Chodzi mi o tak zwane "dotacje" z Unii Europejskiej, na które Polacy czekają jak na mannę z nieba. Jedyne, co Polaków dzieli w tej materii, to fakt ze polscy rolnicy dostaną tylko 25%1 tego, co dostają rolnicy "zaawansowanych demokracji", takich jak Francja, Belgia czy Niemcy. Jedni uważają, że to za mało, a drudzy, że w sam raz.Nikt nie zauważa, że zagrożenie nie jest w sposobie podziału, tylko w samej metodzie rozdzielania pieniędzy przez biurokratów w Brukseli. Rozdzielanie pieniędzy poprzez "dotacje" stanowi samo w sobie źródło korupcji, a także jest niezwykle marnotrawne. Przede wszystkim dotacje nie są za darmo, a także sama nazwa "dotacje", równoznaczna z podarunkiem, do nich nie pasuje. Dotacje będą pochodzić w dużej części z pieniędzy polskich podatników wpłaconych do EU przez Polskę jako składka członkowska. Po drugie, przydział pieniędzy przez Brukselę wymaga uzasadnień i dotrzymania warunków podyktowanych przez biurokratów, którzy nigdy w życiu sami pieniędzy nie zarobili, jedynie żyją z pieniędzy podatników. Pieniądze na składkę członkowską zostaną wyrwane tym, którzy je zarabiają i wiedzą najlepiej, jak je sensownie wydać. Byłoby dużo słuszniej obniżyć podatki i pozwolić ludziom inwestować wedle swego uznania, niż powierzać te pieniądze odległym biurokratom, żyjącym daleko od Polski i niekoniecznie Polsce i Polakom sympatyzującym.Polacy się spodziewają, że dostaną więcej niż wpłacą, czyli traktują EU tak jak maniakalny wynalazca, który wierzy, że wynalazł perpetum mobile, czyli maszynę, która będzie wiecznie się kręciła, bez zużycia paliwa. Nawet jeśli przez jakiś czas EU da Polsce nieco więcej pieniędzy w postaci jałmużny, to warunki, na jakich te pieniądze dotrą do Polski, będą demoralizujące dla efektywnego rozwoju polskiej gospodarki. Forma dotacji rządowych nie jest zjawiskiem nowym ani szczególnie "unijnym". Od lat spotykam się z nią w USA, gdzie rząd, poprzez dotacje dla małych firm, chciałby stymulować badania naukowe. Warunki, jakie są zwykle dołączone do takich dotacji, wymagają tak skomplikowanych dokumentów, że przedsiębiorca może stracić więcej pieniędzy na przygotowanie potrzebnych dokumentów niż zyskać w postaci dotacji. Dodatkowo, rząd stara się używać dotacji jako instrumentu inżynierii społecznej, czyli dyktuje np., ile procentowo mniejszości narodowych winna firma zatrudnić, i wymaga, aby przedsiębiorca napisał plan wzrostu zatrudnienia na okres najbliższych pięciu lat. Fakt, że np. w dziedzinie wysokiej technologii nie ma kandydatów do pracy wśród afroamerykańskiej populacji nie jest żadnym wytłumaczeniem. Także planowanie wzrostu zatrudnienia na okres pięciu lat można jedynie wyssać z palca. Ci desperaci, zwykle dość słabi przedsiębiorcy, którzy starają się o rządowe pieniądze i podpisują kłamliwe z gruntu dokumenty, podpisują cyrograf z diabłem, jako że w każdej chwili, dzisiaj albo za lat pięć, mogą być zrujnowani i oskarżeni przez inspektorów rządowych o malwersacje. Dlatego też, po pewnych doświadczeniach z dotacjami, na zimne dmucham i od rządowych pieniędzy stronię. Bez rządowych pieniędzy mogę spać nieco spokojniej, jeśli nie spokojnie.Piszę o tym, bo podobna logika odnosi się także do dotacji z EU, aczkolwiek z prywatnego punktu widzenia nie byłbym przeciwny unijnym dotacjom w jednym specyficznym wypadku, a mianowicie na budowę publicznych ubikacji. Przed II wojną światową ówczesny minister, czy premier, Sławoj-Składkowski miał taki europejski pomysł, aby budować ubikacje, ale społeczeństwo go wyśmiało i zaczęło nazywać toalety publiczne "sławojkami". Ta pogarda dla publicznych toalet trapi polskie społeczeństwo do dnia dzisiejszego. Tu może Unia Europejska się wykaże, jeśli nie połamie sobie... zębów, jeśli nie "członków".Innym elementem, który mnie niepokoi, to entuzjastyczne poparcie dla Polski ze strony rządu, jeśli nie społeczeństwa niemieckiego. Czy nikt się nie zastanawia, że mogą się za tym entuzjazmem kryć nieczyste zamiary? Nikt nie wyjaśnił społeczeństwu, czy żądania byłych niemieckich właścicieli zwrotu własności na Ziemiach Zachodnich zostały uregulowane jakimiś umowami i czy ci właściciele nie będą podawali Polaków do sądów międzynarodowych z żądaniami restytucji. Owszem, mowa jest o limicie czasu na zakup ziemi przez obcokrajowców, ale nic się nie mówi o restytucji własności byłych właścicieli prywatnych. Polska jest największym krajem w grupie oczekującej na przyjęcie do Unii i stanowi dla Unii największy kąsek. Może warto twardo stawiać warunki, nawet jeśli przesunie to datę członkostwa.Nie rozumiem także innych obaw i argumentów pro-unijnych: że Polska wpadnie pod wpływy Rosji. Rosja jest w stanie chronicznej walki z własnymi problemami wynikającymi z niestrawności ziem i ludów, które zniewoliła w ciągu kilku ubiegłych stuleci. Mimo że pozbyła się części swego imperium w formie republik, ciągle jest państwem wielonarodowym, które ma tyle wewnętrznych problemów, że zajmowanie dodatkowych krajów, takich jak Polska, będzie dla Rosji przez wiele lat niemożliwe. Jeśli w przyszłości, Rosja nabierze imperialistycznych apetytów, przynależność do EU czy jej brak, nie będzie podstawowym warunkiem do obrony Polski. W takich sytuacjach strategiczne interesy Niemiec czy EU będą zawsze brały górę nad międzynarodowymi układami. Niemniej, nie można zaprzeczyć że Rosja stanowi wielki i atrakcyjny rynek dla Polski, na którym łatwiej jej będzie konkurować swymi produktami niż na rynku niemieckim czy francuskim. Wygląda na to, że zamiarem EU jest wyeliminowanie Polski z rynku rosyjskiego, czyli rynku, gdzie Polska tradycyjnie (pamiętacie Wokulskiego z "Lalki" Prusa?) ma ciągle jeszcze największe szanse.
1 Podobno w końcu dostaną więcej, co nie zmienia sensu niniejszego tekstu. (przyp. red.)
Jan Czekajewski
Członek Polskiego Instytutu Naukowego w Nowym Jorku