27 XI 2007
Pieczątka
Dotychczas nie zdawałem sobie sprawy z wagi pieczątki w mym życiu. A jednak pieczątkami byłem otoczony od zarania mego istnienia, prawie od pieluszki. Moi rodzice byli urzędnikami, i na pewno świadomi byli wagi pieczątek używając je w dziennym zmaganiu o kawałek urzędniczego chleba, stemplując zawzięcie różnorakie, podejrzanej wartości, dokumenty. Niemniej szacunek dla pieczątki nie został mi przekazany genetycznie, albo jak to kiedyś powiedział o polskich antysemitach, Premier Izraela, Izaak Shamir, nie wyssałem pieczątki z mlekiem matki. Świadomość powagi pieczątki została u mnie wywołana późno w mym życiu, już na emigracji w Stanach Zjednoczonych. Niemniej to Odrodzonej i Wolnej Polskiej Biurokracji winny jestem podziękowanie za te objawienie. A jak to było opowiem……
Otóż, negocjując przez rok z pewną instytucją naukową w Polsce sprzedaż pewnego urządzenia, pieczątka urosła w tych negocjacjach, jak waluta Euro i Polski Złoty, do należnego jej respektu. Kiedy zamówione urządzenie było już zapakowane i czekało na skończenie biurokratycznych formalności, ostatnią barierę stanowił brak pieczątki na protokóle odbioru dla stosunkowo drobnej transakcji (odbiór miał się odbyć w Polsce). Wyglądało to na drobiazg, ale…w mojej firmie sprzedającej do ponad 50-ciu krajów, po prostu nie było pieczątki i nikt się pieczątki od nas nie domagał przez... 30 lat istnienia firmy. Nie domagali się jej Chińczycy ani Albańczycy, Indianie ani Peruwianie. Na skutek pieczątkowych trudności z Polską, sporządziliśmy sobie pieczątkę, niestety tylko jedną. Dylemat przed jakim stanąłem , to decyzja czy powierzyć pieczątkę inżynierowi, który poleci do Polski w celu instalacji urządzenia, czy zostawić ją w firmie, gdyż - być może - następna Polska Ważna Instytucja Naukowa zamówi coś u nas i pieczątka na ofercie będzie natychmiastowo nieodzowna. Mój ojciec, który spędził w carskim zaborze i wojsku wiele lat, na pewno by tę sytuację zrozumiał, ja jednak wyjechałem dawno temu z Polski i dlatego mam pewne trudności ze zrozumieniem wagi "Pieczaci i Bumagi". Poza tym trapią mnie nocne mary, czy pieczątka jaką mamy, odpowiada, co do kształtu i wymiaru, obowiązującym w Polsce normom Unii Europejskiej. Po skonsultowaniu szeregu kolegów z Polski i zagranicy, dowiedziałem się, że na temat wagi pieczątki krążą różne opinie i mity. Na jednym polskim uniwersytecie istnieje przekonanie, ze każde pismo skierowane do ambasady amerykańskiej winno być opatrzone pieczątką okrągłą. Wedle tego mitu, urzędnicy w ambasadzie każdy list bez okrąglej pieczątki wyrzucają do kosza. Inny znajomy, polski bankowiec i doradca finansowy, donosi, że pieczątka w Polsce ma się dobrze i rośnie na wartości także w oczach bankierów amerykańskich działających w Polsce. Wygląda na to, że plaga pieczątki, tak jak ospa wietrzna, zaraża tych, którzy nigdy z pieczątką w dzieciństwie się nie zetknęli. Psychiatrzy, którzy się ta choroba zajmują wykryli, ze u części bankierów występuje brak przeciwciał, koniecznych do obrony przed tą chorobą. Jak mi donoszą z Warszawy, ta bankierska pieczątka, to nie byle jaka pieczątka, która można sobie wystrugać z kartofla Jej treść określają odpowiednie przepisy. Mają na niej być różne adresy i kody rejestracyjne ważne dla urzędu podatkowego i administracji państwowej. Ciekawi mnie, czy przepisy także określają procedurę przykładania pieczątki, czyli stemplowania oraz czytelność odbitego obrazu.
Pieczątka versus Pieczątka –Dylemat Lingwistyczny
Tu właśnie powstał w mej głowie, podobnie jak u Stalina, na rok przed jego śmiercią, dylemat natury lingwistycznej, że w języku polskim nie ma jasnego rozróżnienia miedzy pieczątką i pieczątką. Pieczątką – narzędziem, a pieczątką- obrazem, stworzonym na skutek uderzenia pieczątki-narzędzia w papier. Najwyższy czas, aby odnośny urząd zwrócił się do polonistów o stworzenie odpowiedniego nazewnictwa, które by zapobiegło zamętowi, jaki powstał w mej głowie, a na pewno także w milionach polskich głów, wystawionych codziennie na konfrontację z pieczątką. Ja, na przykład, proponuję nadanie narzędziu, nazwy Pieczątek, czyli pieczątka rodzaju męskiego, a obrazkowi pieczątki należy zostawić dotychczasowa nazwę rodzaju żeńskiego, Pieczątka.
Pieczątka Antykomunistyczna
Aczkolwiek bieżące zmagania z Polską Biurokracją zwróciły mi uwagę na moje niedobory w percepcji wagi pieczątki, to jednocześnie przywołały wspomnienia, które potwierdziły znakomita rolę jaką odegrały pieczątki w mym doczesnym życiu. Otóż dwukrotnie, raz w roku 1947 a drugi raz w roku 1984, pieczątka wpłynęła na dalsze koleje mego życia.
Było to chyba w roku 1947, kiedy komuna zaczęła zaciskać pętlę na szyi niezależnie myślących Polaków. Był to jeszcze okres, kiedy się mówiło szeptem o antykomunistycznym podziemiu. Jako 13 letni chłopak postanowiłem pomóc Polsce i założyć podziemną, tajną, antykomunistyczna organizację, której zadaniem będzie podnoszenie Ducha Narodu. Pomny zasad konspiracji, zdawałem sobie sprawę, że w każdej konspiracji, jeśli składa się ona z dwu osób, to istnieje prawdopodobieństwo, że druga osoba może być donosicielem albo „szmalcownikiem”. Najtrudniejsza do wykrycia jest konspiracja jednoosobowa, zakładając, że ta osoba nie ma rozdwojenia jaźni. Na starej niemieckiej maszynie do pisania marki Adler, jaka rodzice mieli w domu, pisałem odezwy wzywające Naród Polski do Oporu. Byłem przekonany, że me odezwy będą miały silniejsze oddziaływanie, kiedy będą postemplowane pieczątka z symbolem tej organizacji, nadającą jej wagi i splendoru. Pieczątkę taką wystrugałem z ziemniaka. Oczywiście trudno było wyrzeźbić z kartofla tekst, ale jakieś symbole udawało mi się otrzymać. Jeżdżąc na rowerze po mieście, mocowałem me odezwy na słupach telefonicznych pineskami. Drugą zasadą konspiracji, jakiej przestrzegałem, jest zasada, aby nie wracać dwukrotnie w miejsce „zbrodni”. Po pokryciu okolicy mymi odezwami, ze względu na bezpieczeństwo własne i rodziny, zawiesiłem akcję dywersyjną i zeszedłem do „podziemia”, czekając na przybycie (na białym koniu) Generała Andersa w towarzystwie Prezydenta USA, Harrego Trumana. W tymże podziemiu, chwilowo, od 60-ciu lat, ciągle przebywam. ( Czytelników proszę o dyskrecje, na wypadek powrotu Ludowej Władzy). Tu pozwolę sobie na drobną dywersję, co do mojego organizacyjnego podziemia. Otóż w tym moim antykomunistycznym „podziemiu” przebywa także inna organizacja, tym razem komunistyczna, czyli Związek Młodzieży Polskiej-ZMP. Ponieważ z ZMP wyrzucano mnie trzy razy, a ja się uparcie trzykrotnie zapisywałem, to też w momencie kiedy ZMP rozwiązano, ja postanowiłem zejść z moją przynależnością organizacyjna do podziemia i nie zwrócić organizacyjnej legitymacji. Zatem w moim „podziemiu” przez dziesiątki lat są zakonspirowane, obok siebie, dwie organizacje, jedna anty a druga pro- komunistyczna. Jestem chyba jedynym ZMP-owcem, na dodatek kapitalistą-wyzyskiwaczem, na świecie.
Pieczątka „Anty” a nawet „Pro” .
Po lewej insygnia amerykańskiej agencji kontrwywiadu naukowego , „Exodus”. Napis brzmi: ”Rozbijacze -Technologii”. Po moim ośmieszeniu tego plakatu, „Exodus” zmienił napis na „Obrońcy Technologii”. (Ten facet w kapeluszu to ja).
Moja kartoflana pieczątka mogła mnie albo moich rodziców wsadzić do komunistycznego wiezienia w roku 1947. Natomiast w roku 1984 inna pieczątka uratowała mnie od wiezienia kapitalistycznego. Sprawa wyglądała na śmieszną ale nie beznadziejną. Specjalny organ stworzony do walki z przemytem wojskowej technologii do Sowietów, nazwany po biblijnemu, „Exodus”, ubzdurał sobie ze jestem sowieckim agentem sprzedającym Sowietom ważne dla budowy bomb atomowych, superkomputery. Moje polskie nazwisko, właściciela malej firmy elektronicznej handlującej sprzętem medycznym z ZSSR, pasowało jak ulał do „kreta”, albo „szczura” jakiego wysłał sowiecki wywiad aby kradł amerykańską technologię. Pasowałem także agentom „Exodus” na ofiarę, która nie będzie w stanie się bronić i której można będzie sprawić „pokazowy proces”, czyli zdrowo, bez wielkiego ryzyka, dokopać. Sprawa zaczęła się od wysyłki na wystawę medyczną do Moskwy urządzenia, który nazwaliśmy Oxymax. Służyło ono do pomiaru oddychania myszy lub szczura laboratoryjnego Przyrząd mierzył konsumpcje tlenu i wydychanie dwutlenku węgla. Urządzenie to używało komputera, klonu IBM-PC, produkowanego na Tajwanie, wartości około $400.- , dla drukowania wyników pomiaru. Chińczycy na Tajwanie chcąc nadąć splendoru dla tej raczej marnej reprodukcji IBM-PC, nakleili na tylnym panelu komputera, naklejkę z nazwą „ Super Computer”. Kiedy celnicy amerykańscy na lotnisku w Nowym Jorku sprawdzili paczki i przeczytali naklejkę „Super Computer”, wpadli w euforię i natychmiast wysłali specjalny oddział „Exodus” do mej firmy w Columbus w celu konfiskaty wszystkich superkomputerów, zaaresztowania sowieckiego szpiega , czyli mnie, i dania nauczki innym, że ORMO , przepraszam Exodus, czuwa, a zatem Ameryka może spać spokojnie. Na szczęście w tamtych odległych czasach lat 1980 tych, dla wsadzenia podejrzanego do wiezienia trzeba było mieć niezbite dowody winy a podejrzliwy sędzia, który podpisał nakaz rewizji, nie godził się na mój areszt ani na wybicie moich trzonowych zębów. Widocznie uzbrojony w bomby atomowe Związek Radziecki nie był taki groźny, jak dzisiejsi terroryści. Dzisiaj bym się tak łatwo nie wywinął, a z naklejką terrorysty, mógłbym spędzić dożywocie w klatce na Kubie, zmuszony do studiowania Koranu. Agenci Exodus byli rozczarowani, że pozostawiono mnie na wolności, niemniej oddali moja sprawę federalnemu prokuratorowi, który rozpoczął dwuletnie śledztwo, odgrażając się w telewizji, że za zagrożenie bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, on mnie zgnoi w wiezieniu. Śledztwo, śledztwem, ale nikt mnie osobiście na zeznania nie zapraszał, chociaż ich do tego uporczywie zachęcałem. Niemniej $200 tysięcy wartości mych przyrządów rdzewiało przez dwa lata w magazynie celnym w Nowym Jorku, co było dużą sumą w tamtych czasach, kiedy Dolar był Królem, a ma firma Dawidem. Agenci Exodus liczyli widocznie na moje bankructwo. Broniąc się przed zarzutem, że eksportuję niedostępną dla Sowietów technologię, sprowadziłem podobny, ale dużo lepszy, klon komputera IBM-PC z Bułgarii a nawet poleciałem do Moskwy z kamerą video aby przeprowadzić własny wywiad na wystawie medycznej w Moskwie, jakie firmy amerykańskie, angielskie i niemieckie sprzedają Sowietom personalne komputery, w sposób zupełnie legalny. Nic jednak nie było w stanie przekonać prokuraturę, że jestem niewinny. W oczach prokuratury byłem winny zbrodni w myśl sowieckiej zasady: „człowiek jest, paragraf się znajdzie ”. Aby sprowokować jakąś reakcję biurokratycznego molocha, sporządziłem sobie pieczątkę z napisem:
„Warning! Exporting can be dangerous to your mental health”,
czyli po polsku,
„Uwaga ! Eksporting może być niebezpieczne dla twego zdrowia psychicznego”.
Pieczątką tą zacząłem stemplować wszystkie listy i koperty do agencji rządowych, kongresmanów, telewizji i prasy, czyli wszystkich tych których prosiłem o pomoc w rozwiązaniu tej idiotycznej a jednak niebezpiecznej dla mnie sprawy. Po dwu latach potwierdziła się zasada, że mysz zdolna jest ruszyć górę. Wpływowy dziennik The Wall Street Journal napisał artykuł o mojej tragikomedii, który przeczytali wszyscy, mający w USA coś do powiedzenia. W ciągu następnych kilku dni zwrócono mi zarekwirowane przyrządy i umorzono dochodzenie z powodu „braku wystarczających dowodów winy”. Przypuszczam, że tym razem pieczątka uratowała mnie od bankructwa i wiezienia. Dwa lata później zostałem mianowany najlepszym biznesmanem w dziedzinie wysokiej technologii w stanie Ohio i zaszczycony dyplomami uznania od Senatu i Sejmu Stanu Ohio.
Trzech „ Sowieckich Agentów” (dwóch już w klatce) na tle „Super Komputera”
Ukwiecałem także swym towarzystwem podróże Gubernatora Stanu Ohio do Chin i Egiptu, nie mówiąc już o udziale w niezliczonych bankietach w jego rezydencji, gdzie raczono nas mizernym Chardonay z winnic w rodzimym Stanie Ohio.
Posłowie
Kiedyś widziałem film amerykański, z okresu wojny rewolucyjnej o niepodległość Stanów Zjednoczonych. W filmie tym Anglicy prowadzą „rebelianta” na szubienicę. W ostatnim momencie przybywa galopem goniec z wiadomością, ze podpisano rozejm. W ramach umowy dalsze egzekucje amerykańskich patriotów zostały zawieszone. Zawiedziony oficer angielski, zdejmując pętlę z szyi rebelianta, mówi: „Ponieważ nie mogę Pana powiesić, zapraszam zatem Szanownego Pana na herbatkę”. Bardzo lubię te anglosaskie poczucie humoru, ciesząc się jednocześnie, że w dzisiejszych czasach bezpieczniej jest mieć w Ameryce imię Jan a nie Jamal. Jamalów się dzisiaj na herbatkę nie zaprasza, a jeśli nawet, to jedynie na tą, parzoną w Guantanamo, na Kubie.
Jan Czekajewski
Post Scriptum
Po skoczeniu tego artykułu, mój znajomy z Florydy, kiedyś ze Lwowa a później wice prezydent znanej amerykańskiej firmy biotechnologicznej, przysłał mi własne wspomnienie na temat pieczątki. Tym razem pieczątka miała godło niemieckiego orla nazywanego przez Polaków „gapa”. Brat jego, o którym wspomina autor, jest dzisiaj słynnym, genetykiem, i emerytowanym profesorem jednego ze znanych amerykańskich uniwersytetów. Nie mogę się oprzeć, aby nie załączyć jego opowieści do mych wspomnień o pieczątkach.
Oto jego opowieść z czasów okupacji niemieckiej we Lwowie:
Hitlerowska Pieczątka
Ponieważ widzę Janku, że pieczątka jest Twoim "zamiłowaniem", wiec dodam Ci jeszcze jedna historie. W czasie niemieckiej okupacji we Lwowie , cala nasza rodzina: ojciec, brat i ja pracowaliśmy w światowej sławy Instytucie prof. Rudolfa Weigla, wynalazcy szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu. Nie pamiętam juz od kogo brat kupował alkohol medyczny, który by barwiony na niebiesko, niemniej, poza tym, był bardzo dobrej jakości i jego jedynym problemem był niebieski kolor. Moj brat jako człowiek pomysłowy założył w naszej kuchni destylacje tego alkoholu. Ponieważ, w tamtych czasach, były problemy z ciśnieniem gazu, wiec mój brat założył pompę wodną jaka kupił w likwidującym się posowieckim sklepie z wyposażeniem szkol. Ta pompa wysysała gaz rur i w ten sposób zapewniała, że palnik, jaki podgrzewał kolbę ze spirytusem miał odpowiednia temperaturę do destylacji. Produkcja była w pełnym toku, i mielimy nadmiar tego cennego produktu. Ponieważ nasz dom nie by "trunkowy", wiec ja, jako " rodzinny handlowiec" postanowiłem na tym zarobić. Nasza kucharka Hania chodziła regularnie do pobliskiego szynku gdzie zbierała puste butelki po wódce. Alkohol był sumienne mieszany z woda z kranu, tak aby miała przepisowe 40% alkoholu, które brat dokładnie sprawdzał. Pozostawało jeszcze lakowanie butelek, tak żeby wyglądały na "oficjalne" jak z niemieckiej fabryki monopolowej. Do tego był używany oryginalny pfenig (groszowa moneta niemiecka), którego "gapa"(orzeł hitlerowski) doskonale pasowała do pieczętowania, zalakowanych korków butelek. Tak opieczętowane butelki sprzedawałem, przeważnie kolegom ze szkoły handlowej do której wówczas uczęszczałem, a oni z kolei odsprzedawali je na targu. Tak wiec, masz następną historie do swego zbioru opowiadań o pieczątkach.
Staś
Subscribe to:
Posts (Atom)