Jan Czekajewski
Ocean Atlantycki, Maj 2006
Kiedy mój ortopeda zawyrokował, że z powodu murszejącego kręgosłupa winem jestem ograniczyć praktyki Kamy Sutry z moja małżonką, Laurą, wpadła ona na pomysł, żeby powtórnie popłynąć przez Atlantyk, tym razem innym statkiem niż Queen Marry 2, którym żeśmy płynęli w zeszłym roku z N.Y do Anglii. Nie jestem pewien co Laurą powodowało, ale podejrzewam, że wyjaśnienie tkwi w ludowej polskiej przyśpiewce : „Umarł Maciek, umarł, już leży na desce, gdyby mu zagrali potańczył by jeszcze”. Laury wybór padł zatem na Linię „Crystal Cruise” i statek o muzycznej nazwie „Symphony”, gdzie jak podała broszura reklamowa, w czasie rejsu, będzie nam przygrywać Wielka Orkiestra Taneczna Tommy Dorsey. Laura wiedziała od dawna, że lubię tańczyć i być może, miała nadzieję, że moja aktywność na parkiecie przeniesie się także do alkowy. Wnioskuję to, z faktu, że kiedy żeśmy robili rezerwacje w biurze podróży, Laura nuciła pod nosem refren piosenki:
„Umarł Janek, umarł, już leży na desce, może by mu zagrać, itd”.
Cierpienia zaczęły się na samym początku podróży, kiedy, aby nie spóźnić się na statek w Miami, Floryda, musieliśmy zerwać się w naszym Columbus, Ohio o godzinie 4 rano. Dwie rzeczy zawsze nienawidziłem w mym życiu, rannego wstawania i wojska, do którego mam uprzedzenie z tego samego powodu, że budzi żołnierzy po nocy i karze im umierać albo zabijać po ciemku.
Po przylocie, na lotnisku w Miami, spotkaliśmy szereg innych współuczestników naszej eskapady wśród których wyróżniał się młody, przystojny ksiądz, Ojciec ( Padre) Dolce Vitae, kapelan pochodzenia włoskiego zmustrowany do opieki nad duszami uczestników podróży. Po wymianie pozdrowień, dowiedziałem się, że kapelan ma wielostronne kwalifikacje nie tylko w dziedzinie liturgii katolickiej, ale także liturgii międzywyznaniowej. Przez grzeczność nie zapytałem się, czy międzywyznaniowa liturgia obejmuje także wyznania poza-chrześcijańskie a szczególnie, ostatnio modne, mahometańskie.
Dowiedziałem się także, że mogę się wyspowiadać, a jeśli się poślizgnę na parkiecie i doznam wstrząsu mózgu to ostatnie namaszczenie będzie pod ręką, bezpłatne, a właściwie na koszt linii oceanicznej Cristal, która pokrywa wikt i opierunek naszego kapelana w czasie podróży. Namaszczenia przed zamustrowaniem się na statek jak i w porcie w Lizbonie, będą kosztowały ekstra, chyba ze delikwent ma opłacone, specjalne, na tą okazję przeznaczone, ubezpieczenie ofiarowane przez znaną Izraelsko-Watykańską firmę ubezpieczeniową pod nazwą:„ Zakład Ubezpieczeń- Wieczny Odpoczynek”.
Co do spowiedzi to skreśliłem ją z planu, z powodów lingwistycznych, jako że nie znam nazewnictwa swych polskich grzechów po angielsku albo po włosku, jakimi to dwoma językami władał kapelan. Uzyskanie rozgrzeszenia w takich warunkach byłoby kanonicznych występkiem, trudnym do ukrycia wobec Boga i pogorszyłoby me i tak mizerne szanse na wstęp do Nieba.
Druga interesującą osoba była mila starsza Pani, która na samym wstępie ostrzegła mnie, że zarzuciła działalność seksualną, 30 lat temu, jeszcze w roku 1976, mimo że ja nie składałem jej żadnych propozycji w tej dziedzinie. Pani ta przedstawiła się jako litewska księżniczka oraz, że jej dalekim kuzynem był, jakoby, marszałek ZSSR, Malinowski , zawiadujący sowieckim wojskiem jeszcze za panowania Chruszczowa. Kiedy jednak przepytałem ją bliżej na okoliczność jej powinowactwa z Królem Jagiełłą i Księciem Giedyminem, miła pani, powiedziała szorstko, żebym się odczepił, bo ona nie zezwoli aby brutalna prawda mąciła klarowność jej rodowej historii. Litewska Księżniczka wyjawiła też, że to jest jej 53-cia wycieczka statkiem i tym razem będzie trwała 39 dni, czyli, że popłynie z Lizbony w dalsza drogę do kilku innych śródziemnomorskich portów. Wedle niej, kłopoty związane z pakowaniem są tak duże, że kompletnie nie opłaca się pakować walizek na wycieczki krótsze niż miesiąc, dodała.
Sam statek „Symphony” jest o połowę mniejszy niż QM2 i dlatego tytułem tego reportażu, jest podróż „Cebrzykiem przez Atlantyk”, a nie dużą balia, które to określenie zarezerwowałem dla podróży na QM2.
Nasza kabina na 10tym pokładzie okazała się lepsza od tej z 2005 r z czasu podroży na Queen Marry 2. Jest ona wyposażona w obszerną łazienkę z wanną „jakuzzi” i ma dostęp do Internetu, aczkolwiek wolnego (31 kB/sec), który co prawda wystarcza dla
E-mailów, ale nie do przesyłania, wysokiej rozdzielczości zdjęć roznegliżowanych pań. Napoje zimne są darmowe, czyli wliczone w cenę podroży a telewizor mamy kolorowy, nieco lepszy niż ten na QM2. Murzyni na TV nie wyglądają już dłużej, jak to bylo na QM2, jak fioletowi Marsjanie.
Po przybyciu na statek, zgłodniali, odwiedziliśmy salę biesiadną, gdzie królował, jako Szef Kelnerów, nasz rodak, Polak, otoczony przez drużynę podległych mu giermków (nie mylić z Gieremkiem) pochodzenia polskiego, słowackiego, chorwackiego i rumuńskiego.
Pierwszy obiad okazał się doskonały, aczkolwiek porcje mizerne, obliczone na emerytów, szczególnie tych co są popychani na wózkach inwalidzkich. Kotleta schabowego
golonki z kapustą, buraczków zasmażanych, gołąbków ani mizerii nie zauważyłem w menu restauracji pokładowej, na co się dyrekcji poskarżę.
Pokojówka która nam sprząta kabinę jest z Litwy a lokaj, dbający o napitki i owoce, popołudniowe, z Rumunii.
Wspomniana panienka z Litwy, przez 6 lat była na Litwie księgową, a teraz zaciągnęła się na statek aby zarobić na mieszkanie i z takim posagiem wrócić na Litwę aby wyjść za maź. Jak na razie nie ma jeszcze upatrzonego kandydata na męża, ale utrzymuje, że jak będzie miała mieszkanie to i kandydat się znajdzie. Poradziłem jej aby jej mieszkanie było z garażem, gdyż w polskich ogłoszeniach matrymonialnych panie z garażem maja większe wzięcie, czyli siłę przebicia, w tej niezwykle trudnej konkurencji sportowej, jaka jest zamążpójście. Podobnie jest chyba na Litwie- Ojczyźnie mojej jak zdrowie, wedle opisu Adasia Mickiewicza.
Dzień 2
Już nocą zaczęło statkiem kołysać. Rano Laura, trapiona choroba morską, odmówiła wstania na śniadanie i zaczęliśmy ją karmić sucharkami i woda sodowa -Gingerale. Na szczęście zarówno ja, jak i Laura zachowaliśmy zawartość żołądków, co było możliwe pod warunkiem, że będziemy przestawali w pozycji leżącej.
W myśl programu będącego warunkiem uczestnictwa, od godziny 18,00 na statku obowiązuje dzisiaj strój wieczorowy. Na ta okazje Laura zapakowała wielka walizę (wagi 35kg) umundurowania wieczorowego, w które mięliśmy się ubierać w dni wymagające stroju formalnego. Ja podjąłem heroiczna próbę wbicia się w smokingowe spodnie, ale dałem za wygrana jak mnie kołyszący statek rzucił dwa razy o ścianę kabiny. Jak wiadomo, aby założyć spodnie na stojąco trzeba przez jakiś czas, przynajmniej kilku sekund, stać na jednej a potem na drugiej nodze, aby trafić stopą w odpowiednią nogawkę. Przy dużej fali jest to pozycja bardzo niestabilna, a była to fala 6 metrowa. Na dodatek Laura domagała się abym wymył zęby aby nie dyszeć w twarze doborowego towarzystwa oddechem smoka krakowskiego. Mycie zębów przy fali 6 metrów i powyżej jest problemem trudnym nawet dla cyrkowych akrobatów nie mówiąc o człowieku w wieku średnio- podeszłym i do tego z murszejącym kręgosłupem. Po kilku nieudanych próbach zamiast do ust trafiłem szczoteczką od zębów we własne oko. Dałem więc zatem za wygraną i zamiast na bal położyłem się grzecznie do lóżka, licząc na lepsze czasy z mniejszą falą. Sytuacja przypomniała mi studenckie czasy i zachowanie mego kolegi Bolka B. w czasie studiów we Wrocławiu, który kiedy zabrakło mu pieniędzy na obiad w barze mlecznym, kład się wtedy do lóżka aby zwolnić metabolizm i czekał w tej pozycji do następnego stypendium. Spałem więc z przerwami, trafiony marami, w których nie maglem rozróżnić jawy od zjawy. Poniżej opisuje jedną z nich.
Nad ranem, zmuszony presja fizjologiczną, wstałem z łóżka i przy okazji wychyliłem się przez poręcz balkonową mej kabiny, aby sprawdzić pogodę. W takim właśnie momencie zauważyłem we mgle, płynący wzdłuż burty statku, obiekt, który przypominał mi ni to wieloryba, ni to wielgachnego śledzia, jako że na szprotkę był za duży. Kiedy obiekt zrównał się ze naszym statkiem i naszą kabiną, zauważyłem, że jest to stara, zardzewiała, niemiecka łódź podwodna z okresu II wojny światowej, do której prawdopodobnie nie trafiła ostatnia depesza dowódcy niemieckiej floty wojennej, admirała Donitza, o kapitulacji Niemiec, w maju roku 1945. Z włazu łodzi wyłonił się podeszłego już wieku kapitan, zasalutował w sposób mało już dzisiaj używany, wyciągniętą prawa ręką i okrzykiem: „Hai Hitler!”. Potem, nieco mniej formalnie, przedstawił się jako Kriegsmarine Korvettekapitan, Baron Johan von Sauerkraut. Widząc mnie na balkonie zapytał łamanym angielskim: „Which way to Deutchland, my compas kaput . Have you any soap?” (Która drogą do Niemiec? Mój kompas-Kaput!. Macie mydło? Nie myłem się od 60ciu lat), dodał. Widząc jego trudności lingwistyczne i zbieżność naszych rodowych nazwisk, mego po babce, Siemion i jego, zniemczonego, Ziemion, pomyślałem, że być może jest on moim kuzynem z linii niemieckiej Siemionów i mówi po polsku, co dziwnym zbiegiem okoliczności okazało się prawdą. Nawiązaliśmy wiec serdeczną rozmowę, po polsku, w czasie której okazało się, ze Baron Johan von Ziemion pochodzi z tych samych okolic co moja rodzina, z Kozich Głów koło Częstochowy, wioski kiedyś podzielonej granicą miedzy zaborem pruskim a rosyjskim. Ten rozbiorowy podział, podzielił naszą rodzinę na prawie 200 lat, z której cześć pozostała po stronie pruskiej została zgermanizowana.
Na długo przed rozbiorami, zagon kapusty we wsi Kozie Głowy został nadany naszemu przodkowi przez Króla Władysława Jagiełłę, za zasługi naszego pradziada w czasie bitwy pod Grunwaldem. (Zainteresowanych tym historycznym zdarzeniem odsyłam do poniżej zamieszczonego posłowia, bliżej opisującego heroizm bezrolnego kamieniarza Siemiona w czasie bitwy z Krzyżakami pod Grunwaldem). W posłowiu wyjaśniam, dlaczego ja, Johnek de Siemion, uważam się za amerykańskiego Polonusa, natomiast Korvettenkapitan niemieckiej lodzi podwodnej, Baron Johan von Ziemion, za Niemca. Członkowie rodziny Siemion w zaborze pruskim zostali zmuszeni w czasie rządów Bismarka do germanizacji swego nazwiska, stad nazwisko Siemion zostało zmienione początkowo na Ziemion, a jeszcze później, za zasługi rodziny w czasie wojny Prusko-Francuskiej, pod koniec 19-tego wieku, na Baron von Ziemion. Wyjaśniłem wiec memu zgermanizowanemu kuzynowi, że ta krotka wojna zwana „Drugą Światową” w latach 1939-45 już skończona, Hitler Kaput!, a Polska i Niemcy a także nasze podzielone rodziny są ponownie zjednoczone w tym samych Wehrmachcie czyli Bundeswehr-NATO w ramach tego samego Imperium Demokratycznego! Ale niech się więc kuzyn nie martwi o zajęcie, bo mamy już nową wojnę, tym razem „Globalną” z terroryzmem, zapowiadającą się na milenium albo nawet dwa. W jego zawodzie będzie musiał się nieco podszkolić w nowej technologii, poddać się odmładzającej hormonalnej kuracji i znajdzie zatrudnienie przy konwojowaniu tankowców z ropa w Zatoce Perskiej, gdzie takim jak on fachowcom dobrze plącą. Jego U-boot wymaga jednak odmalowania, gdyż rdza na kadłubie nie wzbudza zaufania do jego wartości bojowej. Rzuciłem mu wiec na pożegnanie kilka kawałków mydła i butelkę szamponu dla utrzymani w dobrej kondycji jego imponującej brody (głowę miał już łysą) i pożegnałem żeglarskim „ A hoj!”. Dałem mu przy okazji dokładne wytyczne co do kursu w kierunku jego bazy macierzystej, zalecając aby trzymał się kursu naszego statku, a kiedy zobaczy ląd to będzie to Portugalia. Należy wtedy skręcić na lewo a potem po jakimś czasie na prawo. W tamtej okolicy już dalsza drogę do swojej bazy w Bremenhafen chyba rozpozna po unoszących się na falach butelkach po wódce „Czystej Wyborowej” albo „Stolicznej”. Odniosłem wrażenie, ze stary wilk morski powątpiewał w moje zapewnienia, że nowa wojna potrwa lat tysiąc, czemu trudno się dziwić, jako, że już raz zawiódł się na podobnych obiecankach swego uprzedniego szefa, który obiecał mu Tysiącletnią Trzecią Rzeszę, a skończyło się dużo, dużo, krócej.
Kiedy rano Laura mnie zapytała, jak spałem, przezornie nie wyjawiłem jej mego nocnego spotkaniem z kapitanem niemieckiej lodzi podwodnej, Baronem Johanem von Ziemion, gdyż i tak, od jakiegoś czasu, moja małżonka Laura nie wierzy w moje zdolności przewidywania przyszłości i kwestionuje me wizjonerskie zamyślenia, zwalając je na maniakalne urojenia.
Postanowiłem wiec nie wyjawiać mych objawień, gdyż z praktycznego punktu widzenia mogą one stanowić punkt zaczepny dla prawników reprezentujących mych spadkobierców, skłonnych do obalenia mego testamentu, na podstawie mej, jakoby niepoczytalności
Dnie 3,4,5,6 i 7
Pozostałe dnie były do siebie podobne, z tym że fala zmalała i Laura odzyskała apetyt.
Na skutek jej wzmożonego apetytu odzyskaliśmy część wartości, bądź co bądź kosztownej podroży. Z nudów wybrałem się na odczyt angielskiego emerytowanego szpiega, który straszył słuchaczy, że niedługo nie tylko nasze czyny ale i myśli będą śledzone i przekazywane odnośnym rządowym agencjom. Ponieważ w USA mieszka około 10 milionów nielegalnych imigrantów, głównie z Meksyku, ukrywających się przed władzami w zagonach sałaty, istnieje palący problem ich lokalizacji. Ktoś zaproponował, aby każdemu z nich kupić telefon komórkowy, którego geograficzne położenie jest łatwo umiejscowić. Jak zlokalizujemy telefony to złapanie ich właścicieli, to pestka. Problem pozostaje kto będzie zbierał sałatę po wydaleniu Meksykanów, gdyż rodowici Amerykanie, obydwu dominujących kolorów, są genetycznie skazani aby być dyrektorami i żadna czarna robota się ich nie ima. Niektórzy z nich maja po dwie lewe ręce, a niektórzy nawet cztery. A bez sałaty amerykańska demokracja się zawali, komandosi w Iraku dostana „kurzej ślepoty” z powodu awitaminozy i nie będą mogli jej globalnie, o zmroku, wdrażać. Na takich to niezbyt patriotycznych rozważaniach upływał mi czas pod koniec naszej morskiej podroży. Czułem się szczęśliwy, że na lądzie braknie mi czasu na dalsze pogrążenie się w takich anty-demokratycznych umysłowych fekaliach. Przyrzekłem sobie, że po powrocie do domu zabiorę się do intensywnej ideologicznej reedukacji, zmienię wyznanie na jedne z fundamentalnych, prorokujących zbliżający się koniec świata i będę omijał biblioteki publiczne, w których, podobno buszują terorrysci szukający wiadomości jak skonstruować, domowym sposobem, małe, przenośne bomby wodorowe.
8-my i ostatni dzień podróży w pobliży wybrzeży Portugalii
Kapitan naszego statku zwrócił uwagę uczestnikom naszego rejsu, ze po prawej tronie naszego statku w odległości kilometra lub dwu, można od czasu do czasu, zobaczyć towarzyszącego nam wieloryba. Poruszenie wśród turystów było wielkie, ale ja wiedziałem, że to nie wieloryb tylko łódź podwodna mojego kuzyna, Barona Johana von Sauerkraut w której podąża do swojej bazy macierzystej w Bremenhafen gdzie zostanie poddany odmładzającej kuracji hormonalnej i przygotowany do dalszej służby w Zatoce Perskiej. Mam nadzieję, że na Bałtyku, butelki po „czystej wyborowej” pomogą mu utrzymać właściwy kurs.
Baron von Jan Czekajewski-Siemion
Monday, June 12, 2006
Subscribe to:
Posts (Atom)