Droga pod Górkę Janka Emigranta
Poniższa historia dotyczy moich emigracyjnych zmagań o finansową niezależność i z przeciwnościami w realizacji mych naukowych i inżynierskich ambicji. Wypadki z życia osobistego potraktowałem tu zdawkowo. Zacząłem pisać tę historię siedząc w hotelu w Waszyngtonie, przybyły na Konferencję Nauk Neurologicznych (Society of Neuroscience) i wracając myślą do początków mej emigracji. A jest już tego już ponad 40 lat! Dzisiejsza konferencja jest chyba 37-mą z rzędu, podczas której firma moja, Columbus Instruments, demonstruje swoje produkty. Inspiracji do zapisu wspomnień dodała mi uprzednia rozmowa z mym dobrym znajomym, znanym profesorem języka polskiego, Prof. Jerzym Krzyżanowskim z którym regularnie, w weekendy odbijamy flachę wina Chardonne Courtier i dyskutujemy powojenną i współczesną historie Polski.
Otóż, dzień przedtem, profesor Krzyżanowski zapytał mnie w czasie „lunchu”, kiedy, jak i dlaczego przybyłem do Columbus w Ohio, gdzie obecnie obydwaj mieszkamy. Wtedy właśnie opowiedziałem Profesorowi skondensowaną historię wzlotów i upadków mej emigracyjnej egzystencji.
Nawiasem musze dodać, ze Prof. Krzyżanowski, był pierwszym Polakiem jakiego spotkałem w Columbus, Ohio. Spotkałem go na uniwersytecie, 40 lat temu w 1968r, kiedy poszukiwałem kogoś, kto by przetłumaczył na język angielski i poświadczył oryginalność dyplomu lekarskiego mej ówczesnej małżonki, Zofii Królikowskiej.
W mych wspomnieniach skoncentruję się na kłopotach i sukcesach związanych z mym zawodem i zamiłowaniem do budowy elektronicznych przyrządów dla zastosowań medycznych i biologicznych. Ówczesny, skostniały system PRL-u, lat 50-tych i 60-tych uniemożliwiał realizację mych ambitnych pomysłów w Polsce. Niemniej, zaraz po studiach, miałem szczęście pracować w biednie wyposażonym Zakładzie Produkcji Eksperymentalnej, tak zwanym „Zakładzie Pomocniczym”, przy Katedrze Urządzeń Radiofonicznych Politechniki Wrocławskiej, prowadzonym przez Profesora Stefana Bincera. Z mej pierwszej pracy wyniosłem obserwację, że największym kapitałem przy zakładanie przedsiębiorstwa, jest własny pomysł i umysł, a do jednostkowej produkcji przyrządów naukowych, nie potrzeba wielkiego kapitału i że można zarabiać pieniądze i budować przyrządy pomiarowe w niezwykle skromnych warunkach. Tam właśnie, na Politechnice Wrocławskiej, przy ul. Bolesława Prusa, powstały me pierwsze konstrukcje, Wilgociomierz do Zboża i Miernik Hałasu.
Jan Czekajewski ze swą pierwszą konstrukcją, Wilgociomierzem do Zboża.
Na marginesie mej pracy jako na Politechnice prowadziłem przez jakiś czas „tajna” chałupniczą produkcję szlifierek dentystycznych. Był to niezwykle dochodowy interes jako ze technicy dentystyczni byli jednym z niewielu zawodów, którzy w PRL-u działali prywatnie, ale brakowało im podstawowych przyrządów do wykonywania protez dentystycznych. Ja właśnie tą lukę wypełniłem, modyfikując motorki elektryczne do maszyn do szycia Singera i zamieniając je w szlifierki do protez dentystycznych. Zapotrzebowanie na taki produkt podsunęła mi moja ówczesna dziewczyna, technik dentystyczny, Elżbieta Pieńkowska.
Tamta działalność wynalazczo-handlowa w latach 1956-60, stanowiła zarzewie kolejnych przedsięwzięć, których ukoronowaniem jest Columbus Instruments.
Dzisiaj, w latach 2008 i 2009, kiedy wielki przemysł światowy i banki, walą się w gruzy na skutek kryzysu światowego, moja firma oparta na zdrowych „chłopskich” zasadach, wyniesionych z Wrocławia a później potwierdzonych w Uppsali, w Szwecji funkcjonująca bez kredytów od początku jej założenia, ma się bardzo dobrze i jej roczne obroty przekroczyły już 10 milionów dolarów.
Wyjazdy, Powroty i EmigracjaDo Szwecji wyjeżdżałem z Polski trzy razy, w latach 1960 (na jeden rok), 1962 (na 3 lata) i w roku 1965 z którego wyjazdu już do PRL-u nie wróciłem. Pierwszy wyjazd w roku 1960 był zupełnie prywatny, na zaproszenie studenta matematyki z Uppsali, którego uprzednio w ramach wymiany gościłem w Polsce. Po przyjeździe do Uppsali, z ciekawości, odwiedziłem Instytut Fizyki, gdzie Profesor Per Arno Tove, oprowadzający mnie po Instytucie, w czasie towarzyskiej rozmowy, zaofiarował mi pozycję asystenta-konstruktora, odpowiadającą memu zatrudnieniu na Politechnice Wrocławskiej.
Tam też w Instytucie Fizyki na Uniwersytecie w Uppsali, poznam innego Polaka, Dr. Zbigniewa Grabowskego, Fizyka Jądrowego z Instytutu Badań Jądrowych w Krakowie, który się uparł, że do PRL-u że ze Szwecji nie wróci.
Otóż Grabowski, po zrobieniu doktoratu dostał pracę w Szwedzkim Instytucie Geofizyki w Kirunie, za kołem polarnym, gdzie badano zjawisko zorzy polarnej.
Ideą tych badań było wystrzelenie rakiety ziemia-powietrze, wyposażonej w czujniki promieniowania radioaktywnego, które powoduje zjawisko zorzy polarnej na dużych wysokościach. Do tego celu potrzebny był przyrząd tak zwany spektrometr mierzący energię elementarnych cząsteczek wywołujących przy zderzeniu z cząsteczkami (molekułami) powietrza zjawisko jarzenia rozrzedzonych gazów w ziemskiej stratosferze, czyli „zorze polarną”.
Dr. Grabowski, a właściwie instytut w którym pracował, złożył zamówienie na taki właśnie spektrometr w Instytucie Fizyki, Uniwersytetu w Uppsali, gdzie wówczas budowałem przyrządy naukowe na zasadzie „kontraktowego wynalazcy”. Była tych przyrządów cała gama, od urządzeń do automatycznej notacji gry na flecie, poprzez mierniki do liczenia nietoperzy w odległych jaskiniach i przyrządy z dziedziny kariologii i farmakologii.
Historia jednego z mych przyrządów została wykuta w granicie, a może w betonie, na jednej ze stacji metra w Sztokholmie, zdaje mi się na stacji Ostermalmstorg.
Przy budowie tej stacji architekt wkomponował w ścianę zapis ludowej szwedzkiej melodii, granej na flecie. Zapis ten był zrobiony przez mój przyrząd do notacji muzyki, wykonany w latach 1960-63 na zamówienie Instytutu Muzykologii w Uppsali. Ilekroć przyjeżdżam do Sztokholmu, jadę na tą stacje i z nostalgią przypominam sobie me pierwsze konstrukcje wykonane w Uppsali.
Jak już wspomniałem moja pozycja w Instytucie Fizyki była chwiejna i uzależniona od takich zewnętrznych zamówień. Bez zamówień byłem niepotrzebny i alternatywą było wracać do PRL, gdzie już mnie wyrzucono z pracy na Politechnice Wrocławskiej z powodu „nieautoryzowanego przedłużenia pobytu”. Prof. Per Arno Tove, mój szef, zlecił mi więc wykonanie prototypu takiego spektrometru, który udało mi się wykończyć przed moim drugim powrotem do Polski w grudniu roku 1963. Opis mej konstrukcji opublikowaliśmy, razem z Dr. Grabowskim i mym szefem Prof. Tove, w czasopiśmie „Nuclear Instruments and Methods”.
W wkrótce po tym projekcie, ku zdumieniu „władz krajowych” wróciłem do Polski.
Będąc już w Polsce dotarła do mnie kartka pocztowa, od jakiegoś naukowca z Uniwersytetu na Alasce, w której pisał że jest on zainteresowany moim spektrometrem i że Uniwersytet na Alasce w Fairbanks prowadzi podobne badania nad zorzą polarną, tyle że z drugiej strony Bieguna Północnego. W tej kartce, naukowiec z Alaski prosił o odbitkę mego artykułu opisującego mój spektrometr.
Tegoż roku, latem 1964, szykowałem się z Zofią do wyjazdu na wakacje samochodem (Simca Etole-produkcji francuskiej), który przywiozłem ze Szwecji, na Węgry, nad Balaton.
Z Ameryką bałem się z Polski korespondować zakładają, że moja korespondencja jest kontrolowana. Znad Balatonu wysłałem więc kopię mojej publikacji na Alaskę z krótkim listem wzmiankującym, że marzeniem mego życia jest zobaczyć ten piękny stan, jakim jest Alaska, co było oczywistym kłamstwem, ale brzmiało przekonywująco.
Po powrocie z Węgier do Polski zaczęła mnie mierzwić realność życia w PRLu i postanowiłem wykorzystać zaproszenie od mego ostatniego pracodawcy, Instytutu Farmakologii, Uniwersytetu w Uppsali, gdzie budowałem elektronikę do badań neurologicznych. Nie będę tu opisywał bizantyjskich wygibasów jakie musiałem czynić, aby dostać polski paszport, dla siebie a później dla Zofi, na powtórny wyjazd z Polski do Uppsali.
Opisałem te zmagania już w innym miejscu. Tak czy inaczej, w roku 1965 znalazłem się po raz trzeci w Uppsali i powróciłem do pracy w Instytucie Farmakologii. Niestety po jakimś czasie, mój szwedzki przełożony, Docent Jan Eksted, przestał dostawać rządowe subsydia na badania i ja stałem się niepotrzebny. Na szczęście Uniwersytet na Alasce o mnie nie zapomniał i przysłano mi propozycję pozycji „ Assystent Profesor”, odpowiadającej, w polskiej hierarchii uniwersyteckiej, Adiunktowi, z sugestią żebym starał się od razu o amerykańską wizę imigracyjną. Do emigracji do Ameryki wcale mi nie było spieszno. Kiedy jednak zwróciłem się do polskiego konsulatu w Sztokholmie o rozszerzenie ważności mego paszportu na Stany Zjednoczone (mój paszport był ważny jedynie do podróży po Europie), spotkałem się z odmową. Natomiast, w zastępstwie, zaoferowano mi kartkę papieru, t.zw. „Paszport Blankietowy”, która upoważni mnie do natychmiastowego powrotu do Polski. Na moje pytanie o powody takiej decyzji, powiedziano mi, że moja petycja była zbyt krótka i dlatego dla „władz krajowych” obraźliwa. To mnie ostatecznie zdenerwowało i udałem się do policji szwedzkiej prósząc o prawo stałego pobytu w Szwecji, Moja prośbę szybo zatwierdzono i dostałem tak szwedzki dokument podroży dla cudzoziemców, odpowiadającego „zielonej karcie” dla stałych rezydentów w Ameryce.
Jak już wspomniałem byłem wtedy w Uppsala bezrobotny, ale z pewnymi niewielkimi oszczędnościami. Mogłem przychodzić do Instytutu Farmakologii i Instytutu Fizyki i „majstrować”, ale bez wynagrodzenia.
Postanowiłem wiec założyć firmę prywatną w Uppsali produkującą moje wynalazki, coś na wzór Zakładu Pomocniczego w jakim pracowałem na Politechnice Wrocławskiej, przed wyjazdem do Szwecji. Był to akt desperacji, biorąc pod uwagę, że nie znałem języka szwedzkiego, poza bardzo podstawowymi zwrotami koniecznymi do zakupów w sklepie. Na Uniwersytecie, w Instytutach Naukowych i seminariach posługiwaliśmy się językiem angielskim. Kiedy jednak udałem się do urzędu powiatowego w celu rejestracji firmy, powiedziano mi, że jako cudzoziemiec, bez szwedzkiego obywatelstwa, nie mam prawa być szefem firmy bez szwedzkiego wspólnika. Ponieważ moja firma nie miała zamówień a sam prawie głodowałem, więc wspólnik był mi potrzebny jak piąte koło u wozu. Nie mając wyboru postanowiłem prowadzić moją firmę „w podziemiu”. Ponieważ mieszkałem w mieszkaniu studenckim, nie mogłem pokoju w domu studenckim podawać jako adresu firmy. Nie brzmiało by to wystarczająco poważnie. Od kolegi, Turka, Teofila Madakbasa, który wrócił do Turcji, przejąłem jego skrzynka pocztową z numerem, jak u Agenta James Bonda, Nr. 007.
Pierwsza Handlowa BroszuraW suterynie Instytutu Fizyki, do którego ciągle miąłem klucz, znajdował się powielacz przeznaczony do powielania skryptów. N tym właśnie powielaczu, po kryjomu, w nocy, odbiłem 300 „broszur” z opisem przyrządu do pomiaru aktywności zwierząt laboratoryjnych. Przyrząd ten nazwałem „Selective Activity Meter”. Nazwa „Selective” wynikała z ciekawej funkcji mego wynalazku, który zezwalał na selektywny pomiar ruchliwości jednego zwierzęcia w grupie innych zwierząt. Zasada pomiaru polegała na wszczepieniu pętelki z platynowego drucika pod skórę zwierzęcia. Zwierzęta z taką platynową pętelką powodowała większy sygnał elektryczny w czujnikach umieszczonych pod podłogą klatki, niż zwierzęta bez takiej pętelki.
Kiedy jednak pokazałem pierwszą broszurę memu koledze z Instytutu, Amerykaninowi, Sven’owi Johnson od razu zauważył błąd w tytule. Jan, zapomniałeś ostatniej litery „e” w słowie „selective”. Był to błąd wynikający z mej ignorancji. Ponieważ ostatnia litera „e” w słowie „selective” jest niema, nie uważałem jej za konieczną. Na powielenie nowych broszur nie było mnie stać, więc w desperacji dopisałem ręcznie, we wszystkich 300 broszurach, ostatnią literę czerwonym długopisem, kończąc ją długim, wijącym się w dół ogonkiem który miał upodobniać literę ”e” do myszki.
W mej firmie Columbus Instruments do dnia dzisiejszego wisi na ścianie pierwsza Uppsalska kopia tej prymitywnej broszury ( 3 kartki spięte spinaczem, z moim rysunkiem szczura stojącego na cyfrowym liczniku) i mymi ręcznymi poprawkami, czerwonym długopisem, błędnej ortografii.
Założenie Chałupniczej Firmy „Uppsala Instruments”
Moją „podziemna” firmę nazwałem Uppsala Instruments, na wzór znanych mi amerykańskich firm elektronicznych, jak Texas Instruments, Princeton Instrument etc.
Wszystkie 300 „broszur” wysłałem do europejskich firm farmaceutycznych, których adresy były podane w popularnym podręczniku medycznym, „Merck Mnual”. Ku memu zdumieniu, po jakimś czasie, do skrzynki pocztowej Nr 007 zaczęły nadchodzić zamówienia. Do budowy przyrządów wynająłem szwedzkich studentów z Instytutu Fizyki, którzy robili je, w Instytucie, po godzinach, jako „fuchę”. Z braku własnego warsztatu zastosowałem więc chałupniczą metodę produkcji. Wykonane przyrządy wysyłałem pocztą i po jakimś czasie zaczęły przychodzić czeki od klientów na dość pokaźne sumy. Czeki te ku mojemu zdumieniu mogłem łatwo kasować w gotówce mimo, że nie były wystawione na moje imię ale na nazwę firmy, „Uppsala Instruments”. Ponieważ firma nie była nie zarejestrowana, urząd skarbowy nie wiedział o jej istnieniu, wiec dochód z mej działalności przemysłowo-handlowej nie był opodatkowany, przynajmniej w moim przekonaniu. W ten sposób państwo szwedzkie straciło trochę pieniędzy bo się upierało abym miał Szweda za wspólnika. Czas biegł, interes się rozwijał i mogłem jako tako utrzymać rodzinę, ponieważ do mej „dziewczyny”, Zofii ( jeszcze nie żony) przyjechała na leczenie, jej chora na raka matka i Zofii siostra, Wanda, do opieki nad matką. W międzyczasie posuwały się moje sprawy emigracyjne do Ameryki. Mój podziemny interes się rozwijał a konsulat amerykański dzwonił do mnie, przynaglając do wyjazdu. Podobno mój sponsor na Alasce się denerwował, że procedury emigracyjne trwają tak długo. W pewnym momencie ambasada amerykańska zauważyła, że na aplikacji wizowej napisałem, że należałem do komunistycznej organizacji. Kiedy wypełniałem kwestionariusz wizowy miałem na myśli przynależność do ZMP, czyli do Związku Młodzieży Polskiej. Wedle ówczesnego prawa amerykańskiego członkom komunistycznych organizacji nie zezwalano na wjazd do USA. Sprawa była o tyle komiczna, że z ZMP wyrzucano mnie trzy razy i być może wyrzucono by mnie po raz czwarty, ale organizację ZMP w międzyczasie rozwiązano. Konsul się jednak uparł abym swą komunistyczną przynależność wyjaśnił. Powiedziałem mu, że gdybym nie należał do ZMP to bym prawdopodobnie nie dostał się na studia, a gdybym nie studiował to bym Ameryce nie był potrzebny. Konsul zrozumiał i kazał mi poprawić ankietę, wpisując, że do przynależności do młodzieżowej organizacji komunistycznej ZMP zostałem zmuszony, co było i prawdą jak i kłamstwem. Zmuszony zostałem okolicznościami, ale zapisałem się bez przystawiania mi pistoletu do głowy.W końcu wizę imigracyjna do USA dostałem. Natomiast wizy dla Zofii , mej „konkubiny” prawo amerykańskie nie przewidywało. Trzeba było więc się żenić. Entuzjazmu do świętego, a raczej cywilnego, związku nie było po obydwu stronach. Ja utytłany moralnie uprzednim rozwodem z podwójnego ślubu cywilno- kościelnego, nie byłem wymarzonym mężem dla Zofi, ale i ona, w owym czasie, lepszej okazji nie miała, albo raczej ta okazja jej nie chciała, przynajmniej w celach matrymonialnych. Ślub żeśmy zawarli z godzinnym opóźnieniem. Świadkami był Henryk Ryżko, kiedyś profesor Politechniki Warszawskiej Instytutu Wysokich Napięć i jego żona, lekarz medycyny, Szwedka, Asa Ivarson.
Fatalna umowa z firmą FARAD AB.
Przed wyjazdem należało coś było zrobić z własną firmą, „Uppsala Instruments”. Otóż przy tłumaczeniu jakiś dokumentów na język szwedzki natknęliśmy się na polskiego Żyda, Pana Rytenberga, który mi powiedział ze jego szwagier Gunnar Walgren jest wielkim szwedzkim biznesmenem a nawet konsulem honorowym Singapuru w Szwecji. Gunnar Walgren ma jedną fabrykę, albo raczej fabryczkę kondensatorów stosowanych w urządzeniach elektronicznych, a drugą nawet w Singapurze. Kondensatory jednak szły mu słabo, bo fabryczka była manufakturą i robiono je w prymitywny sposób, nawijając je ręcznie, w czasie kiedy konkurencja już produkowała je automatami. Pan Walgren stwierdził że mógłby przejąć moją podziemną firmę i zrobić na tym dobry interes. Podpisaliśmy wobec tego kontrakt, zresztą naiwnie sformułowany przeze mnie samego, w którym było napisane, że dochody z produkcji będą dzielone w skali pól na pól, czyli 50% na 50%. Był to najgłupszy kontrakt jaki podpisałem i powinien był być nauczką na resztę mego życia, że wynagrodzenie ze sprzedaży patentów nie powinno być określane na podstawie zysków firmy, tylko jako procent od ceny zbytu produktu opartego na tym patencie.
Do księgowości firmy Farad AB nie miąłem wglądu i po roku, na moje zapytanie, już z USA, o moją część zysków, Pan Walgren powiedział że zysków nie ma i chyba nie będzie, bo jego firma od wielu już lat nigdy zysków nie deklarowała do urzędu podatkowego. a jeśli jakieś zyski były to Pan Walgren wypłacał sobie własną wyższą pensję. Panu Walgrenowi wydawało się, że mnie wykiwał. Ja ze swej strony nie miąłem do niego złości jako, że przez własną głupotę, a raczej ignorancję, oszukałem samego siebie, nie znając podstawowych zasad działania Spółki z Ograniczoną Odpowiedzialnością. Umowa moja nie była spisana z Panem Walgrenem tylko z jego firmą, która była niezależną jednostką prawną i finansową. Niemniej ja miałem atut w rękawie z którego istnienia Przemysłowiec-Dyplomata, Gunar Walgren, nie zdawał sobie sprawy. Tym atutem były moje wynalazcze kwalifikacje i zdolność do dalszego ulepszania mych wynalazków. Pan Walgren w swej fabryczce nie miał żadnego zdolnego inżyniera, który by kontynuował i rozwijali moją koncepcję. Także w kontrakcie nie było, na szczęście dla mnie, żadnej klauzuli, zabraniającej mi konkurencyjnej działalności. Jak opiszę później, kiedy stało się dla mnie jasnym, że na dochody z Firmy Farad AB nie mogę liczyć, podjąłem, zupełnie prawnie i legalnie, produkcje tych samych przyrządów w USA przez własną firmę, która do dzisiaj nazywa się Columbus Instruments.
Pożegnanie Szwecji
Po zapakowaniu skromnych maneli, wylecieliśmy samolotem SAS ze Stockholmu do Anchorage na Alasce i dalej małym samolocikiem do Fairmbanks gdzie mieścił się instytut mnie zatrudniający. Przypominam sobie, że na wieść o mej emigracji do USA, mój znajomy, Żyd niemiecki, Gustav Levy Huneberg, przyjechał na lotnisko nas pożegnać i wręczył mi „cenny” prezent, małą czerwoną książeczkę z myślami Mao Tse Tunga. Z taka książeczką bałem się podróżować do USA w okresie wojny w Wietnamie, wiec po przejściu kontroli paszportowej wyrzuciłem ją do kosza na śmieci. O tym do dzisiaj mój znajomy, Gusta nie wie. Gustaw był niepoprawnym komunistą, Jego rodzina bogatych Żydów niemieckich, uciekła z Hamburga przed mordercami Hitlera, w ostatnich dniach kiedy zamknięto im takie możliwości. Wyjechali do Norwegii, nie wiedząc, że wkrótce siepacze hitlerowcy i tam ich mogą dosięgnąć. Kiedy Niemcy zajęli Norwegię rodzina Levi Huneberg’a uciekła przez góry do sąsiedniej Szwecji. Gustaw w czasie mego pobytu w Uppsala studiował medycynę a poznałem się z nim w stołówce szpitala akademickiego, gdzie można było kupić tanie obiady. Gustaw w tym czasie hołdował ideom marksistowskim i należał do szwedzkiej organizacji o marksistowskich i Maoistowskich inklinacjach, zwanej Clarte.
Gustaw kiedyś mnie zaprosił na zebranie tej organizacji, na którym miał odczyt ambasador Północnego Wietnamu na temat imperializmu amerykańskiego i cudownego życia w Północnym Wietnamie. W owym czasie zaczęła się już nagonka antysemicka na Żydów w ZSSR, ale Gustav się tym nie przejmował, jako że widział przyszłość komunizmu w Niemczech Wschodnich, DDR, gdzie marksizm działał poprawnie, nie tak jak w zdezorganizowanym PRL-u. W owym czasie Mao-Tse-Tung był ideałem dla Gustawa i szeregu szwedzkich idealistów.
Kiedy po latach powtórnie przyjechałem do Szwecji, o morderczych działaniach Przewodniczącego Mao było więcej wiadomo. Wtedy sympatie Gustawa przemieściły się w kierunku Nikaragui i Kuby. Od tamtego czasu już minęło 40 lat i Gustaw, dzisiaj emerytowany lekarz, wymienia ze mną, od czasu do czasu internetowa korespondencję.
Na tematy ideologiczne już dzisiaj nie rozmawiamy.
Dwa Tygodnie w Ameryce Właściwej
Nasz lot w kwietniu roku 1968 nowym odrzutowcem SASu zmierzał trasą nad Biegunem Północnym. Loty nad biegunem trwały jakiś czas, ale w końcu je zarzucono, jako że promieniowanie radioaktywne w tak zwanych pasmach Van Alan’a w okolicy bieguna mogło być szkodliwe dla ludzkiego życia. Wtedy jednak o tym nie wiedziano, albo bagatelizowano i dlatego miałem okazję zobaczyć Biegun Północny nad którym żeśmy przelatywali, jako pustynię pokrytą spiętrzoną kra.
Wylądowaliśmy w Anchorage, gdyż samolot SAS-u leciał dalej do Tokio i Anchorage było stacją gdzie tankowano paliwo do dalszego lotu. Do Fairbanks gdzie mieścił się mój instytut trzeba było lecieć małym samolotem Air Alaska, linii lotniczej która, ku memu zdumieniu ciągle funkcjonuje. W Faibanks umieszczono nas tymczasowo w domu studenckim, który był chyba zbudowany przez armie amerykańską. Cechowało go szereg pokoi z ubikacja na końcu korytarza. Przypominało mi to bardziej siermiężną Polskę Wiesława Gomółki niż Szwecję, gdzie już przywykłem do pewnych luksusów. Obiecane mieszkanie, okazało się suteryną w trakcje renowacji, której zakończenie określano za dwa miesiące. Pokój w akademicku nie był darmowy, ale kosztował $70 za noc. Instytut zapewniał mi pensje $1000 na miesiąc od której odliczono $300 na poczet podatku. W tym czasie nie wiedziano jeszcze, że na Alasce są wielkie złoża ropy naftowej i stan ten był wtedy bardzo biedny, pensje niskie a ceny horrendalne. Kiedy po otrzeźwieniu po zmianie czasu, udałem się do stołówki akademickiej na lunch, koszt skromnego posiłku pomnożony przez dni 30 wynosił więcej niż $700.-. Zastanawiałem się co będzie jadła moja żona i ja na obiad i śniadanie. Koszty życia na Alasce, a szczególnie w centralnie położonym Fairbanks, były 2 do 3 razy wyższe niż w stanach centralnych. Były one spowodowane koniecznością dowozu produktów żywnościowych samolotami, jako z zimą tory kolejowe były zasypane śniegiem. Udałem się wiec do dyrektora instytutu z prośbą o wyjaśnienie sytuacji i podwyżkę, przynajmniej do $2000 na miesiąc.. Profesor ze zrozumieniem pokiwał głową i powiedział, że moje zarobki odpowiadają pozycji Docenta i kilku profesorów, od kilku lat pracuje w Instytucie za podobne do moich pensje. Poinformował mnie jednak, ze gdybym kupił w supermarkecie krojone salami i chleb to mógłbym sobie robić kanapki. Takie posiłki byłyby bardzie ekonomiczne niż stołowanie się w stołówce akademickiej. Podziękowałem dyrektorowi, za kulinarną radę i postanowiłem wiać z Alaski jak najszybciej i znaleźć bardziej odpowiednie miejsce pracy we „właściwej” Ameryce poniżej granicy z Kanadą.
W owym czasie niektóre linie lotnicze cierpiące na brak pasażerów ofiarowały zwiedzającym Europejczykom blankietowy bilet lotniczy ważny na dwa tygodnie. Koszt takiego bilety był bardzo niski bo wynosił $200.-. Taka możliwość istniała tylko dla europejskich gości w pierwszych dwu tygodniach od ich przylotu do USA. Skorzystaliśmy wiec z tej okazji i wylecieliśmy do Seatele, gdzie był nasz pierwszy przystanek. Jak sobie przypominam odwiedziliśmy także Salt Lake City stolicę religii Mormonów, Chicago, Filadelfie i Nowy Jork. W Filadelfii amerykańscy policjanci o mało co nie zastrzelili mnie na parkingu, gdzie błąkaliśmy się szukając pożyczonego samochodu. Nasze zdezorientowanie policjanci wzięli za próbę wyboru pojazdu do kradzieży. Kiedy pożyczony samochód znaleźliśmy i siadłem za kierownica, pojawiło się nagle w oknie samochodu dwu policjantów szczekając: „Prawo jazdy”! Dokumenty! Ponieważ prawo jazdy miąłem razem ze szwedzkim paszportem za pazuchą, w momencie kiedy po nie sięgnąłem, policjanci wyciągnęli pistolety odskoczyli od samochodu i wycelowali we mnie. Przypuszczam, że obawiali się że za pazuchą mam pistolet. Nie wiedziałem, że w Ameryce do rozmowy z policjantem należy z samochodu wysiąść, aby policjant miał cię na widoku. Policjanci jednak nie wystrzelili i byli zdumieni że wyciągnąłem nie pistolet ale prawo jazdy. Obeszło się na strachu po obydwu stronach, mojej i władzy. W czasie tych dwu tygodniowych podroży, nie przypominam sobie gdzie, być może w Bostonie, zobaczyłem na telewizorze w hotelu, demonstracje i rozruchy murzyńskie, które były wywołane zastrzeleniem tegoż dnia przywódcy murzyńskiego Dr Martin’a Luter’a King’a. O oglądania miasta nie było wtedy mowy.
Krótka Emigracja w Kanadzie
Minęły dwa tygodnie . Pieniądze się kończyły, zarówno jak i okrężne bilety lotnicze po Ameryce. Pracy nie miałem, ale mój przyjaciel ze szkoły średniej, z Liceum Traugutta w Częstochowie, Reniek Oduliński, wspomniał, że gdybym był w trudnościach to mógłbym przyjechać do niego do Montrealu, do którego wyemigrował z Francji, rok czy dwa uprzednio. Dla zachęty Reniek wspomniał, że Kanada to wspaniały kraj, w którym lody je się łyżką stołową. Reniek zawsze był smakoszem i miął ciągotki do słodyczy, jeszcze we Wrocławiu, gdzie jakiś czas mieszkał. Właśnie tam, we Wrocławiu, Reniek odkrył że w PRL-u najkorzystniejszym jadłospisem, z punktu widzenia ilości kalorii za złotówkę, są rurki z kremem popijane rosołem z kury.
Tak czy inaczej ja i Zofia kupiliśmy balety autobusowe z Nowego Jorku do Montrealu i udaliśmy się w drogę. Nie pomyślałem nawet o wizie kanadyjskiej, przypuszczając że taka nie jest nam potrzebna. Na granicy kanadyjskiej wysadzono nas jednak z autobusu i poproszono o paszporty. Aczkolwiek przylecieliśmy do USA jako emigranci to jednak odpowiedniego dowodu, tak zwanej „zielonej karty”, jeszcze nie miałem, gdyż jego wydanie zabiera władzom emigracyjnym zwykle kilka miesięcy.
Urzędnik kanadyjski więc skonstatował, że jesteśmy uciekinierami z Polski i chcemy emigrować do Kanady. Po kilku zapytaniach na temat naszych zawodów, ja inżynier a Zofia-lekarz, powiedział, że jesteśmy mile widziani i wstępował nam wizy imigracyjne do Kanady łącznie z pozwoleniem na pracę.
Zatrzymaliśmy się początkowo w mieszkaniu Reńka Odulińskiego w Montrealu, który był już żonaty z Danielą, Polką urodzoną we Francji i maleńkim synkiem, Bogdanem. Niestety pracy w Montrealu ani ja ani Zofia nie mogliśmy znaleźć. Pracodawcy po usłyszeniu, że nie mówimy po francusku zwykle komentowali, że do pracy Anglików nie przyjmują. Wedle nich każdy kto mówił o angielsku był nieproszonym Anglikiem albo Anglofonem.
Udaliśmy się wiec do Ottawy, w prowincji Ontario, w której większość ludzi mówiła po angielsku i tam dostałem prace w malej firmie w której polecono mi budowę przyrządu do automatycznego pomiaru ludzkiej inteligencji wedle wynalazku Dr. Ertel’a.
Dr Ertel pracowal wtedy w Instytucie Psychologii Uniwersytetu w Toronto i opracował metodę pomiaru ludzkiej inteligencji, czyli współczynnika IQ, poprzez pomiar i korelację elektrycznej aktywności (EEG) w korze mózgowej lewej i prawej półkuli. Metoda ta nie była jeszcze dopracowana i miała wielu wrogów i krytyków. Dr. Ertel dał się namówić przez amerykańskich promotorów na założenie firmy produkującej jego wynalazek i sprzedaży do szkół w celu oceny inteligencji uczniów. To zastosowanie było bardzo politycznie kontrowersyjne i niezależnie, czy jego przyrząd do pomiaru IQ działał czy nie, jego zastosowanie nie miało żadnych szans na zastosowania w szkołach. . Przyrządu tego nie zdołałem skończyć, przed mym powrotem do USA a kilka lat później Dr. Ertel zjawił się u mnie w Columbus, bezrobotny, zainteresowany czy ja ciągle jestem zainteresowany jego wynalazkiem. Jak mi powiedział, stracił stanowisko na uniwersytecie w Ottawie i zarabia na życie jako taksówkarz. Dalsze losy Dr. Ertel nie są mi znane
Arystokratyczne Przyjęcie w ColumbusDo Columbus przyjechałem z Ottawy na zaproszenie, zbankrutowanej dwa lata później ( w roku 1970) firmy Brun Sensor Systems, która zajmowała się produkcją urządzeń do pomiaru wilgotności papieru. Przyjęto mnie do tej firmy z uwagi na moje uprzednie doświadczenie, jeszcze z Politechniki Wrocławskiej, gdzie budowałem przyrządy do pomiaru wilgotności zboża. Była to ciekawa firma, w której się nauczyłem dwu podstawowych rzeczy, że w stanie Ohio trzeba mieć klimatyzację, bo bez niej mózg się latem z gorąca gotuje i że nie należy sprzedawać produktów wedle systemu listingu, szczególnie jeśli produkty są wadliwe. Otóż produkty firmy Brun Sensor Systems były oparte na dobrym pomyśle, ale nie były technologicznie dopracowane. Firma Brun wypożyczała przyrządy do pomiary wilgotności papierniom, na zasadzie lisingu, ale te przyrządy często zwracano z racji uszkodzeń lub niedokładności w pomiarach.
Ponieważ każdy taki wilgociomierz był robiony na specjalne zamówienie i dopasowany do wymiarów maszyny papierniczej, jego szanse na sprzedaż innemu klientowi były równe zeru.
W drugim dniu pracy zaprosił mnie do swego gabinetu Dr. Mario Overhoff, z pochodzenia Austriak, ożeniony jakoby z austriacką księżną. Na wstępie, przepytał mnie na okoliczność mego rodowodu i był zawiedziony, że mój rodowód jest raczej chłopski niż arystokratyczny. W dalszej kolejności dla stworzenia przyjaznej atmosfery mi wyjaśnił, że on jest tu panem i władcą i jak mu się nie spodobam to mnie może wyrzucić na zbity pysk jutro, albo pojutrze. Dr, Overhoff był moim bezpośrednim przełożonym i szefem Działu Badań i Nowych Opracowań (Research and Development).
Stało się dla mnie jasnym, że Dr. Overhoff uważał mnie za konkurenta i osobiste zagrożenie, jako że w firmie, poza prezydentem Dr. Brunton, było tylko dwu pracowników z doktoratami, Dr. Overhoff i Czekajewski.
Firma Brun Sensor Systems od samego początku chyliła się ku upadkowi, dlatego z powodów o jakich wspomniałem, pomyślałem, że mógłbym wznowić koncepcję własnego przedsiębiorstwa, w stylu Uppsala Instruments, które uratowało mnie i rodzinę Zofi (chorą na raka matkę i siostrę Zofi, Wandę) od głodu w Szwecji.
„Fortuna Kołem się Toczy”, jak mówi przysłowie. Kiedy w dwa lata później założyłem własną firmę, Columbus Instruments, przypadkowo, w kafejce gdzie serwowano na śniadanie jajka sadzone, siadł koło mnie Dr. Overhoff. Po wymianie zdawkowych uprzejmości, Dr. Overhoff zapytał się mnie, czy nie mam dla niego pracy, gdyż z pracy w firmie „Brun Sensor System” go ostatnio wylano. . Wyjaśniłem mu, że moja raczkująca firma jest uboga i jedynym możliwym zatrudnieniem byłoby lutowanie obwodów drukowanych. Dr. Overhoff zgadzał się na nawet na taką podrzędną pozycję. Oczywiście, biorąc od uwagę jego uprzednie zachowanie, moja współpraca z nim ,w żadnym miejscu i czasie, nie byłaby możliwa.
Początek Początków Columbus Instruments
Za pierwsze zarobione w Columbus pieniądze wydrukowałem pierwszą reklamową broszurę w ilości 2000 egzemplarzy i rozesłałem ją do uniwersytetów i szpitali w USA. Za nazwę firmy przyjąłem „Columbus Instruments”. Zdjęcia przyrządów do tej broszury były zrobione jeszcze w Szwecji. Pieniędzy ani możliwości wykonania jakichkolwiek przyrządów, lub prototypów w Columbus jeszcze nie miałem. Czekałem więc na zamówienia, na adres skrzynki pocztowej , które jakoś nie nadchodziły. W broszurze zamieściłem zdjęcia i opisy trzech przyrządów: „Selective Animal Activity Meter”- przyrząd do pomiaru ruchliwości zwierząt laboratoryjnych , „Cardiac Output Computer”- przyrząd do pomiaru przepływu krwi przez serce i „Perspiration Meter”- przyrząd opracowany przez mego przyjaciela, Prof. Henryka Ryżko do pomiaru pocenia się skóry i ubytku wody pacjenta poprzez pocenie. Muszę dodać, że aczkolwiek sprzedałem późnej setki przyrządów do pomiaru aktywności zwierząt i komputerów do pomiaru przepływu krwi przez serce, to przyrząd do pomiaru pocenia, sprzedałem jedynie w dwu egzemplarzach. Jeden egzemplarz sprzedałem w Szwecji, na zamówienie Szpitala Akademickiego, a drugi, później, poprzez Columbus Instruments w USA.
Wkrótce zacząłem sobie zdawać sprawę, że skrzynka pocztowa, umieszczona na broszurze, jako adres firmy i brak numeru telefonu, nie wzbudza zaufania klientów, którymi były poważne instytucje, szpitale i uniwersytety. Pomyślałem, że firma moja musi mieć przekonywujący adres, telefon czynny przynajmniej 8 godzin dziennie i telefonistką odbierająca zapytania. Pracując na pełnym etacie w firmie „Brun Sensor Systems” nie mogłem sprostać tym podstawowym warunkom koniecznym dla sukcesu.
Na rozwiązanie tych trudności wpadłem szybciej niż się spodziewałem.
Niefortunni Wspólnicy
Tak się złożyło, że w miejscowej gazecie, „The Columbus Dispatch” przeczytałem ogłoszenie, że na sąsiedniej ulicy dwu inżynierów ze słynnego „Battelle Instytute”, Jack Irving i Dan Beck, założyło własne przedsiębiorstwo, którego zadaniem będzie budowa komór wysokiego ciśnienia używanych w podwodnych pracach nurków. Komory te zapewniały odpoczynek a nawet sen dla nurków pracujących głęboko pod wodą, bez konieczności wyciągania ich na powierzchnię. Z medycznego punktu widzenia, człowiek pracujący pod wodą pod wysokim ciśnieniem nie może być raptownie wyciągnięty na powierzchnię, gdyż w jego krwi tworzą się bąbelki powietrza, które mogą go zabić poprzez zaczopowanie dopływu krwi do mózgu. W gazecie napisano, że nowa firma zamierza również rozwinąć swą działalność w dziedzinach medycznych.
Pospiesznie wiec udałem się do tej firmy pod nazwa „Worldwide Developement Corporation” z propozycja uruchomienia przy niej wydziału produkcji moich wynalazków, miedzy innymi przyrządów do pomiarów aktywności zwierząt i komputerów do pomiaru przepływu krwi przez serce. Zaproponowałem nazwać taki odział; „Columbus Instruments” a warunki współpracy proponowałem następujące:
1.Firma WDCorp. zainwestuje w budowę przyrządów mojej konstrukcji i będzie mi płacić $15 za godzinę mojej pracy nad tymi przyrządami.
2. Jan Czekajewski otrzyma 5% prowizji (royality) od wartości każdego sprzedanego instrumentu.
3. Firma WDC zatrudni techników do mych wynalazków produkcji. Jednym z nich stał , Wilburn Towns z którym przyjaźniłem się do końca jego życia.
4. Umowa określała warunki rozstania. Jeśli z jakiś powodów współpraca nie będzie się układać, obydwie strony będę miały prawo kontynuować niezależną produkcję na własny rachunek.
5. Umowa także przewidywała, że jeśli mój oddział Columbus Instruments zacznie przynosić dochody, wtedy zostanie odseparowany od firmy matki stanie się niezalężną firmą w której ja zostanę dyrektorem z 50% udziałów, a pozostałe 50% przypadnie firmie matce, czyli Worldwide Developement Corporation.
W tej umowie także popełniłem błąd, proponując równy podział akcji firmy między wspólnikami. Spółki takie są zwykle nie efektywne i sparaliżowane różnica opinii między wspólnikami. Podstawową, sprawdzoną zasadą jest, że jeden ze wspólników winien mieć przeważającą kontrolę nad finansami i decyzjami w firmie. Na szczęście ten element umowy nigdy nie stworzył dalszych problemów, gdyż do stworzenia spółki nigdy między nami nie doszło.
Tak czy inaczej, co było najważniejsze, moja umowa z Worldwide Developement Corporation dawała mi prawo do separacji bez prawnych konsekwencji.
Ten punkt umowy umożliwił mi wkrótce założenie własnego przedsiębiorstwa, bez wspólników. Tak jak czułem za skórą, firma Brun Sensor System chyliła się ku upadkowi z powodu zwrotów wadliwych produktów i mnie w pewnym momencie wypowiedziano pracę. Na szczęście byłem już wtedy w pełni zatrudniony w mym nowym przedsięwzięciu i zwolnienie z pracy wcale mnie nie przeraziło. Nie przypuszczałem, że moi nowi wspólnicy czyli firma „Worlwide Developement Corporation”, zbankrutuje tak jak mój poprzedni pracodawca.
Po trzech miesiącach, w lutym 1969 roku sprzedałem już pierwszy Animal Activty Meter. Była to sprzedaż eksportowa dla Uniwersytetu Bristol w Angli. Zamówienie opiewało na $966. W dzisiejszych, 2008r, dolarach suma ta ma wartość około $5,000. Już w październiku 1969r miałem zamówień na $23,375 ( wartości $116,875 w dzisiejszych dolarach, uwzględniając inflację), przy dużej marży zysku, jak wskazuje poniżej zamieszczony mój pierwszy wykres zrobiony w roku 1969.
Sprzedaż przyrządów rosła eksponencialnie i dochody z mojego skromnego oddziału, Columbus Instruments, zaczęły przerastać sprzedaż komór wysokiego ciśnienia.
Szwedzki KontratakW miedzy czasie amerykańskie ministerstwo handlu organizowało w Sztokholmie wystawę produktów amerykańskich i zaprosiło moją firmę do udziału.
Po rejestracji swego udziału w wystawie dowiedziałem się ze Pan Walgren udał się do amerykańskiego konsulatu z ostrzeżeniem, że moja obecność na wystawie narazi rząd amerykański na skandal, gdyż ja jestem złodziejem jego firmy pomysłów i policja szwedzka ma instrukcje aby mnie aresztować. Był to kompletny bluff, jako ze ambasada szwedzka poinformowała mnie, że żadnego nakazu aresztu dla mnie nie ma i nic nie stoi na przeszkodzie mego udziału w wystawie. Pan Walgren po prostu obawiał się konkurencji , gdyż w międzyczasie pertraktował z wielka firma szwedzka LKB o sprzedaży mego wynalazku tejże firmie. Jak dla ironii, 12 lat później, dostałem list z firmy LKB proponujący mi zakup technologii produkcji mego własnego wynalazku, czyli Miernika Aktywności Zwierząt. Okazało się ze mierniki produkowane przez LKB na licencji zakupionej od firmy FARAD A.B. ( Mr. Walgrena) nie przynosiły dochodu i LKB postanowiło się tego produktu pozbyć. Przypuszczam, ze Pan Walgren zarobił na tej transakcji, dwukrotnie, raz oszukując mnie a drugi raz oszukując firmę LKB.
Dzisiaj całej prawdy się nie dowiemy, jako ze Pan Gunnar Walgren już jest na tamtym świecie, mierząc ruchliwość ciał niebieskich albo diabelskich.
Bankructwo firmy Worldwide Developement Corporation
Zaczęły się ważyć losy firmy WDC. Jej założyciele firmy WDC nie wzięli pod uwagę, że głównymi odbiorcami ich produktów była Marynarka Wojenna USA , a wojsko na ogół nie liczy się z ceną. Ważnym dla nich było, aby kontrahent był stabilny finansowo i miał możliwość serwisu zakupionych urządzeń przez wiele lat po dostawie. Jednocześnie Instytut Battella w dalszym ciągu budował podobne komory i stanowił dla firmy WDC poważną konkurencję. Aczkolwiek nie byłem dopuszczony do rachunkowości firmy, czułem że dni jej życia są policzone. Moja propozycja separacji Columbus Instruments aby ratować mój oddział od bankructwa w jakie wciągnie mnie upadek firmy matki, została przez mych wspólników odrzucona. Zaproponowano mi natomiast podpisanie kontraktu, zobowiązującego mnie do pracy przez lat 5, czego naturalnie odmówiłem nie widząc sensu wiązania się z już wyraźnie upadającą firmą.
Jak podejrzewałem, moi „partnerzy” chcieli mnie sprzedać, razem z oddziałem Columbus Instruments, okutego w kajdanki 5-cio letnim kontraktem, w celu ratowania swej firmy.
Kolejne Bezrobocie, czyli „Niema tego złego, co by na dobre nie wyszło”
Jak przewidywałem, pewnego dnia , dyrektor WDC wezwał mnie do siebie i wręczył mi czek za zalegle godziny pracy deklarując, że zmykają mój oddział, Columbus Instruments i zwalniają mnie z pracy. Oficjalnie byłem przecież pracownikiem firmy WDC. Próbowałem mu tłumaczyć że w magazynie mamy jeszcze przyrządy, częściowo wykończone, które można będzie sprzedać i które ja mogę sprzedać na zasadzie prowizji. Niestety i ta moja propozycja została odrzucona.
Wróciłem do domu czując się jak zbity pies, troszcząc się o przyszłość, bo jednocześnie moja rodzina się zwiększyła o właśnie co urodzonego syna, Ryszarda. Zarówno ja jak i Zofia zostaliśmy bezrobotni z noworodkiem do opieki. Zofia uprzednio pracowała w szpitalu uniwersyteckim, z której to pracy zrezygnowała do opieki nad dzieckiem.
Następnego dnia udałem się powtórnie do firmy WDC aby starać się ich przekonać, że beze mnie cala ich inwestycja finansowa i moja praca zostaną zaprzepaszczone. Tym razem jednak zastałem drzwi zamknięte i opieczętowane. Na drzwiach wisiała wywieszka ze stemplem sądu powiatowego, że firma WDC zbankrutowała i wierzyciele, jeśli mają jakieś roszczenia mogą się zgłaszać do wyznaczonego przez sąd prawnika, zajmującego się firmy likwidacją. Na wywieszce podano jego nazwisko i adres.
Przypominam sobie, że dnia tego było pochmurno i padał deszcz. Próbowałem dostrzec przez okno co stało się z mymi przyrządami. Czy są tam jeszcze, czy tez wyrzucono je na śmieci. Pofatygowałem się także na zaplecze budynku gdzie mieścił się zbiornik na śmieci i stwierdziłem, że przyrządów nie wyrzucono ale wyrzucono do śmieci całą moją dokumentację i korespondencję, a nawet zamówienia, których nie zdołaliśmy dostarczyć. Wdrapałem się wiec do tego pojemnika i starłem się wygrzebać te dokumenty które miały dla mnie wartość. Ponieważ padał deszcz, część z nich była już poważnie zmoknięta. Niemniej większość udało mi się uratować i po wysuszeniu, odczytać.
Odbierając ostatnią wypłatę od dyrektora firmy zapomniałem się upomnieć, że firma jest mi winna „royalities” (prowizje, 5%) od każdego sprzedanego instrumentu. A uzbierało się tego ponad 10 tysięcy dolarów.
Następnego dnia udałem się do „syndyka” wymienionego w liście naklejonym na drzwiach firmy, który zajmował się likwidacją firmy, z propozycją przejęcia w „komis” materiałów nie wykończonych przyrządów i wypłaceniu likwidatorowi 50% ich wartości, ale po ich sprzedaży. Prawnik zażądał nierealną dla mnie sumę $25,000 płatnych natychmiast w gotowce i nie chciał dyskutować o możliwości rozłożenia zapłaty na raty. Suma ta była powyżej moich możliwości, gdyż moje całkowite oszczędności wynosiły wtedy $15,000 i były rezultatem pracy na dwu etatach przy niezwykle skromnym życiu.
Pierwszym moim ruchem było przejęcie korespondencji od klientów z którymi dyskutowałem kontrakty. Wiedziałem, że listy te zostaną wyrzucone do kosza i nikt się nimi nie zainteresuje. Udałem się wiec do urzędu pocztowego gdzie poprosiłem o przerejestrowanie korespondencji przychodzącej na adres Columbus Instruments na skrzynkę pocztowa, którą wynająłem w tym samym urzędzie pocztowym, będąc świadomy, że nikt się nie interesuje dalszą działalnością Columbus Instruments.
W międzyczasie tragedia zdarzyła się w firmie Brun Sensor Systems, która sprowadziła mnie z Ottawy do Columbs, Ohio. Dr. Brunton, założyciel firmy i jeden z jego inżynierów zginęli w wypadku samolotowym. Dr. Brunton był znany jako bardzo zły pilot i mnie ostrzegano, w czasie kiedy jeszcze w jego firmie pracowałem, abym odrzucał zaproszenia do podróży w jego samolocie. Tegoż feralnego dnia, wbrew ostrzeżeniom o złej pogodzie, Br. Brunton poleciał do Ottawy małym samolotem w towarzystwie młodego inżyniera, ojca kilkorga małych dzieci. Przed lądowaniem jego samolot spadł jak kamień na lotnisko z powodu oblodzenia skrzydeł i spłonął. Pasażerowie zginęli na miejscu. Inżynier ten miał prywatne laboratorium w jednym pokoju, w starym budynku, w którym kiedyś mieściły się gabinety lekarskie, przy ul. West First Avenue w Columbus. Po jego śmierci wynająłem jego pokój, za $55.- miesięcznie i tam zaczęła się kolejna wersja historii firmy pod nazwą „Columbus Instruments”.
Początek na swoim
W tym pokoju zacząłem budować kopie przyrządów których nie chciał mi sprzedać syndyk-likwidator firmy WDC. Wkrótce, jak zwykle w listopadzie, miała miejsce konferencja Towarzystwa Nauk Neurologicznych ( Society of Neuroscience) , która zwykle odbywała się, w tamtych czasach, w Atlanty City. Zakupiłem wtedy stoisko na wystawie organizowanej z okazji konferencji i zawiozłem samochodem niewykończone jeszcze przyrządy, niemniej opakowane w profesjonalnie wyglądające skrzynki. Zainteresowanie uczestników konferencji mymi wynalazkami przekroczyło moje oczekiwania i ilość potencjalnych nabywców przekroczyła setkę.
Interes zaczął się rozwijać. Zacząłem sobie zdawać sprawę, że jedną z przeszkód w prowadzeniu przedsiębiorstwa na większą skale była moja słaba znajomość angielskiej ortografii w korespondencji handlowej. Wynikało to z tego, że języka angielskiego nie uczyłem się w szkole tylko od Szwedek, w pozycji na ogół leżącej. Jedynym rozwiązaniem było przyjąć do pomocy kogoś, kto tą sztukę opanował już w szkole średniej, a więc sekretarkę. W miejscowej dzielnicowej gazecie dałem małe głoszenie, oferując pozycję dla sekretarki na pól etatu. Zgłosiła się wtedy do mnie pewne dama, w wieku około 50 lat, ubrana w futro z nurków i powiedziała, ze nudzi się w domu, bo jej pięcioro dzieci już dorosło i szuka jakiegoś zajęcia aby zabić czas. Pani ta okazała się doskonałą maszynistką a także księgową, która zapewniła firmie właściwe utrzymanie bezbłędnej dokumentacji dla urzędu podatkowego. Z uwagi na różnicę wieku ( ja miale wtedy 36 lat) nie było zagrożenia, że mógłbym ulec jej niewieścim wdziękom, co często było przyczyna katastrofy wielu biznesmenów zatrudniających młode, atrakcyjne sekretarki. Pani Marcela Long, poza obowiązkami sekretarki i księgowej, została moją zaufaną powiernicą i doradczynią w sprawach sercowych na kolejne 20 lat, do czasu jej przejścia na emeryturę i zajęciem się budową firmy swego męża Olan’a. Pan Olan Long, który po wielu latach pracy jako inżynier w firmie Westinghouse został wysłany na przedwczesną emeryturę, w wieku 55, był zbyt młody aby spędzić resztę życia na Florydzie opalając się na słońcu, rozglądał się więc nad możliwością założenia własnego przedsiębiorstwa. Przyglądając się mojej firmie, Marcy przekonała męża, że można założyć i prowadzić dochodową firmę bez wielkiego, a nawet małego kapitału. Jej maż, który w firmie Westinghouse projektował zmywarki do naczyń i pralki, założył przy pomocy Marceli firmę produkującą, na tak zwanych wtryskarkach części plastykowe. Firma jaką Marcy i Olan założyli na mój wzór w ciągu kilku lat dorobiła się kilku milionowego majątku i nowoczesnego wyposażenia w dużym własnym budynku. Jego firmę, „Olan Plastic” prowadzi dzisiaj jego syn, Jamek Long. Z Marcelą i Olanem Long, dzisiaj już ludźmi po 80-dziesiatce, spotykam się od czasu do czasu na obiadach, kiedy to z łezką w oku, wspominamy chude lata Columbus Instruments i konsultujmy się wzajemnie jak podzielić „masę spadkową” między Towarzystwo Opieki Nad Zwierzętami i własne dzieci. O największej zasłudze Marcy Long jaką wniosła w do mojego prywatnego życia, oczywiście poza poprawną ortografią, dyskutujemy tylko w czasie nieobecności mej małżonki. Zasługą tą były długie konsultacje, których zadaniem było leczenie mej psychiki uszkadzanej przez kolejne zawody miłosne. Z perspektywy czasu widzę, że Marcy miała także i swój własny interes na uwadze, gdyż dyrektor firmy który porusza się we mgle miłosnych oparów, to istnieje obawa, że zapomni podpisać czeku na kolejną wypłatę.
Zagrożeniem także było, że mógłbym odpisać cyrograf, albo co gorzej czek opiewający na cały mój skromny majątek, jakiejś pani która na to nie zasługiwała. Na szczęście w mojej psychice istniały pewne uwarunkowania obronne, które lapidarnie sformułowała moja inna konsultanta w sprawach erotycznych, Pani Dr. Teresa Priebe z Houston w Teksasie. Terasa do dzisiaj utrzymuje, że zawsze miałem „jadowitego węża w kieszeni”, ale tylko od czasu wężem tym był zaskroniec. W tej kieszeni strzeżonej przez węża trzymałem książeczkę czekową.
Feralna podróż do Afryki
Poza miernikami aktywności dla zwierząt laboratoryjnych wprowadziłem do Ameryki nową metodę pomiaru krwi przez serce za pomocą „termodylucji”. Sam pomysł metody nie był mój, gdyż nauczyłem się jej od czeskiego naukowca Dr. Karla Pawka, pracującego w tym czasie w Uppsali, w firmie Pharmacia AB, późnej przejętej prze międzynarodową firmę farmaceutyczną „Phizer”. Byłem jednak jednym z pierwszych konstruktorów komputerów które ułatwiały stosowanie tej metody i kilkaset takich komputerów sprzedałem do szpitali amerykańskich a także za granicę. Jednym z pierwszych klientów był Dr. Chrystian Bernard ze Szpitala Groote Schuur w Cape Town w Południowej Afryce. Dr. Bernar był pierwszym kardiochirurgiem, który przeszczepił ludzkie serce. Byłem nawet w Cape Town aby uruchomić te przyrządy. Były to czasy „Aparhaidu”, czyli białe dominacji nad murzyńską większością. Do Południowej Afryki (Cape Town) leciałem razem z przyrządami przez Kongo (Kinshasa). Tam właśnie samolot nabierał paliwa na dalszą drogę do Johanesburga i Cape Town. W Kongu, przez pomyłkę, wyładowano moje przyrządy i walizki. W Cape Town znalazłem się bez marynarki, co miało diametralne znaczenie, jako, że w owym czasie Południowi Afrykanie ( Biali) bardzo przestrzegali poprawności ubioru, starając się chyba w ten sposób podkreślić swoja wyższość kulturalną nad plemienną, murzyńską większością. W hotelu nie wpuszczano mnie do restauracji dopóki nie kupiłem sobie na miejscu, w Cape Town, marynarki. Na szczęście w Kongu nie wyładowano mego portfela i pieniądze w wystarczającej większości miałem przy sobie. Siedziałem więc w jedynym luksusowym hotelu przez dwa tygodnie, w czasie kiedy linie lotnicze szukały po całej Afryce mych zagubionych bagaży. Po dwu tygodniach dyrekcja hotelu zaczęła być podejrzliwa w stosunku do indywiduum bez pidżamy, ale z wyładowanym portfelem. Wymówiono mi więc rezydencję i dopiero interwencja mego przedstawiciela naprawiła sytuację i łaskawie przedłużono mi pobyt w hotelu. Po ponad dwu tygodniach przyrządy się znalazły i mogłem zacząć ich instalację. Moim przedstawicielem w Południowej Afryce była wtedy firma Marcus Pty a jej właścicielem był Żyd niemieckiego pochodzenia Dr. Friderik Marcus.
Niebezpieczny Powrót z AfrykiPodróż do Cape Town zapamiętam do końca życia. Jeśli lot z Nowego Jorku do Cape Town był pełen przygód w związku z zagubionym bagażem, to mój powrót do Columbus, Ohio był wręcz dramatyczny. Wylecieliśmy z Johanesburga 24 kwietnia, 1974 roku. Był to znamienny dzień, bo jak się okazało dzień później w Lizbonie, w Portugalii wybuchła „Gwoździkowa Rewolucja”, inspirowana przez komunistów i symbolizująca się wręczaniem czerwonych goździków żołnierzom, mających tą rewolucje tłumić.
Jak się okazało czerwone goździki to poważna bron i rewolucja zwyciężyła, podobnie jak polska „Solidarność”, metodą bezkrwawą.
Wkrótce po starcie samolotu pilot stwierdził uszkodzenie jednego z silników odrzutowca i został zmuszony do lądowania w Namibii w jej stolicy, Windhoek nad Wybrzeżem Atlantyckim. Namibia była w tamtych czasach prowincją Republiki Południowej Afryki i uzyskała niepodległość dopiero w roku 1990. Uprzednio, przed pierwszą wojną światową, Namibia była kolonią niemiecką i była zasiedlona w dużej mierze przez kolonistów niemieckich. Kiedy samolot wylądował w Windhoek, został otoczony wojskiem i autobus a pasażerami został odtransportowany w asyście wozu pancernego do miejscowego hotelu, gdzie mieliśmy czekać na zastępczy samolot który przybył następnego ranka z Johanesburga. Okazało się w Namibii trwała wtedy rewolucja, czy jak to się kiedyś mówiło w sowieckim bloku, „Walki Narodowo Wyzwoleńcze Ludów Afrykańskich Zrzucających Okowy Imperializmu” i nasze bezpieczeństwo było zagrożone. Kiedy następnego dnia, wystartowaliśmy nowo przybyłym samolotem w kierunku Lizbony w Portugalii, gdzie mieliśmy zatankować paliwo na dalszy lot do Nowego Jorku, nikt nie wiedział, ze w Lizbonie zaczęła się rewolucja zmierzającą do obalenia dyktatora Salazara. Dopiero nad Portugalią pilot dowiedział się, że lądowanie w Lizbonie jest niemożliwe i dopiero po dłuższych negocjacjach, krążąc nad Lizboną zezwolono nam wylądować na pasie startowym z daleka od budynku lotniska. Była obawa, że nie starczy nam paliwa nad dłuższe czekanie w powietrzu ani na lot do następnego, bardziej przyjaznego kraju. Po wylądowaniu nie zezwolono nam opuścić samolotu, ani zbliżyć się do „terminalu”. Noc przespaliśmy w fotelach samolotu na pasie startowym.
Po jakiś dyplomatycznych rozmowach, koło samolotu pojawiła się cysterna z paliwem i nabraliśmy paliwa na dalszy lot, tym razem do Zurychu, w Szwajcarii.
W Zurychu przesiadłem się na samolot amerykańskich linii lotniczych, już dzisiaj zbankrutowanych, Pan American lecący do Nowego Jorku. Nie był to jednak koniec mych przygód. Kiedy dolecieliśmy do Nowego Jorku, okazało się że panuje tam straszna burza i huragan, który uniemożliwia lądowanie jakichkolwiek samolotów. Nigdy przedtem ani potem nie widziałem takiej burzy i nie balem się tak mocno o swoje życie.
Kontrolerzy lotów na lotnisku trzymali dziesiątki, jeśli nie setki samolotów, które przyleciały z Europy w powietrzu na różnych poziomach. Skrzydła cztero silnikowego odrzutowca wyginały się jak u ptaka oświetlone strumieniem błyskawic. Glos pilota wyraźnie się załamywał i wiadomo było, że zdawał sobie sprawę z życiowego zagrożenia. Ponownie zaistniała obawa, że braknie nam paliwa na dalsze czekanie. Po dwu godzinach krążenia nad Nowym Jorkiem, obsługa naziemna skierowała nas w kierunku jakieś wojskowej bazy lotniczej, gdzie mniej wiało i pozwolono nam lądować z odrobina paliwa jaka jeszcze nam została. Tutaj także, chyba z powodu tajnej natury tego lotniska, nie zezwolono nam na wysiadkę z samolotu i kolejną noc przespaliśmy znowu w samolotowych fotelach. Rankiem podjechała do samolotu cysterna z paliwem i po uzupełnieniu paliwa mogliśmy wrócić do Nowego Jorku, gdzie burza już zamieniła się na lekki zefirek. Ostatni odcinek podróży z Nowego Jorku do Columbus, Ohio musiał być strasznie nudny bo nie zapisał mi się w pamięci, przez co nie stał się godny wspomnienia w tym historycznym elaboracie.
Dalszy Rozwój Firmy
Po pięciu latach firma Columbus Instruments przerosła możliwości lokalowe starego budynku. W roku 1975 zajmowaliśmy już wszystkie pomieszczenia na parterze budynku, w którym rozpadała się stara instalacja elektryczna a groźba pożaru, wywołanego spięciem elektrycznym, spędzała mi sen z oczu. Na szczęście zaoszczędziłem już wtedy wystarczająco dużo pieniędzy aby kupić hektar gruntu w atrakcyjnym miejscu, przy zjeździe z głównej, transkontynentalnej autostrady I-70 wiodącej z Filadelfii do Kaliforni. Zbudowałem tam w roku 1975 pierwszą cześć budynku w którym do dzisiaj mieści się moja firma. Od tego czasu budynek się powiększał 5 razy, jak i obroty przedsiębiorstwa, które w roku 2008 przekroczyły 10 milionów dolarów.
Nie obyło się jednak bez potknięć i trudności.
Zamówienie z MoskwyW miarę upływu czasu rosły trudności w sprzedaży przyrządów do zastosowań klinicznych, czyli dla szpitali. Rządowe przepisy dotycząc przez wiele lat jedynie leków, rozciągnięto także na przyrządy medyczne. Formalności związane z zatwierdzeniem nowych rozwiązań przez FDA, (federalna agencja do kontroli leków) stały się tak skomplikowane, że mała firma jak moja, nie mogła im podołać. Postanowiłem zatem skoncentrować się na przyrządach wyłącznie dla zwierząt laboratoryjnych, które to przyrządy nie wymagają wielu formalności. Pod presją sytuacji zmodyfikowaliśmy przyrząd do pomiaru przepływu krwi przez serce z wersji ludzkiej do pomiarów na myszach i szczurach. Opracowanie nowej wersji przyrządu odbyło się z powodu zamówienia które nadeszło Moskwy, z Instytutu Pediatrii Sowieckiej Akademii Nauk.
Zamówienie było poważne, bo opiewało na znaczną w owych latach sumę około 100 tysięcy dolarów. Kiedy już przyrząd był już gotowy, nasz przedstawiciel na kraje Europy Wschodniej, John Larson z Firmy „Medata” w Stockholmie, zakomunikował nam, ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, że przyrząd, Circulatory System Computer ( Komputer do pomiaru współczynników cyrkulacji krwi), zakupiony przez rosyjski Instytut Pediatrii, jest przeznaczony nie dla ludzi, ale do badań nad szczurami laboratoryjnymi.
Nigdy przedtem nie spotkaliśmy się z takim zastosowaniem naszego Cardiac Output Computera. Problem był głównie w wielkości czujnika do pomiaru temperatury, tak zwanego cewnika, zaopatrzonego w termistorowy czujnik temperatury i nadmuchiwany balonik, który u ludzi był wprowadzany poprzez arterię (femoral) w pachwinie, poprzez prawa komorę serca do arterii płucnej . Dostępne czujniki jakie stosowaliśmy do zastosowań klinicznych miały średnicę około 2 mm a w wypadku szczura średnica takiego czujnika winna być 10 razy mniejsza. Ponadto ręczna manipulacja cewnikiem aby umieścić go w arterii płucnej była nie do wykonania u tak małego zwierzęcia jak szczur. Przyszło mi do głowy, że takim małym czujnikiem może być jedynie tak zwana termopara, a nie termistor używany dotychczas do zastosowaniach klinicznych. Ponadto należy spróbować pomiaru bez penetracji czujnikiem serca, ale metodą w poprzek płuc. W tej metodzie zimny roztwór soli fizjologicznej albo glukozy jest wstrzykiwany do żyły głównej (Vena Cava) a pomiar zmiany temperatury krwi byłby w aorcie. Była to hipoteza sprawdzona na psach przez mych znajomych z Uppsali, Kale Arfors’a i Karla Pawka, ale nie na szczurach. Ja zakładałem i ryzykowałem, że tą metodę da się zastosować u szczurów a nawet u myszy. Metoda ta nie wymaga penetracji serca przez cewniki.
Nie będę się wdawał dzisiaj szczególny anatomiczne pomiaru przepływu krwi u ludzi i zwierząt, rzecz jednak w tym, że nie mieliśmy gotowego rozwiązania ani tez doświadczenia w pomiarach u takich małych zwierząt. Tak czy inaczej, aby nie stracić zamówienia, w przeciągu tygodnia, skonstruowałem unikalne rozwiązanie, z użyciem termopary jako czujnika temperatury. Z braku czasu tez zmodyfikowany przyrząd wysłaliśmy do Moskwy wraz młodym inżynierem, Kenem Kober’em , bez uprzedniego wypróbowania z braku doświadczenia w cewnikowaniu tak małych zwierząt jak szczury. Ken Kober miał pomagać w jego instalacji i ewentualnie modyfikować konstrukcję, jeśli będzie tego potrzeba..
Użytkownikiem tego przyrządu w Moskwie był słynny fizjolog, Prof. Pinelis z Instytutu Pediatrii Rosyjskiej Akademii Nauk. W Moskwie Ken razem z Doktorem. Pinelis wykonali szereg operacji na szczurach, które dowiodły, że moja koncepcja jest poprawna i nasz Cardiac Output Computer może być stosowany do pomiarów przepływu krwi przez serce małych zwierząt laboratoryjnych, coraz bardziej ważnych w badaniach lęków nasercowych.
Tak się też zbiegło, że tym samym czasie wyhodowano odmianę szczura (rasę) cechujących się ciekawą chorobą genetyczną, tak zwanych szczurów „czułych na sól” (salt sensitive rats) . U tych szczurów po podaniu im słonego pokarmu albo wstrzyknięciu roztworu soli podnosiło się ciśnienie krwi. Nagle wiele firm farmaceutycznych i uniwersytetów zaczęła kupować nasze Cardiac Output Computer’y, jedyne na świecie przyrządy mierzące parametry hemodynamiczne tych właśnie szczurów, których używano jako „modeli” ludzkiej choroby nadciśnienia. Kilkaset takich przyrządów sprzedaliśmy na świecie i dzisiaj, 30 lat później, jesteśmy ciągle jedynymi na świecie producentami takiego przyrządu.
Strata Złudzeń i Oskarżenie o SzpiegostwoInsygnia amerykańskiej agencji kontrwywiadu naukowego , „Exodus”. Napis brzmi: ”Rozbijacze -Technologii”. Po moim ośmieszeniu tego plakatu, „Exodus” zmienił napis na „Obrońcy Technologii”. (Ten facet w kapeluszu to ja).Sprawa wyglądała na śmieszną ale nie beznadziejną. Specjalny organ stworzony do walki z przemytem wojskowej technologii do Sowietów, nazwany po biblijnemu, „Exodus”, ubzdurał sobie ze jestem sowieckim agentem sprzedającym Sowietom ważne dla budowy bomb atomowych, superkomputery. Moje polskie nazwisko, właściciela malej firmy elektronicznej handlującej sprzętem medycznym z ZSSR, pasowało jak ulał do „kreta”, jakiego wysłał sowiecki wywiad aby wykradał amerykańską technologię. Pasowałem także agentom „Exodus” na ofiarę, która nie będzie w stanie się bronić i której można będzie sprawić „pokazowy proces”, czyli zdrowo, bez wielkiego ryzyka, dokopać. Sprawa zaczęła się od wysyłki na wystawę medyczną do Moskwy urządzenia, który nazwaliśmy Oxymax. Służyło ono do pomiaru metabolizmu myszy lub szczura laboratoryjnego. Przyrząd ten mierzył konsumpcję tlenu i wydychanie dwutlenku węgla. Do drukowania wyników pomiaru Oxymax używał klonu komputera IBM-PC, produkowanego na Tajwanie, wartości około $400.- Chińczycy na Tajwanie chcąc nadąć splendoru dla tej raczej marnej reprodukcji IBM-PC, nakleili na tylnym panelu komputera, naklejkę z nazwą „ Super Computer”. Kiedy celnicy amerykańscy na lotnisku w Nowym Jorku sprawdzili paczki i przeczytali naklejkę „Super Computer”, wpadli w euforię i natychmiast wysłali specjalny oddział „Exodus” do mej firmy w Columbus w celu konfiskaty wszystkich superkomputerów, zaaresztowania sowieckiego szpiega , czyli mnie i dania nauczki innym, że ORMO , przepraszam Exodus, czuwa, a zatem Ameryka może spać spokojnie. Akcja oddziału „Exodus” była skoordynowana z miejscową telewizją, której kilku reporterów z wielkimi kamerami TV wpadło do mego przedsiębiorstwa , o godzinie 16.00, razem z celnikami. Następnego dnia reportaż o złapaniu sowieckiego szpiega i przerwaniu, przez agentów Exodus rurociągu przekazu zabronionej technologii z Columbus do Moskwy ( przez Helsinki) ukazał się w miejscowych i centralnych dziennikach telewizyjnych. Tylne drzwi do magazynu tajni agenci zablokowali samochodami, abyśmy nie wynieśli dowodów winy, czyli „Super Komputerów”, w czasie kiedy będą zakuwać mnie w kajdanki. W czasie napadu agentów Exodus w mej firmie był obecny mój kolega z czasów studiów na Politechnice Wrocławskiej, Karol Pelc, dzisiaj Profesor wykładający zasady zarządzania technologią w USA, Japonii i Polsce ( między innymi na Uniwersytecie imienia Kozmińskiego). Była także obecna moja siostra Anna Tromczyńska z mężem, Piotrem, przybyła właśnie, z wizytą, z Częstochowy. Rewizja w firmie trwała od godziny 16.00 do 23.00 w czasie której agenci szukali dowodów mego szpiegowskiego działania. Przybysze z Polski po mym powrocie do domu i sprawdzeniu mego uzębienia, stwierdzili zgodnie, że mimo wszystko w Ameryce da się żyć, bo zęby mam co prawda spróchniałe, ale nie wybite.
O „dowody” mojej winy nie było trudno jako, że dwa inne tajwańskie „Super Komputery” stały na półce a ja sam się „przyznałem”, że z sowietami handluję aparaturą medyczną od lat szesnastu. Najbardziej mnie ubawiło, kiedy zmęczony, o godzinie 22.00 wstałem z krzesła i udałem się do kuchenki, aby napić się kawy. Agenci także się poderwali i popędzili, za mną bacznie obserwując co ja piję i połykam. Wtedy sobie uświadomiłem, że agenci mięli za zadanie uchronić mnie od samobójstwa przez zażycie kapsułki z cyjankiem potasu. Takie zachowanie szpiega, zacierającego poszlaki przez własną śmierć, agenci widzieli widocznie na amerykańskich filmach. Kolo północy, agenci załadowali wszystkie dokumenty wysyłkowe z ubiegłych 10 lat na ciężarówkę i odjechali, zostawiając mnie na wolności. Ku memu zdumieniu, nie zarekwirowali jednak naszych tajwańskich super-komputerów. Widoczni agenci nie zauważyli umieszczonej na tylnych panelach naklejek, że były to „Super Komputery”.
Chuck McKenis w Moskwie
W czasie kiedy, agenci Exodus przeprowadzali rewizje w Columbus Instruments, w Moskwie zaaresztowano naszego inżyniera Chuck’a Mc Kenis’a z powodu przybycia na lotnisko Lermontowo bez ważnego paszportu. Chuck przyleciał do Moskwy w celu demonstracji naszych przyrządów, które w międzyczasie utknęły, zarekwirowane na lotnisku Kennedy w Nowym Jorku, o czym Chuck nie wiedział. Otóż Chuck znudzony czekaniem na zwrot jego amerykańskiego paszportu wysłanego kilka tygodni temu do sowieckiej ambasady w Waszyngtonie z prośbą o wizę, zdecydował się lecieć do Moskwy zaopatrzony w fotokopię (xerox) swego paszportu. Chuck był kiedyś komandosem amerykańskiej armii i bił się z Chińczykami na rzece Jaulu (Yalu) w Korei Północnej, wiec sowieckie władze dla niego to nie był przeciwnik warty uwagi.
Kiedy Chuck’a aresztowano w Moskwie zaproszono także moskiewska telewizje, która podała, że na lotnisko przybył amerykański cowboy z xeroxowa kopia paszportu. Nie było wątpliwości, że Chuck był kowbojem, bo na nogach miał kowbojskie buty i był opasany pasem z olbrzymią mosiężna sprzączką z gwiazdą Teksasu. W Moskwie, gdzie szacunek do dokumentu (bumagi), był zawsze na wysokim poziomie, zachowanie Chucka zakrawało na prowokację. Na szczęście organizatorem konferencji medycznej w Moskwie, był sowiecki kosmonauta z bliskimi kontaktami na Kremlu. Chucka więc wypuszczono do hotelu w mieście, skąd żeśmy go zawrócili do Columbus, kiedy się okazało, że nie ma nadziei na dostawę naszych przyrządów przed końcem konferencji. Jak Chuck zdołał przebrnąć granice amerykańską w drodze powrotnej do Stanów, nie pamiętam. Widocznie nie wyglądał na Polaka który się uparł, aby w Ameryce usuwać ze starych budynków azbest, odbierając tym pracę, bezrobotnym, rodowitym Amerykanom.
Obrona PieczątkąNa szczęście, w tamtych odległych czasach lat 1980 tych, dla wsadzenia podejrzanego do wiezienia trzeba było mieć przekonywujące dowody winy a podejrzliwy sędzia, który podpisał nakaz rewizji, nie godził się na mój areszt ani na wybicie moich trzonowych zębów. Widocznie uzbrojony w bomby atomowe Związek Radziecki nie był taki groźny, jak dzisiejsi terroryści. Dzisiaj bym się tak łatwo nie wywinął, a z naklejką terrorysty, mógłbym spędzić dożywocie w klatce na Kubie, zmuszony do studiowania Koranu. Agenci Exodus byli rozczarowani, że pozostawiono mnie na wolności, niemniej oddali moja sprawę federalnemu prokuratorowi, który rozpoczął dwuletnie śledztwo, odgrażając się w telewizji, że za zagrożenie bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, on mnie zgnoi w wiezieniu. Śledztwo, śledztwem, ale nikt mnie osobiście na zeznania nie zapraszał, chociaż ich do tego uporczywie zachęcałem. Przesłuchiwano natomiast moją sekretarkę, Panią Marcelę Long, leciwą już w tym czasie matkę pięciorga amerykańskich dzieci, która podpisała nieszczęśliwe dokumenty wysyłkowe na przesyłkę sprzętu do Helsinek w Finlandii. Oskarżano ją i mnie, żeśmy sfałszowali dokumenty wysyłkowe. W rzeczywistości sprzęt miał być wysłany do naszego przedstawiciela w Helsinkach, ANITEK OY który miał je zawiść je do Moskwy ciężarówką razem z innymi przyrządami. Prokurator nalegał na Marcy, że to ja ją zmusiłem do sfałszowania dokumentów przez zmylenie końcowego adresu, którym winna być Moskwa a nie Helsinki. Marcy jednak nie dała się zastraszyć, przekonana, że wypełniała dokumenty dokładnie wedle zaleceń linii lotniczej, bez mojej sugestii lub udziału.
Niemniej $200 tysięcy wartości mych przyrządów rdzewiało przez dwa lata w magazynie celnym w Nowym Jorku, co było dużą sumą w tamtych czasach, kiedy „Dolar był Królem”, a moja firma karłem. Agenci Exodus liczyli widocznie na moje bankructwo. Broniąc się przed zarzutem, że eksportuję niedostępną dla Sowietów technologię, sprowadziłem podobny, ale dużo lepszy, klon komputera IBM-PC z Bułgarii, który potem kupiło ode mnie amerykańskie Ministerstwo Handlu Zagranicznego. Poleciałem nawet do Moskwy z kamerą video aby przeprowadzić własny wywiad na wystawie medycznej, jakie firmy amerykańskie, angielskie i niemieckie sprzedają Sowietom personalne komputery, w sposób zupełnie legalny. Nic jednak nie było w stanie przekonać prokuraturę, że jestem niewinny.
Ubawił mnie list od ówczesnego ambasadora USA w Moskwie, który pisał, że amerykańscy agenci także fotografowali komputery na tej wystawie, ale ich aparaty fotograficzne ze zdjęciami zostały skradzione w Hotelu Ukraina, w czasie kiedy agenci udali się do baru napić się wódki. W oczach amerykańskiej prokuratury byłem winny zbrodni w myśl sowieckiej zasady: „człowiek jest, paragraf się znajdzie ”. Aby sprowokować jakąś reakcję biurokratycznego molocha, sporządziłem sobie pieczątkę z napisem:
„Warning! Exporting can be dangerous to your mental health”,czyli po polsku,„Uwaga ! Eksporting może być niebezpieczne dla twego zdrowia psychicznego”.Pieczątką tą zacząłem stemplować wszystkie listy i koperty do agencji rządowych, kongresmanów, telewizji i prasy, czyli wszystkich tych których prosiłem o pomoc w rozwiązaniu tej idiotycznej a jednak niebezpiecznej dla mnie sprawy. Muszę przyznać, że Ministerstwo Handlu ( Departament of Commerce) po cichu mi sprzyjało. Zaproszono mnie nawet na konferencje w Waszyngtonie gdzie wygłosiłem odczyt o absurdalnych oskarżeniach jakich byłem przedmiotem. Odczyt ilustrowałem taśmą video z reportażami TV o mojej szpiegowskiej działalności. Przypuszczam, że tym razem pieczątka uratowała mnie od bankructwa i wiezienia.
Nic nie zmieniło stanowiska Ministerstwa Skarbu i speców od Exodus którzy oskarżali mnie w listach do senatora Metzenbauma, który interweniował w mojej sprawie, że mój przemyt wysokiej technologii, jest groźny dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. W związku z tym napisałem prośbę do CIA ( Centralnej Agencji Wywiadowczej), aby CIA przejęło moją szpiegowską sprawę, gdyż kompetencja urzędu celnego nie jest wystarczająca wobec wielkiego zagrożenia jakie ja, Jan Czekajewski, stanowię dla USA. Moje kolejne prośby do centrali CIA w Langley spełzły na niczym a moje listy wracały z adnotacją: ”adresat nie znany”. Po dwu latach potwierdziła się zasada, że mysz zdolna jest ruszyć górę. Wpływowy dziennik „The Wall Street Journal” napisał artykuł o mojej tragikomedii, który przeczytali wszyscy, mający w USA coś do powiedzenia. W ciągu następnych kilku dni zwrócono mi zarekwirowane przyrządy i umorzono dochodzenie z powodu „braku wystarczających dowodów winy”. Prokurator nie potrudził się jednak, aby zawiadomić mnie o tym listownie. Widocznie nie mógł przełknąć porażki.
Następujące zdarzenie potwierdziło me podejrzenia co do zachowania się prokuratora.
20 lat później, w roku 2004, odbierając bilet lotniczy od mego zaprzyjaźnionego agenta podróży, Boba Swain’a, dowiedziałem się, że minąłem się, co do minuty, z tym właśnie Federalnym Prokuratorem. Podobno Prokurator odmówił spotkania się ze mną mamrocząc: „Ten skurwysyn, Czekajewski, miał szczęście, że umknął więzienia”. Być może Prokurator liczył na promocję do rządu w Waszyngtonie, a jego porażka w mojej sprawie zamknęła mu drogę do dalszej kariery.
Trzech „ Sowieckich Agentów” (dwóch już w klatce) na tle „Super Komputera” Dwa lata później, w roku 1989, zostałem mianowany najlepszym biznesmenem w dziedzinie wysokiej technologii w stanie Ohio i zaszczycony dyplomami uznania od Senatu i Sejmu Stanu Ohio.Ukwiecałem także swym towarzystwem podróże Gubernatora Stanu Ohio, Richard’em Celeste, do Chin i Egiptu, nie mówiąc już o udziale w niezliczonych bankietach w jego rezydencji, gdzie raczono nas mizernym Chardonay z winnic w rodzimym Stanie Ohio.Posłowie do szpiegowskiej historiiKiedyś widziałem film amerykański, z okresu wojny rewolucyjnej o niepodległość Stanów Zjednoczonych. W filmie tym Anglicy prowadzą „rebelianta” na szubienicę. W ostatnim momencie przybywa galopem goniec z wiadomością, ze podpisano rozejm. W ramach umowy dalsze egzekucje amerykańskich patriotów zostały zawieszone. Zawiedziony oficer angielski, zdejmując pętlę z szyi rebelianta, mówi: „Ponieważ nie mogę Pana powiesić, zapraszam zatem Szanownego Pana na herbatkę”. Bardzo lubię te anglosaskie poczucie humoru, ciesząc się jednocześnie, że w dzisiejszych czasach bezpieczniej jest mieć w Ameryce imię Jan a nie Jamal. Jamalów się dzisiaj na herbatkę nie zaprasza, a jeśli nawet, to jedynie na tą, parzoną w obozie w Guantanamo, na Kubie.
Dalsze Wynalazki: Micro-Oxymax i CLAMSKiedy w początkowym okresie firma moja koncentrowałą się na przyrządach do pomiaru aktywności zwierząt laboratoryjnych i komputerach do pomiaru przepływu krwi przez serce, to jednak w począwszy od roku 1980 Columbus Instruments zaczął coraz bardziej polegać na przyrządach do pomiaru konsumpcji tlenu i produkcji CO2 przez zwierzęta laboratoryjne. W uprzednim rozdziale opisałem kłopoty jakie miale z amerykańskim urzędem celnym z powodu wysłania takiego przyrządu o nazwie „Oxymax” na konferencje naukową do Moskwy. W miarę upływu czasu Oxymax rozrastał w swych możliwościach pomiarowych zarówno co do równoległego pomiaru większej ilości zwierząt jak i o możliwości pomiaru dodatkowych parametrów, takich jak częstotliwość oddychania, ruchliwość, ilość skonsumowanego pokarmu i wody, częstotliwość bicia serca i temperaturę ciała (metodą telemetrii radiowej). W ostatnich kilka latach, od roku 2000, takie rozbudowane zestawy ( kombajny) sprzedaliśmy do prawie wszystkich firm farmaceutycznych na świecie po nazwą Oxymax –CLAMS
( skrót od pierwszych liter pełnej angielskiej nazwy: „Comprehensive Laboratory Animals Measuring System”. Czy li po polsku : „System do Pomiaru Wielu Parametrów Fizjologicznych Zwierząt Laboratoryjnych”.
Historia Koncepcji Przyrządu: Micro-Oxymax
W roku 1980 zadzwonił do nas naukowiec z Kanady pracujący w ministerstwie Rolnictwa. Pytał się czy potrafimy mierzyć oddychanie ( konsumpcję tlenu) ziemniaków. Okazuje się ze ziemniaki uszkodzone, obite w czasie wykopów lub magazynowania, maja zwiększoną konsumpcję tlenu. Jeśli będzie możliwe mierzyć konsumpcję tlenu ziemniaków to na tej podstawie można będzie eliminować ziemniaki mechanicznie uszkodzone które mogą, gnić w czasie składowania.
Postanowiliśmy więc załadować 5kg ziemniaków do klatki przeznaczonej na szczura i zmierzyć ile konsumują tlenu. Okazało, że pomiar był możliwy i dokładny. Kiedy jednak zadzwoniłem następnego dnia do wspomnianego naukowca z Kanady, z pozytywną wiadomością, okazało się ze chodziło mu o pomiar konsumpcji tlenu pojedynczego ziemniaka. Do tego celu Oxymax dla zwierząt był zbyt mało czuły. Wpadłem wiec na pomysł nowego rozwiązania pomiaru, które polegało nie na ciągłym przepływie gazu przez pojemnik pomiarowy ale przez pozostawienie ziemniaka w zamkniętym pojemniku pomiarowym przez zadany czas, np. 30 min i pomiar zmiany stężenia gazy w tym pojemniku w periodycznych okresach czasu. Wedle tej koncepcji próbka powietrza zostaje po pomiarze przez czujniki tlenu i CO2 zwrócona do pojemnika pomiarowego. Po kilku miesiącach pracy jednego z samorodnych inżynierów ( bez dyplomu i wykształcenia inżynierskiego) , Lef’a Nennerfeld’a, z pochodzenia Szweda, prototyp przyrządu mej koncepcji był gotowy i rzeczywiście jego czułość była wystarczająca do pomiaru oddychania pojedynczego ziemniaka. Ponownie zadzwoniłem do naukowca z Kanady i zakomunikowałem „radosna” wiadomość. Eureka! Problem został rozmazany! Naukowiec tenże zapytał ile przyrząd będzie kosztował, a kiedy się dowiedział ze minimum $15 000, gdyż same części potrzebne do jego budowy kosztowały $6 000, zrezygnował z zakupu, jako ze wedle niego przyrząd winien kosztować nie więcej niż, $900 aby mógł być nabywany przez kontrolerów ziemniaków w magazynach i na stacjach skupu. Szkoda ze ta wiadomość nie dotarła do mnie wcześniej przed inwestycją kilku miesięcy na prace badawczo konstrukcyjne.
Pozostało mi wiec rozesłać krótki opis tego wynalazku do prasy technicznej, która z kolei załączyła anonse, o tym wynalazku, w dziale Nowości Techniczne. Po jakimś czasie zaczęły nadchodzić zapytania, czy przyrząd ten nie nadaje się do pomiarów oddychania gleby.
Wkrótce dostaliśmy zamówienie na Micro-Oymax z Amerykańskiej Agencji Ochrony Środowiska (EPA) która zajmowała się problemem oczyszczania wody i wybrzeży Alaski, gdzie właśnie rozbił się tankowiec z ropą, należący do przedsiębiorstwa Exxon. Tragedia miała miejsce w zatoce Valdez i jej ofiarą padło wiele ryb i zwierząt morskich. Naukowcy z EPA zastosowali nasz przyrząd do modelowania, w laboratorium, procesu oczyszczania metoda t.zw. bioremediacji. Okazuje się ze w naturze istnieją bakterie, które rozkładają substancje organiczne, także ropę naftowa, na czynniki pierwsze. Jeśli chodzi o ropę naftowa, to dla zwiększenia aktywności tych bakterii należy dodać do ich pokarmu nawozy rolnicze zawierające azot, czyli nawozy azotowe. Ich ilość jest dość krytyczna dla procesu biologicznego oczyszczania i do celu ustalenia właściwych proporcji użyto właśnie mego wynalazku, który nazwałem „Micro-Oxymax”.
Przedrostek „ Micro” odnosił się do mikroskopijnych konsumpcji tlenu, rzędu 0.2 mikrolitra na godzinę, jakie tn przyrząd potrafił zmierzyć. Zastosowanie Micro-Oxymax’u do ustalenia właściwych ilości nawozów azotowych jakie należało rozpylić z samolotów wzdłuż skażonych wybrzeży Alaski, pozwoliło zaoszczędzić wiele milionów dolarów i przyśpieszyć proces odnowy biologicznej Alaski, stanu od którego zacząłem ma amerykańską emigrację.
Począwszy od tego momentu zamówienia zaczęły przychodzić lawinowo z firm olejowych, ale także od innych, które widziały dla tego przyrządu inne zastosowania.
Oto ich kilka:
Pomiar degradacji biologicznej opakowań plastykowych pod wpływem słońca.
Proces biodegradacji gleby skażonej metalami ciężkimi, kreozotem i materiałami wybuchowymi np. trotylem. Pomiar oddychania glonów i algi a także skorupiaków morskich. Pomiar oddychania pleśni na produktach mącznych. Pomiar aktywności mikrobów używanych w biologicznej separacji miedzi i złota. Pomiar rozwoju komórek rakowych w sztucznie hodowanych kulturach i ewaluacja efektywności lęków anty rakowych poprzez pomiar oddychania komórek rakowych w postaci kultur komórkowych (cell cultures)
Przez ostatnie 17 lat sprzedaliśmy setki tych przyrządów do wielu krajów na wszystkich kontynentach. Tak wiec początkowe fiasko zamieniło się na duży finansowy i naukowy sukces.
KonkluzjeDzisiaj, w styczniu 2009 roku, kiedy amerykańska i światowa ekonomia wali się w gruzy na skutek pomylonych zasad opierania rozwoju na kredytach, moje „chłopskie” metody zarządzania i inwestycji, wyłącznie z zarobionych pieniędzy, potwierdziły ich bezsprzeczną poprawność. Obserwuję więc dzisiejsze wydarzenia z perspektywy finansowego komfortu nie martwiąc się o swoja najbliższą przyszłość.
Nie znaczy to jednak, że nie martwię się o moją przybraną ojczyzną, Stany Zjednoczone, w której szamani finansjery omotali swymi poronionymi pomysłami nie tylko rząd amerykański, ale Czekajewski resztę Świata.
Jan Czekajewski
Marco Island, Floryda
23 styczeń 2009
Friday, January 23, 2009
Subscribe to:
Posts (Atom)