Sunday, August 26, 2007

SAGA NORDYCKA

SAGA NORDYCKA
albo
MARA NOCY LETNIEJ w UPPSALI

W sierpniu 1987 roku podobnie jak w latach poprzednich odbyłem moją doroczną pielgrzymkę do Szwecji, miejsca uświęconego wieloma moimi wzniesieniami i upadkami lat sześćdziesiątych (1960….). Jednym z miejsc kultu, które staram się nie pominąć w czasie mych zagranicznych pielgrzymek jest szacowna instytucja zwana "Baldachinem" zlokalizowana w Uppsali i prowadząca swą działalność pod szyldem Lokalu Gastronomicznego Kat.II z Wyszynkiem i Dancingiem. Wysoka klasyfikacja gastronomiczna tego lokalu, narzuca warunek, aby goście byli elegancko ubrani, co zasadniczo ogranicza się do bezwarunkowego wymogu krawata, butów i marynarki. Ci z Panów, którzy krawata nie mają albo zapomnieli go założyć, mogą go pożyczyć od szatniarza za jedyne 10 szwedzkich koron. Otóż w tym lokalu, do którego przybyłem ubrany zgodnie w wymogami dobrego tonu, w celach, nie wyłącznie, dancingowych, spotkałem dziewczynę w wieku podrywkowym ( lat 29) o imieniu Lena, której zaoferowałem, po zamknięciu lokalu odwiezienie do domu pożyczonym na lotnisku w Sztokholmie, samochodem, VW Golf, w gustownym kolorze sraczkowym. Lena wracała do domu w towarzystwie koleżanki. Koło godziny drugiej w nocy dojechaliśmy na nowe, nieznane mi przedmieście Uppsali zabudowane setkami bliźniaczo podobnych domów. Po przybyciu na miejsce, Panie wdzięczne mej słowiańsko-amerykańskiej galanterii, zaprosiły mnie na „herbatę”. Kiedy usiadłem za kuchennym stołem, poczułem się nieswojo w przepoconej marynarce i zmiętym krawacie. Przeprosiłem wiec gospodynie, na minutkę, aby zaaranżować zamianę marynarki na bawełniany sweter, który trzymałem na takie okazje, w bagażniku samochodu. Wychodząc z domu, pomny bliźniaczego podobieństwa wszystkich domków osiedla, zwróciłem uwagę, że tylko przed domkiem Leny święciła się lampa, którą zapamiętałem jako element charakterystyczny i wiodący w drodze powrotnej. Kiedy, po chwili wróciłem, już w swetrze, ku memu zdumieniu, na podwórku kompleksu domków, zauważyłem, świecące się, nie jedną, ale trzy lampy. Czyżbym pomylił podwórka, przeszło mi przez myśl? Po zapukaniu do drzwi, jak mi się wydawało, domu Leny, zostałem srogo zrugany przez zaspanego Szweda, który postraszył mnie policją. Całe szczęście, ze była to Szwecja a nie moja Ameryka, gdzie się zwykle najpierw strzela a potem pyta o imię. Zorientowałem się, że cały kompleks domków jednorodzinnych był zbudowany w charakterze kwadratowych ryneczków połączonych przejściami z sąsiednimi, także kwadratowymi ryneczkami. Był to idealny labirynt, z którego trudno było wyjść, szczególnie w nocy. Wszystkie domki były z drzewa, pomalowanego na kolor buraczkowy, podobne do siebie jak bliźniaki jednojajowe. Po półgodzinie nieudanych poszukiwań domu Leny, dałem za wygraną i postanowiłem wrócić do samochodu. Niestety w tym momencie, na skutek stresu, tak mi się pokiełbasiło w głowie, że nie mogłem znaleźć ani domu Leny ani parkingu z moim samochodem. W panice zacząłem nawet wątpić czy poznam pożyczony samochód, jakim przyjechałem. Po dwu godzinach krążenia, z jednego podwórka do drugiego, koło godziny czwartej nad ranem, przypadkowo znalazłem się na właściwym parkingu ( a było ich kilka) i zderzyłem się z mym samochodem. Ku memu dziwieniu, przy samochodzie stała moja nowa znajoma Lena, z koleżanką. Obydwie panie dziwiły się memu zniknięciu i pytały, czy dlatego uciekłem, że było ich dwie, czy tez, dlatego że są kobietami. W każdym razie hiobowe myśli przechodziły im przez głowę, kiedy zobaczyły mój pusty samochód zaczęły podejrzewać, że mnie zamordowano albo szlak mnie trafił. Każda z tych alternatywnych podejrzeń była dla mnie nieprzyjemna, obraźliwa i nie do przełknięcia. Mój honor wymagał sprostowania. Niestety, już świtało i zarówno ja, jak i obie Panie, byliśmy mocno śpiący, a ja, następnego dnia, miałem wracać do domu w Columbus. Po powrocie do Stanów wydarzenie to nie dawało mi spokoju. Napisałem wiec do Leny, że zapraszam ją do Columbus i zapewniłem ją solennie, że drogę do własnego domu znam na pamięć, więc zdarzenie w Uppsali było wyjątkiem i się w Columbus nie powtórzy. Upewniłem ją, że kiedy już znajdę własny dom to dla pewności zostawię sobie notatkę na stole, co do dalszego kierunku i postępowania.
Niestety naprawić sytuację towarzyską wywołaną mym pechowym zagubieniem się w labiryncie szwedzkiej architektury, nie było łatwo.
Jako inżynier, będąc także człowiekiem z natury rzeczowym, zapytałem Lenę w rozmowie telefonicznej, czy zdaje sobie sprawę, że mam w stosunku do niej honorowe zamiary, z którymi wiążą się pewne wzajemne zobowiązania natury romantycznej, konieczne dla ustalenia i zatwierdzenia mych predyspozycji erotycznych. Podejrzliwa Lena, zgadzając się na warunki, zażyczyła sobie jednak, abym poddał się badaniom na wirusa AIDS, czyli jak się mówi w Polsce, Adidasa, i przedstawił jej odpowiednie zaświadczenie dotyczące mego nieskazitelnego zdrowia. W tamtych latach Szwedzi uważali, że w Ameryce AIDS jest tak powszechny jak grypa. W roku 1988 badania takie były skomplikowane i wymagały pobrania około 1/10 litra krwi. Lekarz, z pobliskiej przychodni, do którego się udałem z prośbą o badanie mej krwi, także się zapytał, czy nie mam alternatywnych skłonności seksualnych. Kiedy mu wyjawiłem rzeczywisty powód mych badań i warunki jakie postawiła Lena, zdziwił się menu idealizmowi i skwitował proroczym wręcz stwierdzeniem; „Mam nadzieję, że Pańska szwedzka miłość będzie warta Pańskiego poświęcenia”
Lena miała przyjechać w drugiej połowie lutego 1988 r. aby sprawdzić moją
orientację na terenie Columbus. Byłem pełen emocji czy podołam tej krytycznej próbie. W lutym 1988 wysłałem Lenie bilet lotniczy i wkrótce Lena zjawiła się w Columbus. Niestety, wymarzona idylla skończyła się dla mnie koszmarem, który zaczął się jak następuje. Pierwszej nocy, Lena wzięła prysznic i zeszła do pokoju, gdzie ja właśnie oglądałem telewizję. Zauważyłem, że jest bardzo nerwowa i ręce się jej trzęsą. Wyjaśniła, że z natury nie ma zaufania do mężczyzn, gdyż jej były maź, a była rozwódką, czasami też tak siedział jak ja i patrzył w telewizor, a potem nagle brał łopatę od zgarniania śniegu i walił nią po meblach. Tłumaczył, że go denerwuje, że śnieg pada, a w Szwecji śnieg pada często. Zapomniałem ją zapytać, czy szanowny małżonek walił łopatą tylko po meblach, czy tez okazyjnie i po niej.
Próba zbliżenia w łóżku także skończyła się fiaskiem. Lena dostała wręcz konwulsji, bynajmniej nie z ekstazy tylko z paniki.. Można powiedzieć, że zaistniały wszystkie warunki do rozwodu z powodu nieskonsumowanego stosunku i zerwanego kontraktu. Na dodatek moje wysiłki udokumentowania mego zdrowia wirusowego nie zostały docenione, bo Lena nie zainteresowała się mym zaświadczeniem. Jedyny element, jaki trzymał nas razem to jej bilet z datą powrotu zafiksowaną za dwa tygodnie, od momentu przyjazdu, bez możliwości zmiany. Poprosiłem wiec Lenę o przemieszczenie do innej sypialni, czyli spowodowałem naszą separację od łoża, ale nie od stołu. Separację od stołu na razie wykluczyłem, gdyż głodzenie Leny zachowałem na wypadek, gdyby Lena uparła się przedłużyć swój pobyt poza umowne dwa tygodnie. Z braku uniesień erotycznych, sięgnąłem po intelekt. Może długie filozoficzne dyskursy wynagrodzą mi rozpierającą mnie cnotliwość? Niestety Lena niewiele miała do powiedzenia, słabo mówiła po angielsku a ja niewiele po szwedzku. Z desperacji postanowiłem popłynąć z nią na Bahama, statkiem z Miami, odwrócić swoja uwagę i zachłysnąć się morskim powietrzem. W pierwszym dniu na plaży, usnąłem i obudziłem się kompletnie porażony tropikalnym słońcem. Resztę wakacji miałem z głowy; dreszcze, światłowstręt i bąble od oparzenia dopełniły wrażenia. Kiedy, pełen ciągle rozpierającej mnie cnoty, wróciłem z Leną do Columbus, z ulgą powitałem dzień wyjazdu mojej niedoszłej kochanki. Odwiozłem ją na lotnisko trzy godziny przed odlotem i pożegnałem, jak stroskany ojciec, muśnięciem wargami w policzek. Praszczaj, Lena!, pomyślałem w języku Dostojewskiego i Tołstoja, który najlepiej oddaje cierpienia słowiańskiej duszy. Wracaj w skutą lodem Skandynawię! Czuję, że już nigdy się nie zobaczymy! Przy pożegnaniu miałem odczucie szczęścia, wręcz ekstazy, jakiego nie przeżywałem w najlepszych relacjach erotycznych bieżącego stulecia, czyli już dzisiaj ubiegłego XX wieku.
Kiedy znalazłem się w domu, poczułem, że mimo wszystko, z akademickiego punktu widzenia, gra warta była świeczki, no może ogarka? A mianowicie, zrozumiałem, mądrość przysłowia, że „Nie należy kupować Szwedki w worku”.
Co do wydatków związanych z tą nordycką przygodą, to koszty biletu lotniczego i wycieczkę na Bahama, spisałem na straty a zaświadczenie o mym wirusowym zdrowiu, oprawiłem w ramkę i powiesiłem w sypialni.
Muszę przyznać, ze lektura tegoż zaświadczenia przez kolejne wielbicielki mego intelektu, bigosu i zawartości portfela, wpływała na nie niezwykle kojąco.
 
/* Google Analytics Script */