Friday, October 10, 2008

Donos do Prokuratora w Opolu

Prokuratura Wojewódzka w Opolu
Wydział Pamięci Narodowej

Szanowny Herr Prokurator,
Ja niżej podpisany, Wolfgang Ślimak, rolnik-autochton, ze wsi Placówka, woj. opolskie, niniejszym zapodaje ze niejaki Herr Dr. Bogusław Wiseman , podobno zatrudniony w Klinice Ginekologii Towarzyskiej Akademii Medycznej w Opolu, w chwilach kiedy jestem w pracy, nielegalnie i bezpłatnie, chędoży moja żonę Helge Ślimak ( z domu Rura) z która jestem żonaty dozgonnie i podwójnie, jako ze cywilnie i kościelnie. Chciałbym zwrócić uwagę Wysokiej Prokuraturze ze wyżej wymienione stosunki moralne Herr Dr. Wiseman obywa z moja małżonką na tylnym siedzeniu samochodu małolitrażowego produkcji krajowej (na licencji Fiata), co ubliża wszystkim zasadom Bezpieczeństwa, Katechizmu i Higieny Pracy i jest dodatkowym powodem do wysokiego, jeśli nie najwyższego wymiaru kary.Tenże Herr Dr. Bogusław Wiseman będąc w pijanym widzie, w bistro "Panderosa" we wsi Placówka, wypowiadał sie publicznie, po powrocie z Hameryki, ze praca w Nowy Yorku, " na azbestach", jest gorsza od Sowieckiego Obozu Pracy na Kołymie. Dr. Bogusław Wiseman bredził także, że zdrowo zagazował, co mnie dogłębnie i osobiście uraziło, jako ze mój ojciec, w czasie wojny, zakwalifikował sie do renty w Drugiej Grupie Inwalidzkiej, jak sie zagazował bimbrem czy tez denaturatem, podczas służby w Wermachtcie, we wiosce Krepitze (dzisiaj Krzepice) koło Tchenstochau, Generalgouvarnement. Wyżej wymienione skandaliczne wypowiedzi Dr. Bogusława Wisemana sa wierutnym kłamstwem wbrew oczywistym faktom i obraza nie tylko Pamięci Narodu Polskiemu, ale także Unii Europejskiej i NATO. Wobec skandalicznych wypowiedzi Herr Doktora Bogusława Wisemana, żądam aby go Pan Herr Prokurator zapudłował do pierdla na lat trzy a jeśli możliwe na lat pięć. Przedłużenie wyroku należy uzasadnić wyżej wymienionymi skandalicznymi warunkami BHP w których moja żona Helga Ślimak (z domu Rura) darmowo wykonywała usługi moralne na rzecz Dr.Bogusława Wisemana.Dłuższa izolacja Dr. Bogusława Wisemana w zakładzie penitencjarnym, da mi czas na konstruktywne odbudowanie mych stosunków małżeńskich z ma ukochana żoną Helga ( z domu Rura) na zasadach Wartości Chrześciańskich, Wolnorynkowych i Europejskich.p.s. Pozwalam sobie załączyć 250 Euro dla Pana Prokuratora na "koszta sądowe" i zobowiązuję sie dorzucić dużo więcej jak ten sukinsyn Wiseman zczyznie docna w pierdlu Szanownego Pana Herr Prokuratora. Jeśli Pan Herr Prokurator dozwoli to po jego aresztowaniu przyjdę do wiezienia w Opolu aby mu jeszcze patriotycznie dokopać.

Im Aufrage / nieczytelny/Wolfgang Slimak,rolnik- autochton,
Wieś Placówka, Powiat Strzelce,
Województwo Opolskie
W kompozycji pisma do Prokuratury pomagał
Emerytowany Sekretarz PZPR (dziś azylant polityczny w N.Y.):
Mgr habilitowany, Johan (Johnek) Musician/podpis nieczytelny/

Paszport do Nieba (Zachodniego)

Powrót na łono (ojczyzny)
Był rok 1962, szósty rok epoki miłościwie nam panującego Towarzysza Wiesława (Gomółki). Miałem 28 lat, bujną czarną czuprynę, ukończone studia z elektroniki na Politechnice Wrocławskiej i roczny staż w Instytucie Fizyki w Uppsali(Szwecja). Poza tym mogłem tańczyć Boogie-Woogie całą noc, co nie znaczy ze byłem kompletnie szczęśliwy. Moje życie osobiste było nieco zagmatwane, mieszkając na tak zwana "kocią łapę" z moja drugą byłą żoną, Zofia, będąc jednoczenie formalnie żonaty z moją pierwszą byłą żoną, Elżbietą. Wewnętrznie byłem emocjonalnie rozdarty, jako że obydwie panie reprezentowały dwie różne piękności duszy i biustów, nawzajem się uzupełniające, ale niemożliwe do pogodzenia w sferze –monogamicznej, katolickiej moralności, jakiej w owym czasie hołdowałem.W tej sytuacji przychodziło mi do głowy, ze wyjazd za granicę pozwoli mi na nabranie koniecznej perspektywy dla oceny walorów obydwu Pań a także porównanie ich z przodującymi standardami krajów zachodniej i północnej Europy.Ubiegał właśnie rok mej pracy jako asystenta w Instytucie Fizyki Doświadczalnej, Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie gdzie zwabił mnie niecnie Profesor Włodzimierz Żuk, którego poznałem rok wcześniej w Instytucie Fizyki w Uppsali. Mój powrót do Polski był zaskoczeniem dla wielu osób zarówno mi przyjaznych jak i wrogich. Był na pewno dużym zaskoczeniem dla Urzędu Bezpieczeństwa, który to Urząd w owych czasach bardzo się troszczył o ubytek obiecującego narybku naukowego na rzecz wrażego ideologicznie Zachodu a jednocześnie paranoiczne bał się tych co wracali z Zachodu do PRL-owskiej Polski.Chciałbym zaznaczyć, ze powody mego powrotu do Polski miały charakter wyłącznie ideowy i platoniczny.W pierwszej kolejności odczuwałem poczucie winy, że opuściłem PRL-oska Ojczyznę dla której winieniem przynajmniej zrosić czoło potem przy budowie zrębów socjalizmu, ale również z powodu trapiących mnie nocnych mar o leżących odłogiem przednich i tylnich walorach mej zostawionej w Polsce ukochanej Zofii. Obawiałem się, że ten odłóg zostanie szybko zagospodarowany a ukochana zmeliorowana przez miejscowych łódzkich konkurentów. Z powyższych wiec przesłanek patriotyczno- ideologicznych przyjąłem zaproszenie Profesora Żuka na pozycję Pierwszego Elektronika Polski-B, czyli tej rolniczej części Polski, która leży na wschód od Wisły. Do Lublina przyjechałem z Zofią. Po przyjeździe okazało się, że Uniwersytet nie ma dla mnie mieszkania, a wielu adiunktów i docentów habilitowanych mieszka od lat, razem z rodzinami w pojedynczych pokojach domów akademickich. Rektorat zaoferował mi zatem łóżko w uniwersyteckim pokoju gościnnym, mieszczącym się w suterenie jednego z żeńskich akademików. W pokoju tym były dwa żelazne łóżka, do jednego z nich miałem niezaprzeczalne prawo, drugie natomiast należało odstąpić innym wizytującym uczonym, którzy od czasu do czasu przybywali do Lubina z gościnnymi wykładami.Kłopot był z Zofią, gdyż obawiałem się, że wizytujący uczeni nie zadowolą się jedynie żelaznym łóżkiem, ale zapragną korzystać z obfitych walorów Zofii. W niewinnosci mych lat młodzieńczych, wychowany w siermiężnej kulturze heteroseksualnego socjalizmu, nie byłem wtedy uczulony na możliwość osobistego zagrożenia przez adoratorów męsko-męskich. Moje obawy nie były bez podstaw, jako że pewnej zimowej nocy zapukał do drzwi zmoknięty profesor z Lodzi, aspirujący do drugiego żelaznego łóżka. Biedak, zawiedziony brakiem mej gościnności, poczłapał, smagany deszczem i mą brukową elokwencją na zasłużony wypoczynek do odległej poczekalni lubelskiego dworca kolei żelaznej. Opisuje tutaj tą scenerię dla nowego pokolenia, które nie wiele wie, z jakimi się borykała Polska Nauka w dobie tak zwanej Odwilży Popaździernikowej.Dialektyczna Różnica miedzy Ciocią i PracąWyjeżdżając ze Szwecji, mój szef Profesor P.A. Tove, wręczył mi zaproszenie do pracy w jego Instytucie. Datę, której było brak na zaproszeniu, miałem sam wpisać, gdy zdecyduję się na powrót do Uppsali. Zaproszenie rozwiązywało sprawę szwedzkiej wizy i pracy, ale nie zapewniało polskiego paszportu.Ówczesne przepisy paszportowe, co prawda przewidywały wyjazdy do cioci za granicę, ale nie do pracy. Paszport na wyjazd na staż naukowy był tylko wydawany "za poparciem" Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. Dodatkowe utrudniania istniały także po drodze w postaci wymaganych "poparć" przez dyrektora instytutu naukowego i rektora uczelni. W Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego, w owym czasie, istniała specjalna komisja kwalifikująca wyjazdy, której przewodziła stara komunistka, Vice Minister Krasowska.Najmniej kłopotu miałem z Prof. Żukiem, który był zainteresowany utrzymaniem dobrych stosunków z Uniwersytetem w Uppsali a może także nadzieją na powtórny tam powrót. Profesor Żuk wystosował urzędowo brzmiące pismo, w którym informował Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego, ze wyjazd mgr.inż. Jana Czekajewskiego do Uppsali jest konieczny z uwagi na jego (czyli mój) udział w pięcioletnim planie badań naukowych w dziedzinie "korelacji kątowych". Ponieważ Prof.Żuk utrzymywał dobre stosunki z Rektorem Uniwersytetu, kolejne poparcie Rektora UMCS było czysta formalnością. Teczka z moimi dokumentami powędrowała więc do ministerstwa w Warszawie i sprawa mego wyjazdu nabrała urzędowego biegu. Mijał miesiąc za miesiącem, kończyły się wakacje a odpowiedzi z Warszawy nie było.Udział w Obronie Ludowej OjczyznyPewnego jesiennego poranka, wychodząc do pracy z mego "gościnnego" pokoju, minąłem zmokniętego żołnierza z oficjalnie wyglądająca kopertą w ręce. Żołnierz ten zapukał do moich drzwi, które otworzyła moja druga była żona, Zofia, i zapytał się o mnie. Zofia szybko zorientowała się ze taka koperta niczego dobrego nie wróży, bystro wiec odpowiedziała ze z tym łajdakiem Czekajewskim nie rozmawia, w domu go nie ma i nie wiadomo kiedy wróci. W każdym razie koperty nie przyjmie i pośrednikiem Ludowego Wojska Polskiego nie będzie. Rozmowę te słyszałem skryty za węgłem. Kiedy upewniłem się, że wojak odszedł, wróciłem do domu i zaczęliśmy rozpatrywać alternatywy ratunku. Jasnym było dla mnie, że Urząd Bezpieczeństwa, aby uniemożliwić mój wyjazd, stosował jedną z wypróbowanych metod, czyli powołanie do wojska na ćwiczenia. Wiadomo było, że jeśli nawet wyjdą z wojska, nie będę mógł wyjeżdżać przez kilka lat za granicę, gdyż jako bojowo przeszkolony podchorąży mógłbym wyjawić Amerykanom tajemnice strategii i techniki Ludowej Polskiej Armii a może i całego Paktu Warszawskiego, coś tak jakto póżniej zrobił dla CIA pułkownik Kukliński.Aby zyskać na czasie, spakowaliśmy dobytek w walizki i wyjechaliśmy następnym pociągiem do Warszawy, ciągle licząc że opóźnienie z wydaniem mego paszportu jest wynikiem zwykłej biurokracji. Na stacji Warszawa Wschodnia, w tłoku przy wysiadaniu, ukradziono nam jedną z walizek co nie poprawiło mojego samopoczucia. W Warszawie zamieszkaliśmy z Zofia na ul. Olimpijskiej na Mokotowie, w wilii jej wujka, „podziemnego przedsiębiorcy", Zygmunta Krauze, człowieka o bardzo barwnym charakterze, o którym kiedyś napisze więcej. Odtego momentuzacząłem swe codzienne wizyty w Ministerstwie Szkół Wyższych na ul. Miodowej,pytając się o losy mego paszportu. Mijały dniei noce, a w międzyczasie z Lublina dochodziły niepokojące donosy, że WKR (Wojskowa Komenda Rejonowa) postawiła przed Instytutem Fizyki żołnierza którego zadaniem była obserwacja momentu w którym pojawię się w pracy. Czułem, że jeśli nie dostanę paszportu, a mój pobyt w Warszawie się przeciągnie, mogą zostać oskarżony o dezercję. W między czasie, Wydział Zagraniczny Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego nie dawał mi żadnej odpowiedzi.Lekcja Marksizmu czyli Wartość Wymienna Czterokolorowego DługopisuZdesperowany, przechadzając się po ministerialnym korytarzu natknąłem się na znajomą twarz kolegi Koszyńskiego, byłego pracownika Biura Turystyki ZSP, dla którego dziewczyny, trzy lata temu, załatwiliśmy z Renkiem O. atrakcyjny wyjazd do Anglii na kopanie kartofli. ZSP załatwiało nam wtedy paszporty, za cichą umowa, że do naszej paczki dołączymy dziewczyny oficjalistów Związku Studentów Polskich. Angielskie zaproszenie "zorganizował" Reniek O. w czasie uprzedniego pobytu u swego londyńskiego wujka. Zaproszenie było wydane poprzez Związek Studentów Polskich na Emigracji, w którym działał Andrzej Stypułkowski, chyba pracujący także dla Radia Wolna Europa. Tak czy inaczej, kolega Koszynski spadł mi z nieba, co więcej, okazało się, ze pracuje teraz w Dziale Zagranicznym Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego i przygotowuje opinie dla decyzji "komisji wyjazdów zagranicznych". Po zapoznaniu go z moją sytuacja, zatajajac oczywiście element wojskowy, Koszynski zaofiarował swoją pomoc. Po kilkunastu minutach, Koszynski, poinformował mnie, że moje czekanie na paszport nie ma żadnego sensu, jako że paszportu nigdy nie dostanę, gdyż prośba Rektora UMCS z Lublina, dotycząca mego wyjazdu, została odrzucona na jednym zebrań wyżej wymienionej komisji przez Towarzyszkę Vice-Minister Krasowska. Na moich dokumentach Towarzyszka Krasowska napisała, "odrzucić z powodu imiennego zaproszenia". Towarzyszka Minister poczuła się obrażona, że Uniwersytet w Uppsali zaprasza kogoś imiennie, kiedy Ministerstwo wie lepiej kto winien pojechać na stypendium i ma do tego celu lepszych bo partyjnych kandydatów. Koszyński widząc rozpacz w mych oczach, wspomniał, ze nic nie jest jednak stracone, jako że komisja zbiera się co dwa tygodnie, i on me dokumenty powtórnie zaprezentuje, opiniując je pozytywnie, omijając imiennosć zaproszenia, zakładając że Towarzyszka Krasowska nie będzie pamiętać mej sprawy albo nie będzie brała udziału w komisji. Gotowy byłem obiecać Koszyńskiemu złote góry, natomiast Koszyński miał do mnie tylko jedna skromną prośbę o treści jak następuje: "Wiesz Bracie, ja mam taki długopis, cztero -kolorowy, którym zaznaczam ważność dokumentów ministerialnych. Niestety kolorowe wkłady się wykończyły i mój długopis jest bezużyteczny. Jak Bracie, pojedziesz na Zachód to przywieź mi taki właśnie wkład do długopisu". Koszyński dotrzymał słowa i w następnym tygodniu przedstawił moja pozytywnie zaopiniowana sprawę ministerialnej "komisji wyjazdowej". Moja zatwierdzona przez Ministerstwo teczka powędrowała skolei do Biura Paszportowego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Tam, jak na razie, nie miałem "chodów" i obawiałem się, że jeśli macki lubelskiego UB i wojska tam sięgnęły, paszportu i tak nie dostanę.Wpływ Potencji Marszałka Sejmu na PaszportWe Warszawie mieszkał w tym czasie mój szkolny kolega, Witek Pal, którego żona jak się okazało, pracowała jako sekretarka w Polskim Stronnictwie Ludowym, pseudo-partii stworzonej dla mydlenia oczu naiwnym, że Komuna toleruje wielo-partyjnosć. Na czele PSL-u w owym czasie stał Marszałek Sejmu Wycech, figurant PZPR-u, który nie miał już większych politycznych ambicji, poza utrzymaniem swej seksualnej potencji w możliwie sprawnej formie. W momencie kiedy rozgrywał się dramat mego paszportu, Marszałek Wycech bawił w Szwajcarii na kuracji hormonalnej, podobno polegającej na wstrzykiwaniu pacjentom wyciągu z byczych jąder. Czy kuracja była skuteczna, należałoby się spytać bliskich Stronnictwu i Sejmowi pięknych pań. Jego prawa ręką był Pan Kowal, któremu zostałem przedstawiony. Muszę przyznać, że Pan Kowal sprawnie zajął się moją sprawą i natychmiast zadzwonił do Biura Paszportów posługując się specjalna rządową linia telefoniczna zwana WCZ ( wysokiej częstotliwości) zastrzeżoną do użytku Marszałka Sejmu. Pan Kowal wyjaśnił osobie po drugiej stronie kabla, że "Stronnictwu" bardzo zależy aby ten młody naukowiec, dostał szybko paszport, gdyż interesy Stronnictwa tego wymagają. W rewanżu obiecałem Panu Kowalowi zaproszenie do Szwecji, razem z małżonką, jeśli się tylko tam ustabilizuję. Chcąc się wykazać zrozumieniem sytuacji zaprosiłem Pana Kowala na ucztę, czyli popijawę, do restauracji, czego jednak Pan Kowal odmówił, ostrzegając że utracjusze uczęszczający do warszawskich restauracji są pod baczna obserwacja agentów Urzędu Bezpieczenstwa. Postanowiliśmy zatem zorganizować biesiadę w wilii wuja na Mokotowie, co miało tę zaletę, ze wuj Krauze mógł dotrzymać kroku każdemu wytrawnemu pijusowi a zatem w pełni kwalifikował się na mego alkoholowego pełnomocnikaNiwelowanie Różnic Klasowych za Pomocą AlkoholuNa libację Pan Kowal przyjechał "wytworną" czarną limuzyną marki Wołga, kierowaną przez zaufanego szofera. Zaufanie do szofera miało u tow. Kowala pewne granice, jako że zostawił go przed domem, gdzie tenże przez kilka godzin trwania libacji dziarsko, dla rozgrzewki, przytupywał. Po pierwszym litrze czystej wyborowej Panowie Krauze i Kowal wyraźnie przypadli sobie do gustu. Pan Kowal, namawiał wuja aby wstąpił do Partii, gdzie czeka go błyskotliwa kariera, na co wuj Krauze wypytywał się tow. Kowala o szczegóły benefitow wynikających z partyjnego urzędu. Wuj Krauze był wyraźnie wzruszony faktem , ze ktoś pierwszy raz w jego życiu, oferuje mu pracę, gdyż dotychczas zawsze było odwrotnie, jako że to on zatrudniał innych. Jako dodatkowy argument Tow. Kowal zaczął wywijać pod wuja nosem zgrabnym belgijskim rewolwerem, symbolem władzy i zaufania jakim Partia i Rząd darzyła swoich urzędników wysokiej rangi. W odpowiedzi wuj zgrabnie strzelił palcami, na który to sygnał ukazał się w drzwiach Pan Jasiu, pełniący u wuja funkcje ludowego lokaja. Pan Jasiu zarecytował towarzyszowi Kowalowi swoje dzienne obowiązki, które miedzy innymi składały się z gotowania jajka wedle upodobań wuja Krauzego i dobieranie właściwej temperatury jego rannej kąpieli. Niestety tow. Kowal nie miał nikogo podobnego, poza zmarzniętym, tupiącym pod oknem szoferem, który jednak nie mógł mieszkać z tow. Kowalem z dwu powodów; po pierwsze tow. Kowal miał bardzo atrakcyjną młodą żonę z wydatnym biustem, a po drugie w jego służbowym apartamencie wymiaru M.-2 nie starczało miejsca na dodatkowe łóżko. W połowie następnego litra czystej wyborowej, Panowie K&K się nieco popłakali, wspominając piękno Wileńszczyzny, poczym wzajemnie się podpierając zeszli do garażu, gdzie wuj Krauze garażował dwa samochody, wielkiego Mercedesa w perlistym kolorze i Chevrolet Impala w kolorze Antique Gold, jedyny tego rodzaju samochód , w tym czasie, w Warszawie.Perlisty Mercedes niedawno należał do Księdza Biskupa w Lodzi, który dostał go jako "Dar z Nieba" przekazany Ks. Biskupowi za pośrednictwem swych byłych parafian z Chicago. Biskup czuł się nieswojo jeżdżąc w takim niebiańskim luksusie, wiec sprzedał Mercedesa wujowi. Chevrolet- Impalę wuj kupił na własny rachunek, z dochodów pochodzących z eksportu czerwonych "ceremonialnych" goździków do Moskwy. Jak wiadomo czerwone goździki to kwiat bez którego żaden Pierwszy Sekretarz KP ZSSR nie mógł być mianowany lub pochowany. Wuj Krauze znal tajemnice hodowli czerwonych goździków, której nawet KGB nie było w stanie wykraść a Rząd i Partia wprowadzić do Radzieckich Kołchozów. Po zapoznaniu się z automobilowym bogactwem wuja tow. Kowal stracił swój ostatni argument, jakim była sowiecka Wołga i zaczął się dopytywać jak można zapisać się do kapitalistów. Mam nadzieje, ze tow. Kowal doczekał kapitalizmu i dzisiaj jeździ swym własnym perlistym Mercedesem.Cud w LublinieNastępnego dnia bolała mnie głowa. Nigdy przedtem, ani potem nie wypiłem tyle wódki i nie doświadczyłem takiego sromotnego "kaca". Mimo to szczęście mnie rozpierało. Wymarzony paszport czekał na mnie w Ministerstwie. Pozostała jedynie drobna sprawa uregulowania mego stosunku do wojska, gdyż przy uporze wojaków, mogli mnie jeszcze zatrzymać na granicy. Z paszportem w ręku pojechałem wiec do Lublina, aby wytłumaczyć w Wojskowej Komisji Rekrutacyjnej, ze Władza Ludowa ma dla mnie inne, ważniejsze plany. W Lubelskim WKR-e, zaraz przy drzwiach wejściowych natknąłem się na barykadę w postaci biurka ze starszym sierżantem, który zbeształ mnie za opieszałość i wyciągnął dłoń z biletem kolejowym do odległej jednostki wojskowej w Podjuchach, Województwo Szczecińskie, w której miałem odbyć służbę wojskowa przy budowie pontonowych mostów. Zacząłem mu tłumaczyć, że niestety nie skorzystam z zaproszenia, jako że jestem delegowany do Szwecji przez Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego. Moja argumentacja wprawiła sierżanta w dobry humor, jako że, wedle niego, w Polsce istnieje tylko jedno ministerstwo i nazywa się Ministerstwem Obrony Narodowej. Obawiając się aresztowania, sadu polowego i natychmiastowej egzekucji bez rozgrzeszenia, na zapleczach pobliskiego KUL-u (Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego) , wycofałem się zgrabnie na z góry zaplanowane pozycje czyli po prostu "dałem dyla" czyli w nogi. Czułem teraz, że minuty mojej wolności są policzone i tylko cud może mnie uratować, co tez się niebawem stało, a jak się stało opowiem. Trapiony trwogą, bezwiednie błąkając się po Lublinie, natknąłem się przypadkiem na Profesora Fizyki KUL-u, Dr. Teske, z którym spotykaliśmy się na tygodniowych herbatkach naukowych. Rozważając tą sytuację po latach, jestem przekonany że pod postacią Prof. Teske ukrywał się mój Anioł Stróż wysłany z Nieba z poleceniem przedłużenia mego życia do czasu mego powrotu na drogę Cnoty i Wiary. Po zapoznaniu się z mą tragiczna sytuacją, Prof.Teske, vel Anioł Stróż, podniósł wzrok do Nieba, z którego spłynął na niego laserowy promyk natchnienia z zakodowaną cyfrowo rekomendacja, że tylko Partia i to ta najważniejsza, czyli PZPR, może mnie jeszcze uratować. Niestety, a może na szczęście do PZPR nie należałem. Jako bezpartyjny syn pracującego inteligenta, wracający na władzy łono, skomlący o pomoc, budziłem większe zaufanie niż skłonny do strajków szeregowy proletariacki członek partii. Wypadki poznańskie z 1956 były jeszcze świeżo w partyjnej pamięci. Pomysł, jak wiadomo każdemu przedsiębiorcy, jest wart tylko 10% całego przedsięwzięcia. Pozostałe 90% trzeba było wobec tego zaimprowizować. Najważniejsze było tzw. "dojście" do wpływowych, partyjnych czynników.Waga Inżynierii Ludzkich DuszTak się złożyło, że będąc uprzednio w Szwecji wybrałem się na wycieczkę do Paryża. Reportaż z tej wycieczki wysłałem do partyjnego organu o tytule "Słowo Ludu", będącego oficjalnym dziennikiem Lubelskiego Komitetu Wojewodzkiego PZPR. Spiesznie udałem się zatem do K.W. gdzie mieściła się redakcja czasopisma i poprosiłem o rozmowę z "Naczelnym" organu, którego zapewniłem, że jeśli wyjadę powtórnie do Szwecji, to organ będzie miało we mnie zagranicznego korespondenta, który właściwe uwypukli negatywne strony życia w kapitalizmie i przekona obywateli Lubelszczyzny że nie ma innego kraju gdzie tak wolno "dyszy" człowiek jak PRL. Z kolei Naczelny Redaktor przedstawił mnie II-giemu Sekretarzowi KW, któremu posługując się teoria k(w)antową, wyjaśniłem zalety energii atomowej i jej rozwój w najbliższej pięciolatce. Mimochodem wzmiankowałem również o kłodach, jakie rzuca lawinowemu rozwojowi tej technologii w Polsce Ludowej, instytucja tak prowincjonalna jak WKR w Lublinie. Okazało się że II Sekretarz i szef WKR-u byli razem w komunistycznej partyzantce i są w dalszym ciągu kolesiami od wypitki. W krótkiej rozmowie telefonicznej II Sekretarz wytłumaczył komendantowi WKR-u, że moje wezwanie na przeszkolenie wojskowe, jest tragiczną wręcz pomyłka i skierował mnie ponownie do WKR z żelaznym zapewnieniem, że szkolenie będzie odroczone do momentu mego powrotu. Niestety kiedy przekroczyłem ponownie wrota WKR-u natknąłem się na tego samego starszego sierżanta, którego twarz, na mój widok, rozjaśniła się szerokim słowiańskim uśmiechem.Sierżant zapewnił mnie, że nic mu nie wiadomo o interwencji "Wielkiej Partii" i że on zna jeden autorytet, a nim jest Ministerstwo Obrony. Zaobserwowałem że zaistniała szczelina w jego systemie fortecznym, z lewej strony biurka, wystarczająca do przejścia pojedynczego sapera ( byłem przydzielony do wojsk saperskich). Rzuciłem więc w tym kierunku swe zmasowane siły i wpadłem na schody wiodące na II piętro gdzie urzędował kumpel II-go Sekretarza.Pułkownik K. przyjął mnie serdecznie, zdziwił się przeglądając moja książeczkę wojskowa, że moja wiedza wojskowa jest wyraźnie przestarzała, z uwagi na brak okresowych ćwiczeń, ale wytłumaczyłem mu, ze w przeszłości Ludowa Ojczyzna wyznaczała dla mnie ważne zadania, w konflikcie czasowym z ćwiczeniami. Nawiasem mówiąc powód był dużo prostszy, natury fizjologiczno-psychologicznej. Do niczego nie miałem tak wielkiego wstrętu niż do wojska pozostającego w Dozgonnej Przyjaźni z Bratnią Armią Czerwoną. W drugiej kolejności plasował się u mnie wstręt do rannego wstawania, co także ma związek z wojskiem, które budzi żołnierzy o godzinie 5-tej lub 6-tej i walczy nocą. Może bym się nawet do wojska przekonał, ale musiałoby to być wojsko popołudniowe, czynne miedzy godzina 14ta i 17 ta., dobrze płatne, najlepiej na zasadzie "umowy o dzieło" i bezpieczne dla życia i zdrowia. Powołanie do wojska jest jedną z mar, jakie do dzisiaj mnie trapią kiedy zjem cos niestrawnego, np. surową cebulę. Schodząc do wyjścia miałem ochotę pokazać zdziwionemu sierżantowi t.zw."wała", ale będąc w każdym calu dżentelmenem odwdzięczyłem się mu tylko, podobnym do jego, "szerokim słowiańskim uśmiechem".Do Szwecji wyjechałem pociągiem z Warszawy następnego dnia wieczorem. Zofia miała dołączyć do mnie za kilka miesięcy, po zakończeniu stażu na Akademii Medycznej. Po moim wyjeżdzie, tej samej nocy, rozdzwoniły sie telefony do mej rodziny i zaprzyjaznionych Pań, z zapytaniem od nieznanych osobników, jak się można skontaktować z "tym Czekajewskim", do którego anonimowi interesanci mieli jakis bardzo ważny interes. Na szczęscie, w tym samym czasie, byłem już za granicą PRL-u, "przechylając" pół litra wisniaku z konduktorem wagonu sypialnego zmierzającego z radosnym stukotem kół do wymarzonego Zachodniego Nieba.

Powrot na Ojczyzny Łono

Powrót na łono (ojczyzny)

Stan Mojej Duszy
Był rok 1962, szósty rok epoki miłościwie nam panującego Towarzysza Wiesława (Gomółki). Miałem 28 lat, bujną czarną czuprynę, ukończone studia z elektroniki na Politechnice Wrocławskiej i roczny staż w Instytucie Fizyki w Uppsali(Szwecja). Poza tym mogłem tańczyć Boogie-Woogie całą noc, co nie znaczy ze byłem kompletnie szczęśliwy. Moje życie osobiste było nieco zagmatwane, mieszkając na tak zwana "kocią łapę" z moja drugą byłą żoną, Zofia, będąc jednoczenie formalnie żonaty z moją pierwszą byłą żoną, Elżbietą. Wewnętrznie byłem emocjonalnie rozdarty, jako że obydwie panie reprezentowały dwie różne piękności duszy i biustów, nawzajem się uzupełniające, ale niemożliwe do pogodzenia w sferze –monogamicznej, katolickiej moralności, jakiej w owym czasie hołdowałem.W tej sytuacji przychodziło mi do głowy, ze wyjazd za granicę pozwoli mi na nabranie koniecznej perspektywy dla oceny walorów obydwu Pań a także porównanie ich z przodującymi standardami krajów zachodniej i północnej Europy.

Wzniosle Motywy Powrotu
Ubiegał właśnie rok mej pracy jako asystenta w Instytucie Fizyki Doświadczalnej, Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie gdzie zwabił mnie niecnie Profesor Włodzimierz Żuk, którego poznałem rok wcześniej w Instytucie Fizyki w Uppsali. Mój powrót do Polski był zaskoczeniem dla wielu osób zarówno mi przyjaznych jak i wrogich. Był na pewno dużym zaskoczeniem dla Urzędu Bezpieczeństwa, który to Urząd w owych czasach bardzo się troszczył o ubytek obiecującego narybku naukowego na rzecz wrażego ideologicznie Zachodu a jednocześnie paranoiczne bał się tych co wracali z Zachodu do PRL-owskiej Polski.Chciałbym zaznaczyć, ze powody mego powrotu do Polski miały charakter wyłącznie ideowy i platoniczny.W pierwszej kolejności odczuwałem poczucie winy, że opuściłem PRL-oska Ojczyznę dla której winieniem przynajmniej zrosić czoło potem przy budowie zrębów socjalizmu, ale również z powodu trapiących mnie nocnych mar o leżących odłogiem przednich i tylnich walorach mej zostawionej w Polsce ukochanej Zofii. Obawiałem się, że ten odłóg zostanie szybko zagospodarowany a ukochana zmeliorowana przez miejscowych łódzkich konkurentów. Z powyższych wiec przesłanek patriotyczno- ideologicznych przyjąłem zaproszenie Profesora Żuka na pozycję Pierwszego Elektronika Polski-B, czyli tej rolniczej części Polski, która leży na wschód od Wisły.
Realia Polski Ludowej
Do Lublina przyjechałem z Zofią. Po przyjeździe okazało się, że Uniwersytet nie ma dla mnie mieszkania, a wielu adiunktów i docentów habilitowanych mieszka od lat, razem z rodzinami w pojedynczych pokojach domów akademickich. Rektorat zaoferował mi zatem łóżko w uniwersyteckim pokoju gościnnym, mieszczącym się w suterenie jednego z żeńskich akademików. W pokoju tym były dwa żelazne łóżka, do jednego z nich miałem niezaprzeczalne prawo, drugie natomiast należało odstąpić innym wizytującym uczonym, którzy od czasu do czasu przybywali do Lubina z gościnnymi wykładami.Kłopot był z Zofią, gdyż obawiałem się, że wizytujący uczeni nie zadowolą się jedynie żelaznym łóżkiem, ale zapragną korzystać z obfitych walorów Zofii. W niewinnosci mych lat młodzieńczych, wychowany w siermiężnej kulturze heteroseksualnego socjalizmu, nie byłem wtedy uczulony na możliwość osobistego zagrożenia przez adoratorów męsko-męskich. Moje obawy nie były bez podstaw, jako że pewnej zimowej nocy zapukał do drzwi zmoknięty profesor z Lodzi, aspirujący do drugiego żelaznego łóżka. Biedak, zawiedziony brakiem mej gościnności, poczłapał, smagany deszczem i mą brukową elokwencją na zasłużony wypoczynek do odległej poczekalni lubelskiego dworca kolei żelaznej. Opisuje tutaj tą scenerię dla nowego pokolenia, które nie wiele wie, z jakimi się borykała Polska Nauka w dobie tak zwanej Odwilży Popaździernikowej.Dialektyczna Różnica miedzy Ciocią i Pracą
Rozczarowanie PRLem i zmagania paszporowe
Wyjeżdżając ze Szwecji, mój szef Profesor P.A. Tove, wręczył mi zaproszenie do pracy w jego Instytucie. Datę, której było brak na zaproszeniu, miałem sam wpisać, gdy zdecyduję się na powrót do Uppsali. Zaproszenie rozwiązywało sprawę szwedzkiej wizy i pracy, ale nie zapewniało polskiego paszportu.Ówczesne przepisy paszportowe, co prawda przewidywały wyjazdy do cioci za granicę, ale nie do pracy. Paszport na wyjazd na staż naukowy był tylko wydawany "za poparciem" Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. Dodatkowe utrudniania istniały także po drodze w postaci wymaganych "poparć" przez dyrektora instytutu naukowego i rektora uczelni. W Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego, w owym czasie, istniała specjalna komisja kwalifikująca wyjazdy, której przewodziła stara komunistka, Vice Minister Krasowska.Najmniej kłopotu miałem z Prof. Żukiem, który był zainteresowany utrzymaniem dobrych stosunków z Uniwersytetem w Uppsali a może także nadzieją na powtórny tam powrót. Profesor Żuk wystosował urzędowo brzmiące pismo, w którym informował Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego, ze wyjazd mgr.inż. Jana Czekajewskiego do Uppsali jest konieczny z uwagi na jego (czyli mój) udział w pięcioletnim planie badań naukowych w dziedzinie "korelacji kątowych". Ponieważ Prof.Żuk utrzymywał dobre stosunki z Rektorem Uniwersytetu, kolejne poparcie Rektora UMCS było czysta formalnością. Teczka z moimi dokumentami powędrowała więc do ministerstwa w Warszawie i sprawa mego wyjazdu nabrała urzędowego biegu. Mijał miesiąc za miesiącem, kończyły się wakacje a odpowiedzi z Warszawy nie było.Udział w Obronie Ludowej OjczyznyPewnego jesiennego poranka, wychodząc do pracy z mego "gościnnego" pokoju, minąłem zmokniętego żołnierza z oficjalnie wyglądająca kopertą w ręce. Żołnierz ten zapukał do moich drzwi, które otworzyła moja druga była żona, Zofia, i zapytał się o mnie. Zofia szybko zorientowała się ze taka koperta niczego dobrego nie wróży, bystro wiec odpowiedziała ze z tym łajdakiem Czekajewskim nie rozmawia, w domu go nie ma i nie wiadomo kiedy wróci. W każdym razie koperty nie przyjmie i pośrednikiem Ludowego Wojska Polskiego nie będzie. Rozmowę te słyszałem skryty za węgłem. Kiedy upewniłem się, że wojak odszedł, wróciłem do domu i zaczęliśmy rozpatrywać alternatywy ratunku. Jasnym było dla mnie, że Urząd Bezpieczeństwa, aby uniemożliwić mój wyjazd, stosował jedną z wypróbowanych metod, czyli powołanie do wojska na ćwiczenia. Wiadomo było, że jeśli nawet wyjdą z wojska, nie będę mógł wyjeżdżać przez kilka lat za granicę, gdyż jako bojowo przeszkolony podchorąży mógłbym wyjawić Amerykanom tajemnice strategii i techniki Ludowej Polskiej Armii a może i całego Paktu Warszawskiego, coś tak jakto póżniej zrobił dla CIA pułkownik Kukliński.Aby zyskać na czasie, spakowaliśmy dobytek w walizki i wyjechaliśmy następnym pociągiem do Warszawy, ciągle licząc że opóźnienie z wydaniem mego paszportu jest wynikiem zwykłej biurokracji. Na stacji Warszawa Wschodnia, w tłoku przy wysiadaniu, ukradziono nam jedną z walizek co nie poprawiło mojego samopoczucia. W Warszawie zamieszkaliśmy z Zofia na ul. Olimpijskiej na Mokotowie, w wilii jej wujka, „podziemnego przedsiębiorcy", Zygmunta Krauze, człowieka o bardzo barwnym charakterze, o którym kiedyś napisze więcej. Odtego momentuzacząłem swe codzienne wizyty w Ministerstwie Szkół Wyższych na ul. Miodowej,pytając się o losy mego paszportu. Mijały dniei noce, a w międzyczasie z Lublina dochodziły niepokojące donosy, że WKR (Wojskowa Komenda Rejonowa) postawiła przed Instytutem Fizyki żołnierza którego zadaniem była obserwacja momentu w którym pojawię się w pracy. Czułem, że jeśli nie dostanę paszportu, a mój pobyt w Warszawie się przeciągnie, mogą zostać oskarżony o dezercję. W między czasie, Wydział Zagraniczny Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego nie dawał mi żadnej odpowiedzi.

Lekcja Marksizmu czyli Wartość Wymienna Czterokolorowego Długopisu
Zdesperowany, przechadzając się po ministerialnym korytarzu natknąłem się na znajomą twarz kolegi Koszyńskiego, byłego pracownika Biura Turystyki ZSP, dla którego dziewczyny, trzy lata temu, załatwiliśmy z Renkiem O. atrakcyjny wyjazd do Anglii na kopanie kartofli. ZSP załatwiało nam wtedy paszporty, za cichą umowa, że do naszej paczki dołączymy dziewczyny oficjalistów Związku Studentów Polskich. Angielskie zaproszenie "zorganizował" Reniek O. w czasie uprzedniego pobytu u swego londyńskiego wujka. Zaproszenie było wydane poprzez Związek Studentów Polskich na Emigracji, w którym działał Andrzej Stypułkowski, chyba pracujący także dla Radia Wolna Europa. Tak czy inaczej, kolega Koszynski spadł mi z nieba, co więcej, okazało się, ze pracuje teraz w Dziale Zagranicznym Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego i przygotowuje opinie dla decyzji "komisji wyjazdów zagranicznych". Po zapoznaniu go z moją sytuacja, zatajajac oczywiście element wojskowy, Koszynski zaofiarował swoją pomoc. Po kilkunastu minutach, Koszynski, poinformował mnie, że moje czekanie na paszport nie ma żadnego sensu, jako że paszportu nigdy nie dostanę, gdyż prośba Rektora UMCS z Lublina, dotycząca mego wyjazdu, została odrzucona na jednym zebrań wyżej wymienionej komisji przez Towarzyszkę Vice-Minister Krasowska. Na moich dokumentach Towarzyszka Krasowska napisała, "odrzucić z powodu imiennego zaproszenia". Towarzyszka Minister poczuła się obrażona, że Uniwersytet w Uppsali zaprasza kogoś imiennie, kiedy Ministerstwo wie lepiej kto winien pojechać na stypendium i ma do tego celu lepszych bo partyjnych kandydatów. Koszyński widząc rozpacz w mych oczach, wspomniał, ze nic nie jest jednak stracone, jako że komisja zbiera się co dwa tygodnie, i on me dokumenty powtórnie zaprezentuje, opiniując je pozytywnie, omijając imiennosć zaproszenia, zakładając że Towarzyszka Krasowska nie będzie pamiętać mej sprawy albo nie będzie brała udziału w komisji. Gotowy byłem obiecać Koszyńskiemu złote góry, natomiast Koszyński miał do mnie tylko jedna skromną prośbę o treści jak następuje: "Wiesz Bracie, ja mam taki długopis, cztero -kolorowy, którym zaznaczam ważność dokumentów ministerialnych. Niestety kolorowe wkłady się wykończyły i mój długopis jest bezużyteczny. Jak Bracie, pojedziesz na Zachód to przywieź mi taki właśnie wkład do długopisu". Koszyński dotrzymał słowa i w następnym tygodniu przedstawił moja pozytywnie zaopiniowana sprawę ministerialnej "komisji wyjazdowej". Moja zatwierdzona przez Ministerstwo teczka powędrowała skolei do Biura Paszportowego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Tam, jak na razie, nie miałem "chodów" i obawiałem się, że jeśli macki lubelskiego UB i wojska tam sięgnęły, paszportu i tak nie dostanę.

Wpływ Potencji Marszałka Sejmu na Paszport
We Warszawie mieszkał w tym czasie mój szkolny kolega, Witek Pal, którego żona jak się okazało, pracowała jako sekretarka w Polskim Stronnictwie Ludowym, pseudo-partii stworzonej dla mydlenia oczu naiwnym, że Komuna toleruje wielo-partyjnosć. Na czele PSL-u w owym czasie stał Marszałek Sejmu Wycech, figurant PZPR-u, który nie miał już większych politycznych ambicji, poza utrzymaniem swej seksualnej potencji w możliwie sprawnej formie. W momencie kiedy rozgrywał się dramat mego paszportu, Marszałek Wycech bawił w Szwajcarii na kuracji hormonalnej, podobno polegającej na wstrzykiwaniu pacjentom wyciągu z byczych jąder. Czy kuracja była skuteczna, należałoby się spytać bliskich Stronnictwu i Sejmowi pięknych pań. Jego prawa ręką był Pan Kowal, któremu zostałem przedstawiony. Muszę przyznać, że Pan Kowal sprawnie zajął się moją sprawą i natychmiast zadzwonił do Biura Paszportów posługując się specjalna rządową linia telefoniczna zwana WCZ ( wysokiej częstotliwości) zastrzeżoną do użytku Marszałka Sejmu. Pan Kowal wyjaśnił osobie po drugiej stronie kabla, że "Stronnictwu" bardzo zależy aby ten młody naukowiec, dostał szybko paszport, gdyż interesy Stronnictwa tego wymagają. W rewanżu obiecałem Panu Kowalowi zaproszenie do Szwecji, razem z małżonką, jeśli się tylko tam ustabilizuję. Chcąc się wykazać zrozumieniem sytuacji zaprosiłem Pana Kowala na ucztę, czyli popijawę, do restauracji, czego jednak Pan Kowal odmówił, ostrzegając że utracjusze uczęszczający do warszawskich restauracji są pod baczna obserwacja agentów Urzędu Bezpieczenstwa. Postanowiliśmy zatem zorganizować biesiadę w wilii wuja na Mokotowie, co miało tę zaletę, ze wuj Krauze mógł dotrzymać kroku każdemu wytrawnemu pijusowi a zatem w pełni kwalifikował się na mego alkoholowego pełnomocnikaNiwelowanie Różnic Klasowych za Pomocą AlkoholuNa libację Pan Kowal przyjechał "wytworną" czarną limuzyną marki Wołga, kierowaną przez zaufanego szofera. Zaufanie do szofera miało u tow. Kowala pewne granice, jako że zostawił go przed domem, gdzie tenże przez kilka godzin trwania libacji dziarsko, dla rozgrzewki, przytupywał. Po pierwszym litrze czystej wyborowej Panowie Krauze i Kowal wyraźnie przypadli sobie do gustu. Pan Kowal, namawiał wuja aby wstąpił do Partii, gdzie czeka go błyskotliwa kariera, na co wuj Krauze wypytywał się tow. Kowala o szczegóły benefitow wynikających z partyjnego urzędu. Wuj Krauze był wyraźnie wzruszony faktem , ze ktoś pierwszy raz w jego życiu, oferuje mu pracę, gdyż dotychczas zawsze było odwrotnie, jako że to on zatrudniał innych. Jako dodatkowy argument Tow. Kowal zaczął wywijać pod wuja nosem zgrabnym belgijskim rewolwerem, symbolem władzy i zaufania jakim Partia i Rząd darzyła swoich urzędników wysokiej rangi. W odpowiedzi wuj zgrabnie strzelił palcami, na który to sygnał ukazał się w drzwiach Pan Jasiu, pełniący u wuja funkcje ludowego lokaja. Pan Jasiu zarecytował towarzyszowi Kowalowi swoje dzienne obowiązki, które miedzy innymi składały się z gotowania jajka wedle upodobań wuja Krauzego i dobieranie właściwej temperatury jego rannej kąpieli. Niestety tow. Kowal nie miał nikogo podobnego, poza zmarzniętym, tupiącym pod oknem szoferem, który jednak nie mógł mieszkać z tow. Kowalem z dwu powodów; po pierwsze tow. Kowal miał bardzo atrakcyjną młodą żonę z wydatnym biustem, a po drugie w jego służbowym apartamencie wymiaru M.-2 nie starczało miejsca na dodatkowe łóżko. W połowie następnego litra czystej wyborowej, Panowie K&K się nieco popłakali, wspominając piękno Wileńszczyzny, poczym wzajemnie się podpierając zeszli do garażu, gdzie wuj Krauze garażował dwa samochody, wielkiego Mercedesa w perlistym kolorze i Chevrolet Impala w kolorze Antique Gold, jedyny tego rodzaju samochód , w tym czasie, w Warszawie.Perlisty Mercedes niedawno należał do Księdza Biskupa w Lodzi, który dostał go jako "Dar z Nieba" przekazany Ks. Biskupowi za pośrednictwem swych byłych parafian z Chicago. Biskup czuł się nieswojo jeżdżąc w takim niebiańskim luksusie, wiec sprzedał Mercedesa wujowi. Chevrolet- Impalę wuj kupił na własny rachunek, z dochodów pochodzących z eksportu czerwonych "ceremonialnych" goździków do Moskwy. Jak wiadomo czerwone goździki to kwiat bez którego żaden Pierwszy Sekretarz KP ZSSR nie mógł być mianowany lub pochowany. Wuj Krauze znal tajemnice hodowli czerwonych goździków, której nawet KGB nie było w stanie wykraść a Rząd i Partia wprowadzić do Radzieckich Kołchozów. Po zapoznaniu się z automobilowym bogactwem wuja tow. Kowal stracił swój ostatni argument, jakim była sowiecka Wołga i zaczął się dopytywać jak można zapisać się do kapitalistów. Mam nadzieje, ze tow. Kowal doczekał kapitalizmu i dzisiaj jeździ swym własnym perlistym Mercedesem.Cud w LublinieNastępnego dnia bolała mnie głowa. Nigdy przedtem, ani potem nie wypiłem tyle wódki i nie doświadczyłem takiego sromotnego "kaca". Mimo to szczęście mnie rozpierało. Wymarzony paszport czekał na mnie w Ministerstwie.
Moje Zaniedbania w Wojskowym Wyszkoleniu
Pozostała jedynie drobna sprawa uregulowania mego stosunku do wojska, gdyż przy uporze wojaków, mogli mnie jeszcze zatrzymać na granicy. Z paszportem w ręku pojechałem wiec do Lublina, aby wytłumaczyć w Wojskowej Komisji Rekrutacyjnej, ze Władza Ludowa ma dla mnie inne, ważniejsze plany. W Lubelskim WKR-e, zaraz przy drzwiach wejściowych natknąłem się na barykadę w postaci biurka ze starszym sierżantem, który zbeształ mnie za opieszałość i wyciągnął dłoń z biletem kolejowym do odległej jednostki wojskowej w Podjuchach, Województwo Szczecińskie, w której miałem odbyć służbę wojskowa przy budowie pontonowych mostów. Zacząłem mu tłumaczyć, że niestety nie skorzystam z zaproszenia, jako że jestem delegowany do Szwecji przez Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego. Moja argumentacja wprawiła sierżanta w dobry humor, jako że, wedle niego, w Polsce istnieje tylko jedno ministerstwo i nazywa się Ministerstwem Obrony Narodowej. Obawiając się aresztowania, sadu polowego i natychmiastowej egzekucji bez rozgrzeszenia, na zapleczach pobliskiego KUL-u (Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego) , wycofałem się zgrabnie na z góry zaplanowane pozycje czyli po prostu "dałem dyla" czyli w nogi. Czułem teraz, że minuty mojej wolności są policzone i tylko cud może mnie uratować, co tez się niebawem stało, a jak się stało opowiem. Trapiony trwogą, bezwiednie błąkając się po Lublinie, natknąłem się przypadkiem na Profesora Fizyki KUL-u, Dr. Teske, z którym spotykaliśmy się na tygodniowych herbatkach naukowych. Rozważając tą sytuację po latach, jestem przekonany że pod postacią Prof. Teske ukrywał się mój Anioł Stróż wysłany z Nieba z poleceniem przedłużenia mego życia do czasu mego powrotu na drogę Cnoty i Wiary. Po zapoznaniu się z mą tragiczna sytuacją, Prof.Teske, vel Anioł Stróż, podniósł wzrok do Nieba, z którego spłynął na niego laserowy promyk natchnienia z zakodowaną cyfrowo rekomendacja, że tylko Partia i to ta najważniejsza, czyli PZPR, może mnie jeszcze uratować. Niestety, a może na szczęście do PZPR nie należałem. Jako bezpartyjny syn pracującego inteligenta, wracający na władzy łono, skomlący o pomoc, budziłem większe zaufanie niż skłonny do strajków szeregowy proletariacki członek partii. Wypadki poznańskie z 1956 były jeszcze świeżo w partyjnej pamięci. Pomysł, jak wiadomo każdemu przedsiębiorcy, jest wart tylko 10% całego przedsięwzięcia. Pozostałe 90% trzeba było wobec tego zaimprowizować. Najważniejsze było tzw. "dojście" do wpływowych, partyjnych czynników.

Waga Inżynierii Ludzkich Dusz
Tak się złożyło, że będąc uprzednio w Szwecji wybrałem się na wycieczkę do Paryża. Reportaż z tej wycieczki wysłałem do partyjnego organu o tytule "Słowo Ludu", będącego oficjalnym dziennikiem Lubelskiego Komitetu Wojewodzkiego PZPR. Spiesznie udałem się zatem do K.W. gdzie mieściła się redakcja czasopisma i poprosiłem o rozmowę z "Naczelnym" organu, którego zapewniłem, że jeśli wyjadę powtórnie do Szwecji, to organ będzie miało we mnie zagranicznego korespondenta, który właściwe uwypukli negatywne strony życia w kapitalizmie i przekona obywateli Lubelszczyzny że nie ma innego kraju gdzie tak wolno "dyszy" człowiek jak PRL. Z kolei Naczelny Redaktor przedstawił mnie II-giemu Sekretarzowi KW, któremu posługując się teoria k(w)antową, wyjaśniłem zalety energii atomowej i jej rozwój w najbliższej pięciolatce. Mimochodem wzmiankowałem również o kłodach, jakie rzuca lawinowemu rozwojowi tej technologii w Polsce Ludowej, instytucja tak prowincjonalna jak WKR w Lublinie. Okazało się że II Sekretarz i szef WKR-u byli razem w komunistycznej partyzantce i są w dalszym ciągu kolesiami od wypitki. W krótkiej rozmowie telefonicznej II Sekretarz wytłumaczył komendantowi WKR-u, że moje wezwanie na przeszkolenie wojskowe, jest tragiczną wręcz pomyłka i skierował mnie ponownie do WKR z żelaznym zapewnieniem, że szkolenie będzie odroczone do momentu mego powrotu. Niestety kiedy przekroczyłem ponownie wrota WKR-u natknąłem się na tego samego starszego sierżanta, którego twarz, na mój widok, rozjaśniła się szerokim słowiańskim uśmiechem.Sierżant zapewnił mnie, że nic mu nie wiadomo o interwencji "Wielkiej Partii" i że on zna jeden autorytet, a nim jest Ministerstwo Obrony. Zaobserwowałem że zaistniała szczelina w jego systemie fortecznym, z lewej strony biurka, wystarczająca do przejścia pojedynczego sapera ( byłem przydzielony do wojsk saperskich). Rzuciłem więc w tym kierunku swe zmasowane siły i wpadłem na schody wiodące na II piętro gdzie urzędował kumpel II-go Sekretarza.Pułkownik K. przyjął mnie serdecznie, zdziwił się przeglądając moja książeczkę wojskowa, że moja wiedza wojskowa jest wyraźnie przestarzała, z uwagi na brak okresowych ćwiczeń, ale wytłumaczyłem mu, ze w przeszłości Ludowa Ojczyzna wyznaczała dla mnie ważne zadania, w konflikcie czasowym z ćwiczeniami. Nawiasem mówiąc powód był dużo prostszy, natury fizjologiczno-psychologicznej. Do niczego nie miałem tak wielkiego wstrętu niż do wojska pozostającego w Dozgonnej Przyjaźni z Bratnią Armią Czerwoną. W drugiej kolejności plasował się u mnie wstręt do rannego wstawania, co także ma związek z wojskiem, które budzi żołnierzy o godzinie 5-tej lub 6-tej i walczy nocą. Może bym się nawet do wojska przekonał, ale musiałoby to być wojsko popołudniowe, czynne miedzy godzina 14ta i 17 ta., dobrze płatne, najlepiej na zasadzie "umowy o dzieło" i bezpieczne dla życia i zdrowia. Powołanie do wojska jest jedną z mar, jakie do dzisiaj mnie trapią kiedy zjem cos niestrawnego, np. surową cebulę. Schodząc do wyjścia miałem ochotę pokazać zdziwionemu sierżantowi t.zw."wała", ale będąc w każdym calu dżentelmenem odwdzięczyłem się mu tylko, podobnym do jego, "szerokim słowiańskim uśmiechem".Do Szwecji wyjechałem pociągiem z Warszawy następnego dnia wieczorem. Zofia miała dołączyć do mnie za kilka miesięcy, po zakończeniu stażu na Akademii Medycznej. Po moim wyjeżdzie, tej samej nocy, rozdzwoniły sie telefony do mej rodziny i zaprzyjaznionych Pań, z zapytaniem od nieznanych osobników, jak się można skontaktować z "tym Czekajewskim", do którego anonimowi interesanci mieli jakis bardzo ważny interes. Na szczęscie, w tym samym czasie, byłem już za granicą PRL-u, "przechylając" pół litra wisniaku z konduktorem wagonu sypialnego zmierzającego z radosnym stukotem kół do wymarzonego Zachodniego Nieba.

Ameryka w Finansowym Bagnie

Kiedyś, w marcu 2008, napisałem przepowiednię zatytułowaną: „Katastrofa Nastąpi Pojutrze”, czyli, w moim pojęciu, za alegoryczne kilka lat. Byłem w swej diagnozie zbyt optymistyczny. Dawałem pacjentowi nadzieję na dłuższy czas życia i określiłem jego zdrowie jako zagrożone, ale nie krytycznie. Zresztą to co dzieje się dzisiaj to dopiero jeden element amerykańskiej degrengolady. Finanse to jedynie blichtr i politura całego systemu ekonomicznego, który się da, jeśli nie naprawić to załatać, „wydrukowaniem” kilkuset miliardów dolarów. Kolejne zagrożenia wynikają z rozkładu innych podstawowych elementów gospodarki i są mniej widoczne ale nawet ważniejsze. Ich naprawa wymagać będzie, poza zmiana systemu gospodarczego, który dotychczas był oparty na pożyczkach, zmiany ludzkiej mentalności i skali wartości. Wymagać to będzie przynajmniej dwu generacji.
Jak wspomniałem w marcu 2008, w artykule p.t. „ Katastrofa Będzie Pojutrze” zagrożenia dla potęgi i dobrobytu USA wynikają z braków technicznej i naukowej edukacji, eksportu pracy, produkcji i usług za granice, problemów emigracyjnych i konflikty rasowe, globalnych imperialistycznych ambicji, braku konkretnej polityki energetycznej, korupcji systemu politycznego no i oczywiści przekonaniu że dobrobyt można osiągnąć i utrzymać za pożyczone pieniądze. Pierwsze jaskółki zbliżającej się katastrofy systemu bankowego pojawiły się już w zeszłym roku. Przyczyny katastrofy finansowej maja swe źródło w wieloletniej polityce i praktyce życia Ameryki na kredyt. Tani kredyt stal się możliwy w momencie kiedy Stany Zjednoczone zrezygnowały z parytetu dolara w złocie. Stało się to w roku 1971, w czasie kadencji Prezydenta Nixsona, który w ten sposób zyskał wolną rękę dla finansowania długów rządowych spowodowanych przez wojnę w Wietnamie. Nawet dzisiaj, kiedy amerykański system finansowy się wali i Prezydent wraz ministrem finansów błagają na kolanach Kongres o zatwierdzanie ratunkowych dotacji, żaden z nich nie oferują nowych rozwiązań. Proszą oni Kongres, czyli właściwie podatników, o ratowanie dotacjami starego skompromitowanego systemu. Przyczyny krachu nie pojawiły się znienacka ale nawarstwiały się w czasie kilku kadencji uprzednich prezydentów. Proces ten datuje się od kilkudziesięciu lat.
Winni są wszyscy. Rządy i Prezydenci że dali się nabrać na miraż gospodarki post-przemysłowej, w której młodzi geniusze komputerowej klawiatury będą z Wall Street kontrolować świat, w czasie kiedy motłoch, czyli społeczeństwo będzie usypiane za pomocą telewizji i tanich zabawek elektronicznych chińskiej produkcji. System taki zapewniał Amerykanom ciągle rosnącą „stopę życiową” na wzór polskiego Gierka.
Finansiści, którzy jak kuglarze jarmarczni tyle, że ubrani w togi renomowanych uniwersytetów wymyślali coraz to nowe „produkty” finansowe, które w miarę upływu czasu przestali sami rozumieć i kontrolować.
Społeczeństwo dało się łatwo przekonać, ze oszczędzanie jest cechą zacofania znamionującą stetryczałych dziadków mających mentalność odległego „wieku pary i elektryczności”. Nowa generacja nie mogła sobie wyobrazić kryzysu. Dzisiaj, 1 szego października, każdy wskazuje palcem na kogo innego, że to on jest przyczyną katastrofy, w sytuacji gdy wina jest wspólna i ogólna.
Wszyscy żyli ułudą, że Ameryka ma monopol i boskie przyzwolenie na dobrobyt niewspółmierny z własnym wysiłkiem. Amerykanie poczuli się narodem mającym monopol na najlepszy system polityczny i ekonomiczny, którzy tylko niektórzy sceptycy i cynicy nazywali, „najlepsza demokracją jaką da się kupić za pieniądze”. System ten jest do głębi skorumpowany, szczególnie politycznie, aczkolwiek pojęciem „Państwa Prawa” wycierają sobie usta politycy i dziennikarze w prasie i w cyrku, czyli w telewizji.
Prawa się ustawia dla zabezpieczenia „legalnej„ kradzieży na wielka skalę i budowę iluzorycznych pałaców finansowych stojących na lodzie.
Afery łapówek wśród amerykańskich kongresmanów i senatorów jakie, od czasu do czasu, opisuje prasa wskazują, że reprezentanci narodu decydujący o przyszłości kraju, przyjmują w gruncie rzeczy groszowe łapówki za ustanowienie lub utrącenia tego czy innego „prawa”. Zawodowi politycy siedzący dziesiątki lat na stołkach w Kongresie i Senacie są zależni od kontrybucji przeznaczonych na koszty własnej reklamy w czasie wyborów. Grupy i kraje finansujące wybory są wszystkim znane, ale niektórych nie wolno wymieniać aby nie być posadzonym o rasowe lub religijne uprzedzenie.
Lewica, zwana w USA również jako „liberałowie”, czyli Partia Demokratyczna, wytyka bankowcom, ze oszukali klasę pracującą. Niemniej to właśnie oni, kilka lat temu, poprzez różnego rodzaju organizacje reprezentujące grupy „finansowo upośledzone” (czytaj: biedne) podawały do sądu banki, zarzucając im etniczną dyskryminację. Zarzucano im, ze nie dają proporcjonalnie dużo pożyczek klientom rekrutującym się ze sfer „finansowo upośledzonych”. Fakt, że te grupy nie były w stanie spłacać pożyczek, które udzielano bez pokrycia w dochodach, był dla sądów i rządu drugorzędny. Wszyscy wiedzieli o co chodzi, że jest darowizna, sprzeczna z podstawowymi zasadami rynku kapitalistycznego, na koszt innych grup społecznych, a także, jak się dzisiaj okazało, instrument do wielkich finansowych malwersacji na szczytach finansjery. Publiczna krytyka tej polityki była niebezpieczna.
Banki pożyczając pieniądze zabezpieczały swe rachunki przez ich komasację i sprzedawanie całych pakietów wierzytelności hipotecznych inwestorom takim jak fundusze emerytalne itp. Pakiety te były uznawane wśród maklerów jako niezwykle bezpieczne inwestycje oznakowane symbolem AAA, czyli najwyższej jakości.
Inwestorzy oddaleni od pojedynczego wierzyciela przez wiele międzybankowych transakcji i nie znali wypłacalności tych pożyczek stanowiących elementy pakietów które nabywali i zadawali się ich określeniem jako AAA . Bankierzy tworząc sztuczny popyt na te „produkty” i stwarzali sztuczne papierowe dochody. Od tych dochodów zależały ich premie, które sobie wypłacali w wysokości kilkunastu a nawet kilkudziesięciu milionów dolarów. Każdy wierzył, albo udawał że wierzy, że system finansowej żonglerki będzie działał w nieskończoność. Niestety „perpetum mobile” nie jest możliwe ani w naturze ani w finansach. W końcu domek z kart się zawalił.

Społeczeństwo którego mózgi wyprano telewizją, uważa, że właściwą metodą na dostatnie życie jest pożyczanie pieniędzy.
Inwestycje w domy za pożyczone pieniądze wydawały się najpewniejszą inwestycją. Wartość domów zawsze rosła z czasem. Na dodatek, na skutek łatwych i tanich kredytów budowano olbrzymie domy które mogłyby swobodnie pomieścić nie jedną ale 5 rodzin.
Budowa domów zapewniała niskie bezrobocie i była siłą napędową wielu innych przemysłów. Na dodatek, kilkadziesiąt lat temu, bankowcy wymyślili karty kredytowe. Na początku karty kredytowe były symbolem statusu i trudno dostępne. W miarę czasu nawet noworodki i bezrobotni dostawali pocztą karty kredytowe. Niektórzy maja ich cale „harmonijki” obciążonymi dziesiątkami tysięcy dolarów długu. Wiadomo, że nie będą w stanie tych długów spłacić, ale się tym nie przejmują, bo łaskawy rząd w obronie swych „upośledzonych finansowo” obywateli zabezpieczył ich przez prawo do łatwego bankructwa.
Bankructwo kart kredytowych na wieka skale, to następny cios jaki nas czeka, ale o którym się na razie nie mówi, aby nie stwarzać paniki.
Nawet dzisiaj kiedy wrzód zadłużenia pęknął i Rząd z prezydentem na czele błagają Kongres o finansowy ratunek dla banków, media straszą ludzi, że brak poparcia dla ich projektu skończy się zamknięciem kredytów na samochody i na wypłaty ich przedsiębiorstw. Społeczeństwo przyjmuje za naturalne, że firmy nie maja własnego kapitału i bez finansowego kredytu nie mogą dalej funkcjonować.
Jakoś nikt nie rozumie, ze przedsiębiorstwo winno pieniądze zarabiać i gromadzić kapitał, a nie być przedłużeniem banku. Możliwość istnienia dochodowego przedsiębiorstwa umyka wyobraźni zarówno rządu jak i przeciętnego Amerykanina.
Ja sam jestem ostatnim Mohanikaninem wśród przedsiębiorców, którzy zarabiają pieniądze posługując się własnym kapitałem obrotowym i odkładają pieniądze na czarną godzinę.
Aby było bardziej interesująco, nasz kraj ma dwie przegrane wojny, w Iraku i Afganistanie a trzecia się szykuje z Pakistanem, któremu nagle zaczęło się wydawać, że jest niezależny. Wojnę z Iranem na razie, ku niezadowolenia Izraela, odłożono na później, gdyż dzisiaj jej konsekwencje wykończyłyby nas i Europę doszczętnie, nie militarnie ale finansowo.
Większość Europejczyków już się z tych kolonialnych wycieczek do Babilonu wypisała, ale Polska poprzez swe wszystkie rządy, z Bogiem i bez Boga w klapie, wysyła swych żołnierzy na te eskapady, których sensu a przede wszystkim celu nie potrafią, albo nie chcą wytłumaczyć.
No, Polaków można zrozumieć, bo maja swe wielkie tradycje walki „Za Naszą i Waszą Wolność” tłumiąc kiedyś, z ramienia Napoleona, powstania w Dominikanie i Hiszpanii
( pod Samosierą ). O kosztach wojen przestało się w Ameryce mówić, bo to tak jak kiedyś na polskich salonach, mówienie o pieniądzach i pomyłkach jest w złym tonie.
A wiec dzisiaj pierwszego października siedzimy w bagnie i nikt nie wie jak z niego się wydostać.
Nieudacznicy w rządzie, którzy mieli system kontrolować, byli tymi samymi co go stworzyli. Teraz uzurpują sobie prawo do jego reperacji. Wybawienie w postaci 700 miliardów dolarów ma naoliwić system, aby zaczął działać, tak jak dawniej ku ich własnym interesom. Pierwszy raz społeczeństwo się obudziło i zaczęło zadawać politykom i rządowi pytania. Pierwsze glosowanie nad projektem „finansowego wybawienia” zabiło ten projekt pod presja setek tysięcy telefonów i e-maili od zbuntowanych podatników. Bo przecież to ich pieniądze maja system ratować.
Jak potoczą się sprawy dalej, nie wiadomo. Prawdopodobnie dotacja zostanie zatwierdzona i przesunie tylko date koniecznej naprawy systemu.
Obawiam się, że sytuacja może się stać podobną do sytuacje w Niemczech czasie Republiki Weimarskiej i jakiś demagog, przekona Amerykanów, że ma posłanie od Boga na bezbolesną naprawę ich kraju. Jak na razie reperujemy głównie Bliski Wschód i okolice.
Odpowiednie prawa uciszenia opozycji już od dawna istnieją w amerykańskich kodeksach prawnych przeforsowane pod pokrywką wojny z terrorem. Czekają tylko na ich interpretacje aby wziąć społeczeństwo za twarz.
Czekamy wiec na „Wielkiego Nauczyciela”, który zreperuje nam mosty i autostrady, wymieni dolary na nowa walutę „Amero” (proponuję wymianę oszczędności w stosunku 1 Nowy „Amero” za $100, z limitem na rodzinę 10 „Amerów”) i dokwateruje do naszych pałacowych domów dodatkowe rodziny z klas „ finansowo upośledzonych”. Do pełnej symetrii brakuje sieci obozów koncentracyjnych, aczkolwiek model już mamy, w Guantanamo na Kubie. Na razie trzymamy tam innowierców, ale jak zaistnieje potrzeba znajdzie się tam miejsce dla bezwyznaniowców i sceptyków, którzy maja wątpliwości co do niezbitego faktu, że świat był stworzony w siedem dni i że Izrael jest gotowy na powrót Chrystusa, w czasie festiwalu na astralną skalę o nazwie Armagedon.
Historia Świata się powtarza w nowej „demokratycznej” formie.
Wobec szykującego się Końca Świata, zalecam studiowanie pracy dyplomowej ( na świętego), mego imiennika, Świętego Jana, Ewangelisty.
Święty Jan E., w swej Ewangelii opisuje, krok po kroku, jak należy się zachowywać w tych trudnych czasach, aby dostać wizę do Nieba.

************************************************************************

O autorze:

dr.inz. Jan Czekajewski, wykształcony na Politechnice Wrocławskiej i na Uniwersytecie w Uppsali, Szwecja. Założyciel i prezes Columbus Instruments, przedsiębiorstwa produkującego aparaturę naukowa eksportowaną do ponad 50 krajów. Laureat nagrody Programu Tomasza Edisona i firmy Ernest Young (1989) w konkursie na najlepszego biznesmena w stanie Ohio. Członek Polskiego Instytutu Naukowego w Nowym Jorku (PIASA). Mieszka w USA od 40 lat. Publikuje często w prasie krajowej i emigracyjnej na tematy społeczne i polityczne.
 
/* Google Analytics Script */