuję. Chcąc się wykazać zrozumieniem sytuacji zaprosiłem Pana Kowala na ucztę, czyli popijawę, do restauracji, czego jednak Pan Kowal odmówił, ostrzegając że utracjusze uczęszczający do warszawskich restauracji są pod baczna obserwacja agentów Urzędu Bezpieczenstwa. Postanowiliśmy zatem zorganizować biesiadę w wilii wuja na Mokotowie, co miało tę zaletę, ze wuj Krauze mógł dotrzymać kroku każdemu wytrawnemu pijusowi a zatem w pełni kwalifikował się na mego alkoholowego pełnomocnika
Niwelowanie Różnic Klasowych za Pomocą Alkoholu
Na libację Pan Kowal przyjechał "wytworną" czarną limuzyną marki Wołga, kierowaną przez zaufanego szofera. Zaufanie do szofera miało u tow. Kowala pewne granice, jako że zostawił go przed domem, gdzie tenże przez kilka godzin trwania libacji dziarsko, dla rozgrzewki, przytupywał. Po pierwszym litrze czystej wyborowej Panowie Krauze i Kowal wyraźnie przypadli sobie do gustu. Pan Kowal, namawiał wuja aby wstąpił do Partii, gdzie czeka go błyskotliwa kariera, na co wuj Krauze wypytywał się tow. Kowala o szczegóły benefitow wynikających z partyjnego urzędu. Wuj Krauze był wyraźnie wzruszony faktem , ze ktoś pierwszy raz w jego życiu, oferuje mu pracę, gdyż dotychczas zawsze było odwrotnie, jako że to on zatrudniał innych. Jako dodatkowy argument Tow. Kowal zaczął wywijać pod wuja nosem zgrabnym belgijskim rewolwerem, symbolem władzy i zaufania jakim Partia i Rząd darzyła swoich urzędników wysokiej rangi. W odpowiedzi wuj zgrabnie strzelił palcami, na który to sygnał ukazał się w drzwiach Pan Jasiu, pełniący u wuja funkcje ludowego lokaja. Pan Jasiu zarecytował towarzyszowi Kowalowi swoje dzienne obowiązki, które miedzy innymi składały się z gotowania jajka wedle upodobań wuja Krauzego i dobieranie właściwej temperatury jego rannej kąpieli. Niestety tow. Kowal nie miał nikogo podobnego, poza zmarzniętym, tupiącym pod oknem szoferem, który jednak nie mógł mieszkać z tow. Kowalem z dwu powodów; po pierwsze tow. Kowal miał bardzo atrakcyjną młodą żonę z wydatnym biustem, a po drugie w jego służbowym apartamencie wymiaru M.-2 nie starczało miejsca na dodatkowe łóżko. W połowie następnego litra czystej wyborowej, Panowie K&K się nieco popłakali, wspominając piękno Wileńszczyzny, poczym wzajemnie się podpierając zeszli do garażu, gdzie wuj Krauze garażował dwa samochody, wielkiego Mercedesa w perlistym kolorze i Chevrolet Impala w kolorze Antique Gold, jedyny tego rodzaju samochód , w tym czasie, w Warszawie.
Perlisty Mercedes niedawno należał do Księdza Biskupa w Lodzi, który dostał go jako "Dar z Nieba" przekazany Ks. Biskupowi za pośrednictwem swych byłych parafian z Chicago. Biskup czuł się nieswojo jeżdżąc w takim niebiańskim luksusie, wiec sprzedał Mercedesa wujowi. Chevrolet- Impalę wuj kupił na własny rachunek, z dochodów pochodzących z eksportu czerwonych "ceremonialnych" goździków do Moskwy. Jak wiadomo czerwone goździki to kwiat bez którego żaden Pierwszy Sekretarz KP ZSSR nie mógł być mianowany lub pochowany. Wuj Krauze znal tajemnice hodowli czerwonych goździków, której nawet KGB nie było w stanie wykraść a Rząd i Partia wprowadzić do Radzieckich Kołchozów. Po zapoznaniu się z automobilowym bogactwem wuja tow. Kowal stracił swój ostatni argument, jakim była sowiecka Wołga i zaczął się dopytywać jak można zapisać się do kapitalistów. Mam nadzieje, ze tow. Kowal doczekał kapitalizmu i dzisiaj jeździ swym własnym perlistym Mercedesem.
Cud w Lublinie
Następnego dnia bolała mnie głowa. Nigdy przedtem, ani potem nie wypiłem tyle wódki i nie doświadczyłem takiego sromotnego "kaca". Mimo to szczęście mnie rozpierało. Wymarzony paszport czekał na mnie w Ministerstwie. Pozostała jedynie drobna sprawa uregulowania mego stosunku do wojska, gdyż przy uporze wojaków, mogli mnie jeszcze zatrzymać na granicy. Z paszportem w ręku pojechałem wiec do Lublina, aby wytłumaczyć w Wojskowej Komisji Rekrutacyjnej, ze Władza Ludowa ma dla mnie inne, ważniejsze plany. W Lubelskim WKR-e, zaraz przy drzwiach wejściowych natknąłem się na barykadę w postaci biurka ze starszym sierżantem, który zbeształ mnie za opieszałość i wyciągnął dłoń z biletem kolejowym do odległej jednostki wojskowej w Podjuchach, Województwo Szczecińskie, w której miałem odbyć służbę wojskowa przy budowie pontonowych mostów. Zacząłem mu tłumaczyć, że niestety nie skorzystam z zaproszenia, jako że jestem delegowany do Szwecji przez Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego. Moja argumentacja wprawiła sierżanta w dobry humor, jako że, wedle niego, w Polsce istnieje tylko jedno ministerstwo i nazywa się Ministerstwem Obrony Narodowej. Obawiając się aresztowania, sadu polowego i natychmiastowej egzekucji bez rozgrzeszenia, na zapleczach pobliskiego KUL-u (Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego) , wycofałem się zgrabnie na z góry zaplanowane pozycje czyli po prostu "dałem dyla" czyli w nogi. Czułem teraz, że minuty mojej wolności są policzone i tylko cud może mnie uratować, co tez się niebawem stało, a jak się stało opowiem. Trapiony trwogą, bezwiednie błąkając się po Lublinie, natknąłem się przypadkiem na Profesora Fizyki KUL-u, Dr. Teske, z którym spotykaliśmy się na tygodniowych herbatkach naukowych. Rozważając tą sytuację po latach, jestem przekonany że pod postacią Prof. Teske ukrywał się mój Anioł Stróż wysłany z Nieba z poleceniem przedłużenia mego życia do czasu mego powrotu na drogę Cnoty i Wiary. Po zapoznaniu się z mą tragiczna sytuacją, Prof.Teske, vel Anioł Stróż, podniósł wzrok do Nieba, z którego spłynął na niego laserowy promyk natchnienia z zakodowaną cyfrowo rekomendacja, że tylko Partia i to ta najważniejsza, czyli PZPR, może mnie jeszcze uratować. Niestety, a może na szczęście do PZPR nie należałem. Jako bezpartyjny syn pracującego inteligenta, wracający na władzy łono, skomlący o pomoc, budziłem większe zaufanie niż skłonny do strajków szeregowy proletariacki członek partii. Wypadki poznańskie z 1956 były jeszcze świeżo w partyjnej pamięci. Pomysł, jak wiadomo każdemu przedsiębiorcy, jest wart tylko 10% całego przedsięwzięcia. Pozostałe 90% trzeba było wobec tego zaimprowizować. Najważniejsze było tzw. "dojście" do wpływowych, partyjnych czynników.
Waga Inżynierii Ludzkich Dusz
Tak się złożyło, że będąc uprzednio w Szwecji wybrałem się na wycieczkę do Paryża. Reportaż z tej wycieczki wysłałem do partyjnego organu o tytule "Słowo Ludu", będącego oficjalnym dziennikiem Lubelskiego Komitetu Wojewodzkiego PZPR. Spiesznie udałem się zatem do K.W. gdzie mieściła się redakcja czasopisma i poprosiłem o rozmowę z "Naczelnym" organu, którego zapewniłem, że jeśli wyjadę powtórnie do Szwecji, to organ będzie miało we mnie zagranicznego korespondenta, który właściwe uwypukli negatywne strony życia w kapitalizmie i przekona obywateli Lubelszczyzny że nie ma innego kraju gdzie tak wolno "dyszy" człowiek jak PRL. Z kolei Naczelny Redaktor przedstawił mnie II-giemu Sekretarzowi KW, któremu posługując się teoria k(w)antową, wyjaśniłem zalety energii atomowej i jej rozwój w najbliższej pięciolatce. Mimochodem wzmiankowałem również o kłodach, jakie rzuca lawinowemu rozwojowi tej technologii w Polsce Ludowej, instytucja tak prowincjonalna jak WKR w Lublinie. Okazało się że II Sekretarz i szef WKR-u byli razem w komunistycznej partyzantce i są w dalszym ciągu kolesiami od wypitki. W krótkiej rozmowie telefonicznej II Sekretarz wytłumaczył komendantowi WKR-u, że moje wezwanie na przeszkolenie wojskowe, jest tragiczną wręcz pomyłka i skierował mnie ponownie do WKR z żelaznym zapewnieniem, że szkolenie będzie odroczone do momentu mego powrotu. Niestety kiedy przekroczyłem ponownie wrota WKR-u natknąłem się na tego samego starszego sierżanta, którego twarz, na mój widok, rozjaśniła się szerokim słowiańskim uśmiechem.
Sierżant zapewnił mnie, że nic mu nie wiadomo o interwencji "Wielkiej Partii" i że on zna jeden autorytet, a nim jest Ministerstwo Obrony. Zaobserwowałem że zaistniała szczelina w jego systemie fortecznym, z lewej strony biurka, wystarczająca do przejścia pojedynczego sapera ( byłem przydzielony do wojsk saperskich). Rzuciłem więc w tym kierunku swe zmasowane siły i wpadłem na schody wiodące na II piętro gdzie urzędował kumpel II-go Sekretarza.
Pułkownik K. przyjął mnie serdecznie, zdziwił się przeglądając moja książeczkę wojskowa, że moja wiedza wojskowa jest wyraźnie przestarzała, z uwagi na brak okresowych ćwiczeń, ale wytłumaczyłem mu, ze w przeszłości Ludowa Ojczyzna wyznaczała dla mnie ważne zadania, w konflikcie czasowym z ćwiczeniami. Nawiasem mówiąc powód był dużo prostszy, natury fizjologiczno-psychologicznej. Do niczego nie miałem tak wielkiego wstrętu niż do wojska pozostającego w Dozgonnej Przyjaźni z Bratnią Armią Czerwoną. W drugiej kolejności plasował się u mnie wstręt do rannego wstawania, co także ma związek z wojskiem, które budzi żołnierzy o godzinie 5-tej lub 6-tej i walczy nocą. Może bym się nawet do wojska przekonał, ale musiałoby to być wojsko popołudniowe, czynne miedzy godzina 14ta i 17 ta., dobrze płatne, najlepiej na zasadzie "umowy o dzieło" i bezpieczne dla życia i zdrowia. Powołanie do wojska jest jedną z mar, jakie do dzisiaj mnie trapią kiedy zjem cos niestrawnego, np. surową cebulę. Schodząc do wyjścia miałem ochotę pokazać zdziwionemu sierżantowi t.zw."wała", ale będąc w każdym calu dżentelmenem odwdzięczyłem się mu tylko, podobnym do jego, "szerokim słowiańskim uśmiechem".
Do Szwecji wyjechałem pociągiem z Warszawy następnego dnia wieczorem. Zofia miała dołączyć do mnie za kilka miesięcy, po zakończeniu stażu na Akademii Medycznej. Po moim wyjeżdzie, tej samej nocy, rozdzwoniły sie telefony do mej rodziny i zaprzyjaznionych Pań, z zapytaniem od nieznanych osobników, jak się można skontaktować z "tym Czekajewskim", do którego anonimowi interesanci mieli jakis bardzo ważny interes. Na szczęscie, w tym samym czasie, byłem już za granicą PRL-u, "przechylając" pół litra wisniaku z konduktorem wagonu sypialnego zmierzającego z radosnym stukotem kół do wymarzonego Zachodniego Nieba. Jan Czekajewski (nazwiska osob żyjących zostały zmienione)
Saturday, August 27, 2005
DONOS DO PROKURATORA
DONOS DO PROKURATORA W OPOLU
Prokuratura Wojewódzka w Opolu
Wydział Pamięci Narodowej
Szanowny Herr Prokurator,
Ja niżej podpisany, Wolfgang Ślimak, rolnik-autochton, ze wsi Placówka, woj. opolskie, niniejszym zapodaje ze niejaki Herr Dr. Bogusław Wiseman , podobno zatrudniony w Klinice Ginekologii Towarzyskiej Akademii Medycznej w Opolu, w chwilach kiedy jestem w pracy, nielegalnie i bezpłatnie, chędoży moja żonę Helge Ślimak ( z domu Rura) z która jestem żonaty dozgonnie i podwójnie, jako ze cywilnie i kościelnie. Chciałbym zwrócić uwagę Wysokiej Prokuraturze ze wyżej wymienione stosunki moralne Herr Dr. Wiseman obywa z moja małżonką na tylnym siedzeniu samochodu małolitrażowego produkcji krajowej (na licencji Fiata), co ubliża wszystkim zasadom Bezpieczeństwa, Katechizmu i Higieny Pracy i jest dodatkowym powodem do wysokiego, jeśli nie najwyższego wymiaru kary.
Tenże Herr Dr. Bogusław Wiseman będąc w pijanym widzie, w bistro "Panderosa" we wsi Placówka, wypowiadał sie publicznie, po powrocie z Hameryki, ze praca w Nowy Yorku, " na azbestach", jest gorsza od Sowieckiego Obozu Pracy na Kołymie. Dr. Bogusław Wiseman bredził także, że zdrowo zagazował, co mnie dogłębnie i osobiście uraziło, jako ze mój ojciec, w czasie wojny, zakwalifikował sie do renty w Drugiej Grupie Inwalidzkiej, jak sie zagazował bimbrem czy tez denaturatem, podczas służby w Wermachtcie, we wiosce Krepitze (dzisiaj Krzepice) koło Tchenstochau, Generalgouvarnement. Wyżej wymienione skandaliczne wypowiedzi Dr. Bogusława Wisemana sa wierutnym kłamstwem wbrew oczywistym faktom i obraza nie tylko Pamięci Narodu Polskiemu, ale także Unii Europejskiej i NATO. Wobec skandalicznych wypowiedzi Herr Doktora Bogusława Wisemana, żądam aby go Pan Herr Prokurator zapudłował do pierdla na lat trzy a jeśli możliwe na lat pięć. Przedłużenie wyroku należy uzasadnić wyżej wymienionymi skandalicznymi warunkami BHP w których moja żona Helga Ślimak (z domu Rura) darmowo wykonywała usługi moralne na rzecz Dr.Bogusława Wisemana.
Dłuższa izolacja Dr. Bogusława Wisemana w zakładzie penitencjarnym, da mi czas na konstruktywne odbudowanie mych stosunków małżeńskich z ma ukochana żoną Helga ( z domu Rura) na zasadach Wartości Chrześciańskich, Wolnorynkowych i Europejskich.
p.s. Pozwalam sobie załączyć 250 Euro dla Pana Prokuratora na "koszta sądowe" i zobowiązuję sie dorzucić dużo więcej jak ten sukinsyn Wiseman zczyznie docna w pierdlu Szanownego Pana Herr Prokuratora.
Jeśli Pan Herr Prokurator dozwoli to po jego aresztowaniu przyjdę do wiezienia w Opolu aby mu jeszcze patriotycznie dokopać.
Im Aufrage / nieczytelny/
Wolfgang Slimak,rolnik- autochton, Wieś Placówka, Powiat Strzelce,
Województwo Opolskie
W kompozycji pisma do Prokuratury pomagał
Emerytowany Sekretarz PZPR (dziś azylant polityczny w N.Y.):
Mgr habilitowany, Johan (Johnek) Musician
/podpis nieczytelny/
Tuesday, August 23, 2005
Manna z Europejskiego Nieba
Moja amerykańska żona zakazała mi pisania politycznego po angielsku, abym się nie narażał, bo przecież żyjemy w wolnym kraju o największej demokracji opartej na systemie dwupartyjnym, w którym trzecia opina to już anarchia, jeśli wręcz nie terroryzm. Pozostało mi więc pisać sceptycznie po polsku, wyrażając krytyczne opinie o Unii Europejskiej i to takie, które nawet znajdą poklask u amerykańskiej administracji. W tym temacie mogę się jedynie narazić euroentuzjastom, ale oni daleko, za wielką wodą i najwyżej mogą mi naubliżać słowem, a nie czynem, czyli jak się kiedyś mówiło: "mogą mi poskakać".
Chodzi mi o tak zwane "dotacje" z Unii Europejskiej, na które Polacy czekają jak na mannę z nieba. Jedyne, co Polaków dzieli w tej materii, to fakt ze polscy rolnicy dostaną tylko 25%1 tego, co dostają rolnicy "zaawansowanych demokracji", takich jak Francja, Belgia czy Niemcy. Jedni uważają, że to za mało, a drudzy, że w sam raz.Nikt nie zauważa, że zagrożenie nie jest w sposobie podziału, tylko w samej metodzie rozdzielania pieniędzy przez biurokratów w Brukseli. Rozdzielanie pieniędzy poprzez "dotacje" stanowi samo w sobie źródło korupcji, a także jest niezwykle marnotrawne. Przede wszystkim dotacje nie są za darmo, a także sama nazwa "dotacje", równoznaczna z podarunkiem, do nich nie pasuje. Dotacje będą pochodzić w dużej części z pieniędzy polskich podatników wpłaconych do EU przez Polskę jako składka członkowska. Po drugie, przydział pieniędzy przez Brukselę wymaga uzasadnień i dotrzymania warunków podyktowanych przez biurokratów, którzy nigdy w życiu sami pieniędzy nie zarobili, jedynie żyją z pieniędzy podatników. Pieniądze na składkę członkowską zostaną wyrwane tym, którzy je zarabiają i wiedzą najlepiej, jak je sensownie wydać. Byłoby dużo słuszniej obniżyć podatki i pozwolić ludziom inwestować wedle swego uznania, niż powierzać te pieniądze odległym biurokratom, żyjącym daleko od Polski i niekoniecznie Polsce i Polakom sympatyzującym.Polacy się spodziewają, że dostaną więcej niż wpłacą, czyli traktują EU tak jak maniakalny wynalazca, który wierzy, że wynalazł perpetum mobile, czyli maszynę, która będzie wiecznie się kręciła, bez zużycia paliwa. Nawet jeśli przez jakiś czas EU da Polsce nieco więcej pieniędzy w postaci jałmużny, to warunki, na jakich te pieniądze dotrą do Polski, będą demoralizujące dla efektywnego rozwoju polskiej gospodarki. Forma dotacji rządowych nie jest zjawiskiem nowym ani szczególnie "unijnym". Od lat spotykam się z nią w USA, gdzie rząd, poprzez dotacje dla małych firm, chciałby stymulować badania naukowe. Warunki, jakie są zwykle dołączone do takich dotacji, wymagają tak skomplikowanych dokumentów, że przedsiębiorca może stracić więcej pieniędzy na przygotowanie potrzebnych dokumentów niż zyskać w postaci dotacji. Dodatkowo, rząd stara się używać dotacji jako instrumentu inżynierii społecznej, czyli dyktuje np., ile procentowo mniejszości narodowych winna firma zatrudnić, i wymaga, aby przedsiębiorca napisał plan wzrostu zatrudnienia na okres najbliższych pięciu lat. Fakt, że np. w dziedzinie wysokiej technologii nie ma kandydatów do pracy wśród afroamerykańskiej populacji nie jest żadnym wytłumaczeniem. Także planowanie wzrostu zatrudnienia na okres pięciu lat można jedynie wyssać z palca. Ci desperaci, zwykle dość słabi przedsiębiorcy, którzy starają się o rządowe pieniądze i podpisują kłamliwe z gruntu dokumenty, podpisują cyrograf z diabłem, jako że w każdej chwili, dzisiaj albo za lat pięć, mogą być zrujnowani i oskarżeni przez inspektorów rządowych o malwersacje. Dlatego też, po pewnych doświadczeniach z dotacjami, na zimne dmucham i od rządowych pieniędzy stronię. Bez rządowych pieniędzy mogę spać nieco spokojniej, jeśli nie spokojnie.Piszę o tym, bo podobna logika odnosi się także do dotacji z EU, aczkolwiek z prywatnego punktu widzenia nie byłbym przeciwny unijnym dotacjom w jednym specyficznym wypadku, a mianowicie na budowę publicznych ubikacji. Przed II wojną światową ówczesny minister, czy premier, Sławoj-Składkowski miał taki europejski pomysł, aby budować ubikacje, ale społeczeństwo go wyśmiało i zaczęło nazywać toalety publiczne "sławojkami". Ta pogarda dla publicznych toalet trapi polskie społeczeństwo do dnia dzisiejszego. Tu może Unia Europejska się wykaże, jeśli nie połamie sobie... zębów, jeśli nie "członków".Innym elementem, który mnie niepokoi, to entuzjastyczne poparcie dla Polski ze strony rządu, jeśli nie społeczeństwa niemieckiego. Czy nikt się nie zastanawia, że mogą się za tym entuzjazmem kryć nieczyste zamiary? Nikt nie wyjaśnił społeczeństwu, czy żądania byłych niemieckich właścicieli zwrotu własności na Ziemiach Zachodnich zostały uregulowane jakimiś umowami i czy ci właściciele nie będą podawali Polaków do sądów międzynarodowych z żądaniami restytucji. Owszem, mowa jest o limicie czasu na zakup ziemi przez obcokrajowców, ale nic się nie mówi o restytucji własności byłych właścicieli prywatnych. Polska jest największym krajem w grupie oczekującej na przyjęcie do Unii i stanowi dla Unii największy kąsek. Może warto twardo stawiać warunki, nawet jeśli przesunie to datę członkostwa.Nie rozumiem także innych obaw i argumentów pro-unijnych: że Polska wpadnie pod wpływy Rosji. Rosja jest w stanie chronicznej walki z własnymi problemami wynikającymi z niestrawności ziem i ludów, które zniewoliła w ciągu kilku ubiegłych stuleci. Mimo że pozbyła się części swego imperium w formie republik, ciągle jest państwem wielonarodowym, które ma tyle wewnętrznych problemów, że zajmowanie dodatkowych krajów, takich jak Polska, będzie dla Rosji przez wiele lat niemożliwe. Jeśli w przyszłości, Rosja nabierze imperialistycznych apetytów, przynależność do EU czy jej brak, nie będzie podstawowym warunkiem do obrony Polski. W takich sytuacjach strategiczne interesy Niemiec czy EU będą zawsze brały górę nad międzynarodowymi układami. Niemniej, nie można zaprzeczyć że Rosja stanowi wielki i atrakcyjny rynek dla Polski, na którym łatwiej jej będzie konkurować swymi produktami niż na rynku niemieckim czy francuskim. Wygląda na to, że zamiarem EU jest wyeliminowanie Polski z rynku rosyjskiego, czyli rynku, gdzie Polska tradycyjnie (pamiętacie Wokulskiego z "Lalki" Prusa?) ma ciągle jeszcze największe szanse.
1 Podobno w końcu dostaną więcej, co nie zmienia sensu niniejszego tekstu. (przyp. red.)
Chodzi mi o tak zwane "dotacje" z Unii Europejskiej, na które Polacy czekają jak na mannę z nieba. Jedyne, co Polaków dzieli w tej materii, to fakt ze polscy rolnicy dostaną tylko 25%1 tego, co dostają rolnicy "zaawansowanych demokracji", takich jak Francja, Belgia czy Niemcy. Jedni uważają, że to za mało, a drudzy, że w sam raz.Nikt nie zauważa, że zagrożenie nie jest w sposobie podziału, tylko w samej metodzie rozdzielania pieniędzy przez biurokratów w Brukseli. Rozdzielanie pieniędzy poprzez "dotacje" stanowi samo w sobie źródło korupcji, a także jest niezwykle marnotrawne. Przede wszystkim dotacje nie są za darmo, a także sama nazwa "dotacje", równoznaczna z podarunkiem, do nich nie pasuje. Dotacje będą pochodzić w dużej części z pieniędzy polskich podatników wpłaconych do EU przez Polskę jako składka członkowska. Po drugie, przydział pieniędzy przez Brukselę wymaga uzasadnień i dotrzymania warunków podyktowanych przez biurokratów, którzy nigdy w życiu sami pieniędzy nie zarobili, jedynie żyją z pieniędzy podatników. Pieniądze na składkę członkowską zostaną wyrwane tym, którzy je zarabiają i wiedzą najlepiej, jak je sensownie wydać. Byłoby dużo słuszniej obniżyć podatki i pozwolić ludziom inwestować wedle swego uznania, niż powierzać te pieniądze odległym biurokratom, żyjącym daleko od Polski i niekoniecznie Polsce i Polakom sympatyzującym.Polacy się spodziewają, że dostaną więcej niż wpłacą, czyli traktują EU tak jak maniakalny wynalazca, który wierzy, że wynalazł perpetum mobile, czyli maszynę, która będzie wiecznie się kręciła, bez zużycia paliwa. Nawet jeśli przez jakiś czas EU da Polsce nieco więcej pieniędzy w postaci jałmużny, to warunki, na jakich te pieniądze dotrą do Polski, będą demoralizujące dla efektywnego rozwoju polskiej gospodarki. Forma dotacji rządowych nie jest zjawiskiem nowym ani szczególnie "unijnym". Od lat spotykam się z nią w USA, gdzie rząd, poprzez dotacje dla małych firm, chciałby stymulować badania naukowe. Warunki, jakie są zwykle dołączone do takich dotacji, wymagają tak skomplikowanych dokumentów, że przedsiębiorca może stracić więcej pieniędzy na przygotowanie potrzebnych dokumentów niż zyskać w postaci dotacji. Dodatkowo, rząd stara się używać dotacji jako instrumentu inżynierii społecznej, czyli dyktuje np., ile procentowo mniejszości narodowych winna firma zatrudnić, i wymaga, aby przedsiębiorca napisał plan wzrostu zatrudnienia na okres najbliższych pięciu lat. Fakt, że np. w dziedzinie wysokiej technologii nie ma kandydatów do pracy wśród afroamerykańskiej populacji nie jest żadnym wytłumaczeniem. Także planowanie wzrostu zatrudnienia na okres pięciu lat można jedynie wyssać z palca. Ci desperaci, zwykle dość słabi przedsiębiorcy, którzy starają się o rządowe pieniądze i podpisują kłamliwe z gruntu dokumenty, podpisują cyrograf z diabłem, jako że w każdej chwili, dzisiaj albo za lat pięć, mogą być zrujnowani i oskarżeni przez inspektorów rządowych o malwersacje. Dlatego też, po pewnych doświadczeniach z dotacjami, na zimne dmucham i od rządowych pieniędzy stronię. Bez rządowych pieniędzy mogę spać nieco spokojniej, jeśli nie spokojnie.Piszę o tym, bo podobna logika odnosi się także do dotacji z EU, aczkolwiek z prywatnego punktu widzenia nie byłbym przeciwny unijnym dotacjom w jednym specyficznym wypadku, a mianowicie na budowę publicznych ubikacji. Przed II wojną światową ówczesny minister, czy premier, Sławoj-Składkowski miał taki europejski pomysł, aby budować ubikacje, ale społeczeństwo go wyśmiało i zaczęło nazywać toalety publiczne "sławojkami". Ta pogarda dla publicznych toalet trapi polskie społeczeństwo do dnia dzisiejszego. Tu może Unia Europejska się wykaże, jeśli nie połamie sobie... zębów, jeśli nie "członków".Innym elementem, który mnie niepokoi, to entuzjastyczne poparcie dla Polski ze strony rządu, jeśli nie społeczeństwa niemieckiego. Czy nikt się nie zastanawia, że mogą się za tym entuzjazmem kryć nieczyste zamiary? Nikt nie wyjaśnił społeczeństwu, czy żądania byłych niemieckich właścicieli zwrotu własności na Ziemiach Zachodnich zostały uregulowane jakimiś umowami i czy ci właściciele nie będą podawali Polaków do sądów międzynarodowych z żądaniami restytucji. Owszem, mowa jest o limicie czasu na zakup ziemi przez obcokrajowców, ale nic się nie mówi o restytucji własności byłych właścicieli prywatnych. Polska jest największym krajem w grupie oczekującej na przyjęcie do Unii i stanowi dla Unii największy kąsek. Może warto twardo stawiać warunki, nawet jeśli przesunie to datę członkostwa.Nie rozumiem także innych obaw i argumentów pro-unijnych: że Polska wpadnie pod wpływy Rosji. Rosja jest w stanie chronicznej walki z własnymi problemami wynikającymi z niestrawności ziem i ludów, które zniewoliła w ciągu kilku ubiegłych stuleci. Mimo że pozbyła się części swego imperium w formie republik, ciągle jest państwem wielonarodowym, które ma tyle wewnętrznych problemów, że zajmowanie dodatkowych krajów, takich jak Polska, będzie dla Rosji przez wiele lat niemożliwe. Jeśli w przyszłości, Rosja nabierze imperialistycznych apetytów, przynależność do EU czy jej brak, nie będzie podstawowym warunkiem do obrony Polski. W takich sytuacjach strategiczne interesy Niemiec czy EU będą zawsze brały górę nad międzynarodowymi układami. Niemniej, nie można zaprzeczyć że Rosja stanowi wielki i atrakcyjny rynek dla Polski, na którym łatwiej jej będzie konkurować swymi produktami niż na rynku niemieckim czy francuskim. Wygląda na to, że zamiarem EU jest wyeliminowanie Polski z rynku rosyjskiego, czyli rynku, gdzie Polska tradycyjnie (pamiętacie Wokulskiego z "Lalki" Prusa?) ma ciągle jeszcze największe szanse.
1 Podobno w końcu dostaną więcej, co nie zmienia sensu niniejszego tekstu. (przyp. red.)
Jan Czekajewski
Członek Polskiego Instytutu Naukowego w Nowym Jorku
Subscribe to:
Posts (Atom)