Wilgotna Robota
Już w roku 1955, podczas trzeciego roku studiów na Politechnice Wrocławskiej, stało się dla mnie jasnym, że brakuje mi praktycznego podejścia do wykładanej teorii. Od strony finansowej, jak mawiał mój ojciec też "prządłem marnie". Logika wskazywała, że praca w dziedzinie elektroniki będzie dla mnie stanowić pomost między teorią i praktyką. Mój przyjaciel, student na tym samym roku, Karol P., zgadzał się ze mną i dyskutowaliśmy wspólnie możliwość znalezienia pracy.
Pewnego dnia zapukaliśmy do drzwi Katedry Radiofonii Przewodowej, którą kierował Prof. Stefan Bincer. Wybór drzwi do pukania był w części przypadkowy, ale miał nieco związku z naszą praktyką wakacyjną, po drugim roku studiów, na stacji wzmacniakowej radiofonii przewodowej Urzędu Telefonów w Gdańsku. Podczas tej praktyki złożyliśmy w dyrekcji projekt racjonalizatorski automatycznego alarmu w wypadku, kiedy sygnał foniczny zaniknie np. z powodu przepalenia się lampy wzmacniacza. Czuliśmy się, więc ekspertami w dziedzinie radiofonii przewodowej.
Tu muszę wyjaśnić, na czym polegała tzw. radiofonia przewodowa. Była to dziedzina radiofonii, która miała swoje źródło i wzór w ówczesnym Związku Radzieckim. Ideałem rządu sowieckiego było zapewnienie każdemu kołchoźnikowi w każdym kołchozie głośnika, do którego program z Moskwy był przesyłany przewodowo. W Polsce przyjęło się nazywać te głośniki „kołchoźnikami”. Aby ludziom sowieckim nie mącić w głowie, nadawano tylko jeden program, niemniej słuchacz-kołchożnik miał pełną kontrole nad tym czy chciał słuchać czy nie, przez włączenie lub wyłączenie głośnika. W bardziej zaawansowanych modelach rolnik- kołchoźnik miał dodatkowo możliwość regulacji siły głosu, co było jednym z osiągnięć socjalizmu i dowodem wolności wyboru w dziedzinie mediów. Rząd Sowiecki bardzo sobie cenił taki system, jako, że publiczność nie była niepokojona hiobowymi wieściami z Londynu albo Nowego Jorku. Po "zwycięstwie" socjalizmu w Polsce w 1945r ten wytwór sowiecki został także wprowadzony w Polsce i zainstalowany na wsiach i w miastach. Nigdy jednak nie doszedł do sowieckiego rozkwitu, ale służył komunie jakiś czas dla ogłupiania społeczeństwa, do momentu aż został zastąpiony odbiornikami radiowymi. w których skolei, na zarządzenie Przewodniej Partii (PZPR), wyeliminowano pewne górne pasma fal krótkich na których nadawano wrogą propagandę ze stacji radiowych Wolnej Europy , Głosu Ameryki czy z Londynu. Powodem eliminacji zakresów były techniczne trudności w zagluszanu wrogich ideologicznie programów na wysokich częstotliwościach. W każdym razie po osiedleniu się we Wrocławiu po 1946r. Prof. Stefan Bincer, szybko zrozumiał konieczność kształcenia nowych kadr inżynierskich dla przesyłania wiadomości po drucie i stal się kierownikiem Katedry Radiofonii Przewodowej na Politechnice Wrocławskiej.
Prof. Bincer znal sowiecki system nieco bliżej jako, że kiedyś mieszkał we Lwowie i obserwował sowiecką gospodarkę w latach sowieckiej okupacji Lwowa w latach 1939-41. Wrogiem sukcesu Prof. Bincera w dziedzinie Radiofonii Przewodowej był postęp techniczny i polska produkcja prawdziwych odbiorników radiowych. W momencie kiedy zapukaliśmy z Karolem do drzwi Katedry Prof. Bincera, radiofonia przewodowa więdła śmiercią naturalną. W tym czasie pracownicy naukowi na Politechnikach mogli sobie dorobić nieco do głodowych pensji przez tzw. prace zlecone z przemysłu, czyli konsultacje. W wypadku Prof. Bincera przemysł radiofonii przewodowej zwijał swe druty ( dosłownie) i nie było potrzeby na konsultacje lub nowe opracowania w tej dziedzinie, stąd mizeria finansowa w jego Katedrze.
Dzisiaj z perspektywy 50 ciu lat, oglądając telewizję kablową i czekając na podłączenie mego komputera do światłowodu widzę że radiofonia ( albo telewizja) przewodowa miała pewną szansę tylko, że urodziła się dużo za wcześnie, co Prof. Bincer czuł ale nie mógł nic na to poradzić.
Prof. Bincer przyjął nas ciepło i otwarcie powiedział, że on sam chciałby coś, albo gdzieś konsultować, ale zamówienia z przemysłu nie pchają się do jego laboratorium. Tu musze dodać, że Prof. Bincer nie miał żadnego laboratorium w którym można by budować cos praktycznego, miał natomiast strukturę prawną pod nazwą "Zakład Pomocniczy Przy Katedrze Radiofonii Przewodowej", który mógł przyjmować zlecenia na konsultacje i nowe opracowania dla przemysłu. W owym czasie gospodarka PRL-u była oparta na modelu wymyślonym przez dwu partyjnych geniuszy, Prof. Hilarego Minca, władającego w Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego (PKPG) i Vice Premiera Eugeniusza Szyra. Wedle tego modelu popartego drakońskimi karami, przedsiębiorstwa państwowe mogły składać zamówienia wyłącznie w przedsiębiorstwach państwowych eliminując w ten sposób, bardzo skutecznie, przepływ pieniędzy z instytucji państwowych do rąk prywatnych. Tzw. „Zakłady Pomocnicze Politechniki”, będące „przedsiębiorstwami państwowymi” stanowiły ukrytą furtkę przez którą osoba prywatna mogła oferować swe usługi przedsiębiorstwom państwowym. Co prawda Politechnika pobierała myto przy takiej furtce w postaci 50% narzutu na prace, ale nie było to zdzierstwem porównując je z podobnymi „narzutami” na uniwersytetach amerykańskich.
Współczując biedznym studentom, Prof. Bincer nam powiedział: przynieście mi zamówienia a je „przepchnę” przez mój zakład pomocniczy. Jak się od tego zabrać zupełnie nie wiedziałem, co jednak nie przeszkadzało, że puściłem wodzy wyobraźni. W tym czasie wpadła mi do ręki amerykańska książka w tłumaczeniu rosyjskim będąca przedrukiem co ciekawszych rozwiązań elektronicznych przyrządów opublikowanych w amerykańskim czasopiśmie "Electronics". Redaktorami tej książki byli dwaj panowie Markus & Zeloff a jej angielski tytuł brzmiał :Handbook of Industrial Electronic Circuits (Podrecznik przemysłowych układów elektronicznych)
Wśród setki różnych przyrządów był tam opisany przyrząd do pomiaru wilgotności papieru. Ciekawe, że kilka lat później, w następnym wydaniu tej samej książki, znalazły się opisy przyrządów mojej własnej konstrukcji, skonstruowanych w czasie mej pracy na Uniwersytecie w Uppsali, Szwecja, także opublikowanych w czasopiśmie „Electronics”. Po zapoznaniu się z technicznym rozwiązaniem wilgociomierza do papieru doszedłem do wniosku, że prawdopodobnie będę mógł taki przyrząd zbudować. Uznałem wiec, dość naiwnie, albo bezczelnie, że mogę się czuć ekspertem w dziedzinie wilgociomierzy do papieru i pozostaje tylko fraszka, czyli chętny klient z forsą. Mój ojciec w czasie drugiej wojny światowej pracował jakiś czas w papierni w Częstochowie. Ta właśnie papiernia stała się pierwszym obiektem mych podróży jako handlowca. Udałem się do Częstochowy z Karolem P., także rodem z Częstochowy. W portierni papierni podaliśmy się za naukowców z Politechniki Wrocławskiej, którzy mają do zaoferowania wynalazek związany z produkcją papieru i wymagają rozmowy z dyrektorem technicznym. Dyrektor Techniczny rzeczywiście się zjawił, wysłuchał co mięliśmy do powiedzenia i powiedział, że bez wilgociomierza do papieru doskonale daje sobie rade, bo ma takiego „fachmana” co mierzy wilgotność „na oko” albo dotykiem, ale wie że Zakłady Przemysłu Zbożowego z siedziba na pobliskiej ulicy Warszawskiej mają kłopot z wilgociomierzami do zboża produkcji niemieckiej, których nikt nie jest w stanie zreperować. Wilgociomierze do zboża były używane przy wycenie zboża w czasie skupu od rolników. Chodziło o to aby nie płacić rolnikom za wodę, tylko za suche zboże, jako że przy dostawach zboża występowały duże różnice wilgotności. Pomaszerowaliśmy więc na ul. Warszawską do Państwowych Zakładów Zbożowych i tu z kolei przedstawiliśmy się jako wybitni specjaliści od pomiaru wody w wszelkiego rodzaju nasionach. Kierownictwo laboratorium prawie że nas ucałowało i na stole pojawiło się pięć wilgociomierzy do zboża produkcji firmy Dr. Weiss GmbH w Berlinie. Zapakowaliśmy wiec uszkodzone wilgociomierze, zabraliśmy wystawione zlecenie na reperacje i odjechaliśmy z wilgociomierzami, pociągiem do Wrocławia.
Na Politechnice zabraliśmy się z Karolem do naukowego zrozumienia zasady działania tych dziwnych przyrządów, co było dość trudne, jako że nie istniała żadna dokumentacja ani instrukcja na ten temat. Śledząc przewody elektryczne odtworzyliśmy schemat tego przyrządu i odkryliśmy dlaczego nie działają. Okazało się, że we wszystkich uszkodzonych wilgociomierzach były spalone bezpieczniki. Bezpieczniki łatwo żeśmy wymienili ale trudno nam było uwierzyć, że to było jedyne uszkodzenie które wymagało ekspertów z Politechniki. Dla uspokojenia sumienia postanowiliśmy sprawdzić kalibracje wilgociomierzy porównując wyniki pomiaru wilgotności zboża wilgociomierza firmy Dr.Weiss GmbH z wynikami pomiaru metodą suszenia i ważenia. Okazało się, że żaden z wilgociomierzy nie wskazywał dokładnie, a co więcej pomiary zmieniały się w czasie, co składaliśmy na karb uszkodzenia którego nie mogliśmy wykryć. Dzisiaj z perspektywy wielu doświadczeń widzę że błąd był w konstrukcji wilgociomierza i w samej zasadzie pomiaru, która opierała się na pomiarze oporności elektrycznej zmielonego zboża umieszczonego miedzy dwoma elektrodami ściskanymi sprężyną. W miarę jak sprężyna ubijała zboże umieszczone między elektrodami oporność elektryczna malała i miernik wykazywał coraz większą wilgotność. Wyniki także zależały od wielkości okruszyn, od dokładności zmielenia a także od mineralnego składu zboża. Teraz widzę że mierniki te były szmelcem, który winno się wyrzucić na śmieci, ale aby dojść do tego rodzaju konkluzji zajęło mi 50 lat , w ciągu których pozbyłem się uwielbienia dla szacownych tytułów zarówno firm jak i osób prywatnych. Ponieważ już minęły dwa miesiące od momentu naszej wizyty w Częstochowie, Zakłady Zbożowe wymagały zwrotu przyrządów a my zapłaty za nasz wysiłek. Z drżeniem serca zapakowaliśmy, wedle nas, ciągle uszkodzone, wilgociomierze i wysłaliśmy do Częstochowy jako zreperowane. W ciągu najbliższych dwu tygodni, ku naszemu zdumieniu, Politechnika dostała przelew bankowy z zapłatą za reperację. Utwierdziło to mnie w przekonaniu, że nawet jeśli nie bardzo się wie co się robi, to można jednak z taką niewiedzą zarobić pieniądze. Na marginesie, z tego też powodu bardzo boję się szpitali i lekarzy.
Wkrótce po tej pierwszej transakcji z wilgociomierzami do zboża zrozumiałem także ważność "marketingu" czyli reklamy. Aby dać znać braciom rolnikom, że na Politechnice we Wrocławiu reperuje się wilgociomierze do zboża, na zdezelowanej maszynie do pisania marki „Olimpia”, jaka była na wyposażeniu Katedry Urządzeń Radiofonii Przewodowej, napisałem 50 listów do 50 rożnych ośrodków Państwowych Zakładów Zbożowych i Gminnych Spółdzielni Rolniczych zajmujących się skupem zboża. Wkrótce wilgociomierze masowo zaczęły napływać do Zakładu Urządzeń Radiofonicznych a ja i Karol P. staliśmy się etatowymi pracownikami Politechniki Wrocławskiej. Prawdziwy sukces nastąpił jednak wtedy, kiedy weszliśmy w kontakt z Panem Janem Łysakiem z Centrali Zakładów Zbożowych w Warszawie , który rozesłał list do podległych laboratoriów, że wszystkie wilgociomierze w Polsce wymagają co rocznej kalibracji przed akcją skupu zboża. Ciekawe, że Pan Jan Łysak zrobił nam taką przysługę nie biorąc za to ani grosza. Wspomniałem mu to ostatnio z podziękowaniem, odwiedzając go w Warszawie jako emeryta po 45 latach od opisanych tutaj wypadków. W ciągu kilku miesięcy z przymierających głodem studentów staliśmy się względnie zamożnymi inżynierami. Wilgociomierze które zazwyczaj były przysyłane do nas latem albo wiosną, czasami czekały na odbiór aż do grudnia, co było o tyle dziwne, że akcja skupu zboża kończyła się późną jesienią. Tajemnice wyjaśnił mi jeden z prezesów Gminnej Spółdzielni, który zaoferował mi premię w postaci podwójnej zapłaty za reperację, pod warunkiem, że jego wilgociomierz nie będzie gotowy przed grudniem. Okazało się że "handlowcy" z Gminnych Spółdzielni albo zaniżali zawartość wody w zbożu i dzielili się z rolnikiem dodatkowym "zyskiem", albo zawyżali wilgotność i płacili rolnikom mniej niż należało a różnicę zatrzymywali sobie. Metoda oceny wilgotności bez wilgociomierza nazywała się naukowo "organoleptyczna" i polegała na zanurzeniu suchej ręki w worku zboża i indywidualnego odczucia urzędnika. Mogę powiedzieć, że metoda "organoleptyczna" pokryła pośrednio większość kosztów mych studiów na Politechnice jak i wielu innych wydatków zaliczających się do kategorii rozrywkowej.
Reperacja wilgociomierzy stanowiła dla nas stały dochód ale rynek na te usługi był ograniczony ich ilością w Polsce, jako że nowych już nie sprowadzano. Doszedłem do wniosku, że Polska wymaga producenta wilgociomierzy, który by wyparł metodę organoleptyczna z kilku tysięcy punktów skupu zboża. W oparciu o wzór niemiecki opracowałem wiec naszą własną wilgociomierzową chałę czyli szmelc, nie gorszy ale nie lepszy od niemieckiego. Politechnika sprzedała kilkadziesiąt, a po moim wyjeździe z Polski, jeszcze kilkaset wilgociomierzy do zboża mej konstrukcji do ośrodków skupu zboża, jak Polska długa i szeroka. Co prawda nie jestem dumny z technicznego rozwiązania wilgociomierza, jako że chwała przypada tutaj firmie niemieckiej Dr.Weiss GmbH, której konstrukcję skopiowałem. Niemniej na tej pierwszej mej konstrukcji nauczyłem się podstaw wytwarzania przyrządów pomiarowych na małą skalę w prymitywnie wyposażonym warsztacie. Później to doświadczenie przydało mi się przy zakładaniu firmy amerykańskiej Columbus Instruments.